|
Rozmowa z Federico Garcia Lorcą
Rozmowa z Federico Garcia Lorcą |
Zygmunt Jan Prusiński
ROZMOWA Z FEDERICO GARCIA LORCĄ
Widzisz Federico, ilu mam przyjaciół?
Znad nizin i gór, znad rzek, jezior, mórz -
oni są wszędzie, gdyby się dobrze przyjrzeć.
Kobiety dla mnie rosną jak maliny w leśnych osłonach.
Próbuję je przyzwyczaić do moich ruchów;
jakbym tańczył nago na parkiecie, zupełnie sam
przy zgaszonych świecach, a w koło tylko one
nagie w temperamencie łagodnego flamenco.
Obejmę je wszystkie swoją ręką. -
Przyszedł czas na rzeźbienie tych kobiet,
które zasługują, które pragną zostać na pamiątkę
w Kolczastym Lesie.
Federico! Jestem szczęśliwym poetą!
Zobacz, ile życzeń urodzinowych otrzymałem od kobiet!
A już myślałem żeby przybrać rolę kamienia,
gdzieś głęboko się ukryć na polnym osamotnieniu.
A jednak Federico, drogi przyjacielu, nie jestem już sam...
1.10.2010 - Ustka
Piątek 20:22
Wiersz z książki „Niebieski blues”
autor ZJP
https://m.salon24.pl/73ee577430032829a92aa93c3242f8da,860,0,0,0.jpg
Muza
http://static.jpg.pl/static/photos/557/557128/e07b7df94d5fb16268083f71907d81bc_normal.jpg |
|
|
|
|
-->> Aby głosować lub komentować musisz się zalogować.
zygpru1948 |
2020.12.05; 19:00:52 |
Dziękuję!
Wiersze na topie:
1. Metafory w tobie są specyficzne (33)
2. Prawda z książki trawy i drzew (32)
3. Tysiąc róż dla kobiety (31)
4. Mokry aksamit twoich oczu (31)
5. W tobie zabrzmię erotykiem (31) |
zygpru1948 |
2020.12.05; 08:44:58 |
Aforyzm?
Jestem atrakcyjną, zadbaną dziewczyną, uwielbiam starszych mężczyzn. Mam ładne, ciemne oczy i intrygujące spojrzenie. Uważam, że jednym z moich największych atutów jest to że jestem zawsze sobą. Jestem zainteresowana wszystkim co sterczy, jest twarde...
Vittal, 24 Opole |
zygpru1948 |
2020.12.05; 08:13:27 |
Aforyzm?
Urocza brunetka pragnie poznać faceta, który chciałby nauczyć ją nietypowych miłosnych sztuczek, a przy okazji pokazać, czym jest prawdziwa przyjemność z tego płynąca.
ostrra, 30 Wrocław |
zygpru1948 |
2020.12.05; 03:55:29 |
Aforyzm?
Jestem ponętną kobietą, świetnie znam swoje walory. Potrafię je doskonale wykorzystać w odwiecznych podchodach damsko-męskich. Uwielbiam kochać się długo, mocno i w różnych pozycjach.
KobitkaPL, 32 Bytom |
zygpru1948 |
2020.12.05; 03:05:19 |
Dziękuję!
Wiersze na topie:
1. W cudownej aparycji księżyca (31)
2. Naiwny mężczyzna... (31)
3. Kobieta w czarnym kolorze (31)
4. Pomyłki stylistyczne pomiędzy kobietą a poezją (30)
5. W drążeniu słów na wietrze (30) |
zygpru1948 |
2020.12.05; 03:04:11 |
NIEBIESKI BLUES - część trzecia
Dział: Kultura Temat: Literatura
Zygmunt Jan Prusiński
DO NIEJ MAM KILKA KROKÓW W WIERSZU
https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1095818,niebieski-blues-czesc-iii |
zygpru1948 |
2020.12.05; 03:03:22 |
Katarzyna Anna Koziorowska z tomiku SEN NA JAWIE
Chicago, Twoje miasto
Chicago. Miasto, w którym urodziły się
Twoje pastelowe sny, gdzie słyszę
Twój cytrynowy śmiech.
W tym miejscu spełniają się przywidzenia,
nawet te nieosiągalne i zagadkowe.
Chicago to jedyny dom,
do którego wiodą tęczowe łzy,
zapomniana przypadkowo teraźniejszość,
przeszłość bez skargi.
To tutaj został Twój popielaty uśmiech
i oszukańczy smutek.
Twoje zielone łzy.
Uśmiech, który nie ma cienia. Marzyłam wiele,
lecz w Chicago poznałam prawdziwy smak
czasu, niezastąpiony zapach skóry,
napiętej do słodkiego cierpienia,
nieproszoną otuchę, niewidzialne serca,
przyjazny ból.
W Chicago zachód słońca trwa bez końca.
Ludzie nie noszą pustych twarzy,
Twojej duszy jest ciepło.
W Chicago pamiętasz, co śniło Ci się
ostatniej nocy.
I choć nadejdzie zima, tutaj zbiegną się
wszystkie pory roku.
Chicago kocha Twoje wspomnienia,
tuli do piersi najpiękniejsze łzy.
To kraina odrzuconych pragnień,
miejsce nieprzewidzianych snów.
Zakątek, gdzie wystarczy miejsca i dla życia,
i dla śmierci.
To tu Bóg przechadza się o zachodzie.
To tu dobre łzy toczą się w toń jeziora.
O, moje miasto, pilnuj moich marzeń!
Chroń moją duszę, schowaną w ciele,
zanim zapłonie w niej noc.
I choć dziś jesteś daleko,
Chicago pozostanie takie samo… |
zygpru1948 |
2020.12.05; 02:59:49 |
Schuyleryzm
Maciej Boenisch
Czytając poematy, wkraczamy w rytm dni i pór roku. Schuyler skrzętnie rejestruje odmienny kąt padania promieni słonecznych, ich fakturę i moc. Pisanie jest sposobem radzenia sobie z życiem na najbardziej podstawowym poziomie.
https://www.dwutygodnik.com/public/media/article/image_center/3674.jpg
To właśnie we „Freely espousing” rodzi się specyficzny poetycki idiom, z którego później zasłynie i który konsekwentnie będzie rozwijał w dojrzałych utworach. Kluczem do niego są tytułowe „wolne związki”. Schuyler aranżuje je, składając ze sobą elementy, które w codziennym doświadczeniu wydają się uwolnione od jakichkolwiek między-cząstkowych koneksji. Pod jego piórem zasłyszane fragmenty rozmów, zapamiętane ze spacerów pejzaże i kwiaty przeplatają się z przebudzonym właśnie wspomnieniem, tworząc – choćby na krótką chwilę – obraz, w którym każdy element ma swój czas i swoje miejsce. To coś więcej niż tylko sprawnie zrobiony kolaż. Schuyler – kiedy tylko może – stroni od mocnego akcentowania swojej artystycznej woli; sprawia raczej wrażenie, jakby nie chciał się narzucać samemu sobie albo światu. Polega na intuicji i uważności. W poemacie „Hymn do życia” z późniejszego o pięć lat tomu, pisał:
Życie skąpi nam zwierzeń o sobie, ale w ogrodzie są teraz
Żonkile w pełnej krasie i to wystarczy. Nie zdają się bardziej nietrwałe,
Niż wtedy, gdy ich jeszcze nie było. A może lepsza była obietnica,
Kiedy zimą pierwsze kiełki przeszywały glebę?
Jednak w porównaniu do wspomnianego „Hymnu do życia”, „Poranku poematu” (1980) oraz późnych „Paru dni” (1985), które trafiły właśnie do zbiorczego tomu „Trzy poematy”, wiersze z „Freely espousing” – choć udane – wydają się należeć jeszcze do okresu burzliwych poszukiwań twórczych. Dopiero w tej bardziej obszernej i dającej więcej swobody formie, jaką stanowi poemat, technika tworzenia „wolnych związków” mogła uzyskać pełniejszy kształt, przy wykorzystaniu całego spektrum możliwości wyrazu.
prawda, ten absolut
Odczuwania, rozpoznawania tego, co się wie, to jest
poemat
Czytając „Poranek poematu” – czyli ponad 50 stron drobnym maczkiem, które pochłania się jednym haustem bez przerw na kawę czy papierosa – stajemy się świadkami, jak Schuyler próbuje się do tego absolutu zbliżyć. To trudne zadanie, bo absolutu nie można po prostu osaczyć, przydusić do ziemi jednym trafnym chwytem retorycznym. To raczej nieustannie ponawiana próba, która rozpocząć się może właściwie w dowolnym momencie. Na przykład pewnego poranka 8 lipca 1976 roku, kiedy zaspanemu poecie staje przed oczami obraz czaszki Baudelaire'a. Skąd Baudelaire w zachodniej części Stanu Nowy Jork? – dziwi się sam sobie Schuyler, rozpoczynając poemat. Ten obraz przywołuje jednak kolejny, a ten z kolei wiąże się dzięki jakiejś alchemicznej recepturze skojarzeń z przywołanym z pamięci fragmentem rozmowy, zapachem czy etykietą ulubionej marki dżemu agrestowego. Tylko forma poematu jest na tyle pojemna i elastyczna, aby pomieścić wszystkie detale. Schuyler nie daje się jednak porwać pokusie, aby z rozrzuconych w pamięci fragmentów sklecić jakąś bardziej wyczerpującą autobiograficzną narrację.
Słońce świeci na moją
Dłoń i bezlik krzyżujących się linii opowiada historię blisko
Pięćdziesięciu lat. Przepraszam, za długo by mówić
(„Hymn do życia”)
Czytając poematy, a w szczególności „Poranek”, wkraczamy przede wszystkim w rytm dni i pór roku. Schuyler skrzętnie rejestruje odmienny kąt padania promieni słonecznych, ich fakturę i moc. Natłok refleksji i wspomnień szybko rozprasza się pod naporem narzucającej się zmysłowości. Schuyler świadomie na to pozwala, kontemplując sposób, w jaki poranne światło podkreśla kontur jesiennych liści albo obserwując powracającą na ogrodową werandę modrosójkę. Może Baudelaire nie jest tu wcale od rzeczy? Tyle że Schuyler to taki typ flaneura, który od zgiełku miasta woli przedmieścia z bujnymi ogrodami, a nad tłumy przedkłada towarzystwo kwiatów. Schuyler namiętnie się nimi interesował, prenumerował nawet angielskie (kolejna słabość poety!) pisma ogrodnicze.
Często jestem najszczęśliwszy
gdy idę przez miasto w jasny i
Mroźny dzień, kiedy na niebie błyskają welony cirrusów,
i przystaję, żeby obejrzeć starzyznę
W oknach sklepów ze starzyzną, i ruszam dalej, pasąc oczy
każdym widokiem jakiejś dla mnie hożej
Urody, seksowności, której tak naprawdę nie pragnę,
tylko chcę wspominać, myśleć,
Hej, jakie to miłe, takie ciepłe ciało w taki zimny, zimny
dzień: dzisiaj jest lipiec, wiejska okolica,
Jest wręcz chłodno i kolano, na które upadłem
rwie mocniej niż
Wczoraj.
Ulotna chwila szczęścia, kiedy Schuyler przegląda sklepowe witryny, to też nie jest znowu tak mało. Absolut, o którym pisze, nie jest przecież absolutem wiedzy, który wymaga od doświadczenia pełni i zupełności, ale właśnie absolutem odczuwania. Stanowi horyzont, na tle którego przepływają mnogie, często efemeryczne i trudne do złożenia w jakąkolwiek całość formy doświadczania. I tylko w jego obrębie – zdaje się mówić Schuyler – przydarzyć się mogą chwile spontanicznej afirmacji, kiedy podmiot w nieskrępowanym nurcie przeżyć rozpoznaje samego siebie. I co z tego, że chwile te zostają niemal od razu przełamane Schuylerowską ironią, która zapewnia, że tej intymnej bliskości nie da się zatrzymać na dłużej niż mgnienie oka, skoro kolejne czekają dosłownie za rogiem.
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/5adb5095-thumb.jpg
James Schuyler / fot. Chris Felver, Port Literacki
Cdn. |
|
|