Wiersze poetów - poetyckie-zacisze.pl ZAPROPONUJ ZMIANĘ W SERWISIE
Logowanie:
Nick:
Hasło:
Zapamiętaj mnie
Odzyskaj hasło
Zarejestruj się
Dostępne opcje:
Strona główna
O serwisie
Regulamin
Zaproponuj zmianę
Indeks wierszy
Ranking autorów
Ranking wierszy
Dodane dziś (9)

Nowi autorzy:
- JoKo
- Yakov
- ummma
- wspanialaPati
więcej...

Ostatnie komentarze:
Cel
- Jens91
Limeryki matrymonialne
- Jens91
"Park osiedlowy"
- Albina
Limeryki matrymonialne
- Albina
więcej...

Dziś napisano 47 komentarzy.

Pan da pięć biletów do nieba - cz 3

Pan da pięć biletów do nieba - cz 3

Zakaz spożywania w przedziale

Tydzień temu
„... z ostatniej chwili! O 13.20 zawaliła się część dachu nad wybudowanym w ubiegłym roku centrum handlowym w Radomiu. W chwili katastrofy w obiekcie przebywało
Cztery dni temu
„Służby poinformowały o zakończeniu akcji ratowniczej. Budowlańcy przystąpią teraz do odgruzowania terenu za pomocą ciężkiego sprzętu. Znamy już oficjalną liczbę ofiar: zginęło dwadzieścia siedem osób – no, to mogła tam być jednak ta moja kobita od butów – siedemdziesiąt sześć jest rannych, w tym dwadzieścia trzy w stanie ciężkim. Premier Rządu i Prezydent Miasta wyrazili głębokie współczucie rodzinom ofiar i zapowiedzieli wszelką, możliwą pomoc. Obecnie rodziny poszkodowanych objęte są opieką władz.
Na miejscu tragedii rozpoczęła działalność komisja do spraw zbadania przyczyn zawalenia się dachu.
Firma budowlana „Budor” z Warszawy – główny wykonawca, jak i biuro projektowe S&S z Kielc, nie poczuwają się do odpowiedzialności za ewentualne błędy. Sprawą zajmuje się prokuratura w Radomiu...”

Mój pięcioletni syn uwielbia chodzić do pobliskiego centrum handlowego, które powstało jako novum we wczesnokapitalistycznej rzeczywistości. Mógłby tam siedzieć godzinami. A to pokój bawialny, te wszystkie trampoliny, małpie gaje, basen z kulkami, a to lody, sklep z zabawkami, zoologiczny.
Szlag mnie trafia, jak tam idę. Teraz chociaż będę miał pretekst, żeby nie iść i żonę powstrzymać.
S&S... S&S z Kielc. Coś mi dzwoni w głowie, kołacze, ale nie mogę sobie przypomnieć. Skądś znam tę nazwę.

Mam. Przypomniałem sobie zupełnie z głupia frant, siedząc na kiblu i patrząc bezmyślnie na logo producenta proszku do prania wydrukowane na pudełku.
S&S – Syskowski & Syskowska, rodzice mojego przyjaciela z młodości, Wojtka, ksywa Sysek. Przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem jego staruszkowie pracowali na państwowej posadzie, aż rzucono hasło „bogaćcie się!” i odkopali w sobie tłamszone przez komunę pokłady kapitalizmu, zakładając prywatne biuro architektoniczne. Idealnie wstrzelili się w boom budowlany lat dziewięćdziesiątych, szybko wyrastając na poważnego gracza w branży. Zmusili Syska do zaocznych studiów na polibudzie, choć matura, którą zrobił dawno temu, była szczytem jego intelektualnych możliwości. Myślę, że nawet przesadziłem z tym szczytem. Sysek osiągnął go dawno przed maturą. Plątał się wcześniej po jakiś biurach jako referent ds. czegoś tam. Rodzice uznali, że teraz będzie pracował w rodzinnym biznesie, a jak się zestarzeją...
No i został biedak inżynierem, ale męczył się strasznie. Takie to teraz piękne czasy – płacisz i masz.
Logo proszku to strasznie najeżony byk.

Sześć lat temu
Jedziemy na dwa samochody do jakiejś pipidówy koło Tarnowa. Do bmw Syska władowałem się razem z Rysiem Kolarzem i Jolką Adamik. Rysio Kolarz, ma naprawdę na imię Darek. Rysio Kolarz, to ksywa urobiona od pewnego znanego polskiego szosowca rowerowego z lat siedemdziesiątych. Mimo to nie chodzi bynajmniej o zamiłowania Darka do jazdy na bicyklu, ale o szczegół mechanizmu napędu tego ustrojstwa. Konkretnie o pedały.
W ostatniej chwili przednie siedzenie zajęła, z miną udzielnej księżnej, Ela Leśniak. Odstawiona w jakieś wystrzałowe ciuchy, miniówę, przywitała się zdystansowana, mnie omiotła zimnym wzrokiem, rzucając jakieś zdawkowe „ How do you do?” Cholera! Panienka z okienka w wieku trolejbusowym z instrukcją obsługi po angielsku. Może zresztą słusznie, że jest instrukcja. Słyszałem, że jest wielu amatorów ujeżdżania tego trolejbusu, a tu już widać trochę rdzy, nadwozie ciutkę spęczniało i silnik jakiś taki narowisty. A i może nie wszyscy kierowcy rozumieją po polsku?
Do toyoty Krzyśka zapakował się Mirek i Szeryf. Zadzwoniło szkło. Kątem oka zobaczyłem jak Mirek – asystent w katedrze arabistyki na UJ – wyciąga z plecaka wino marki „Patyk” i daje je Szeryfowi. Prosty murarz – Andrzej, zawsze był pod wpływem i urokiem Mirka. Ten „lekki” inteligent, który grał na kilku instrumentach, pisał wiersze, kręcił amatorskie filmy, malował, rzeźbił, a dziewczyny sikały na jego widok, zawsze wywierał na Szeryfa ogromny wpływ. Teraz chłop się krygował, ale tokowanie Mirka było całkiem w jego stylu.
– Andrzejku drogi! Spotykamy się całą paczką po tylu latach, a ty nie chcesz nawiązać do uświęconych tradycji naszych kontaktów interpersonalnych. Trochę frenetycznego hedonizmu, wolnego od drobnomieszczańskiej obłudy jest konieczne...
Dalej już nie słyszałem, ale Andrzej zabrał się za zrywanie plastikowego korka zębami.
Reszta dziewczyn miała dojechać później. Kaśka mieszkała i pracowała w Warszawie. Byliśmy na jej ślubie i hucznym weselu w dobrej restauracji. Mąż, elegancki chłopak po anglistyce, był tłumaczem w jakiejś centrali handlu zagranicznego, więc stać go było na taką uroczystą stypę po pogrzebie własnej wolności.
Ależ dogmaty potrafią nas zryć.
Po drodze miał zabrać Ankę z jakieś Sosnówki. Ta z kolei zakotwiczyła się trwale z organistą wiejskim na Ponidziu. Dziewczyna sprawiała zawsze wrażenie trochę opóźnionej umysłowo. Była nawiedzoną działaczką jakichś religijnych stowarzyszeń, pielgrzymkowała i wypielgrzymowała swojego Stasia. Fura dzieci była bonusem religijnym tego świętego związku, a może kupili w Częstochowie podrabiany kalendarzyk?
Ciekawe jak tam jej, bo lubiliśmy naszą malutką Anię. Takie żywe srebro i bardzo dobre dziecko.

Chętnie przesiadłbym się do toyoty, bo w bmw wiało od Eli rześkim powietrzem ze szczytowego okresu glacjalnego. I bynajmniej nie chodziło o podmuch z klimatyzacji.
Coś fałszywego, sztucznego pobrzmiewało w enuncjacjach Mirka. Nie, żebym nie napił się wina, ale stać nas na kupienie jakiejś „Finlandii” po drodze, szczególnie przy takiej okazji. I nie muszę obudowywać chęci napicia się w tanią filozofię, dobrą dla Andrzeja. Mirek zawsze lubił łyknąć, no ale teraz? „Finlandii” jeszcze nie ma, a on przyszedł już z tymi winami. Może głupio byłoby mu po prostu zaproponować „szczeniaka” po drodze (w końcu poważny naukowiec), a tak mamy filozoficzno-psychologiczne uzasadnienie. Ostatecznie nieważne co się pije, ważne, żeby zaczęło poniewierać.

*

Zaprosił nas Jarek – ostatni z naszej grupy.
Na studiach w Krakowie poznał swoją „żabcię” i w zgodnym, acz grzesznym pożyciu z nią, otrzymał prezent od bociana – kijankę o imieniu, bodajże, Józef – to od patrona parafialnego kościoła (taka była wola teściów, a kto ma pieniądze, ten ma władzę) – i dodatkowo od ojca panny młodej, dom z gospodarką w Daskach pod Tarnowem. Pasowało, jak nie wiem co, bo oboje skończyli Akademię Rolniczą. Nie wiem, czego się naćpał albo co mu się przyśniło po ciężkostrawnym grillu – dość, że zaprosił nas na wspominki młodości. Oby to nie były wypominki.
– No, nareszcie!!! Przez Gdańsk jechaliście!? Wysiadać! Wysiadać! – Jarek całował dziewczyny z dubeltówki, z nami uskuteczniał niedźwiedzia na sterydach. Aż dech zapierało!
– Szeryf!... o w mordę! Coś cię chwieje! – Andrzej wygramolił się z toyoty – no i dobrze. Basia szykuje takiego grilla, jakiego żeście w Kielcach nie widzieli. Będziesz rozgrzany jak seksoholik na widok cycków Teresy Orlowski. He, He – dobre, co? – sam już chyba był po wstępnej rozgrzewce. – Jutro u nas dożynki, to poimprezujecie po wsiowemu. Rano teść będzie robił wyroby, to spróbujecie, a i do domu coś weźmiecie... no siadajcie. Aa, dziewczyny dzwoniły – niedługo będą.

Zaprowadził nas do ogrodu pod wielki namiot. Basia – „żabcia”, była drobną blondynką o nieładnej twarzy. Miała jednak w sobie coś ciepłego, życzliwego i to wyczuwało się w niej natychmiast. Chyba dobrze zrobił Jarek, umiejscawiając Józiokijankę w jej brzuchu.
Basieńka właśnie przewracała na grillu smakowicie skwierczące przysmaki.
Przy stole siedziało już kilka osób; jakieś trzy miejscowe piękności i chyba ich bodyguardzi z lokalnej siłowni. Pewnie potem dowiem się, kto jest kto. Jakby to Ela powiedziała, „Who is who?”.
Ale potem zrobiło się gwarnie i wesoło, i nie było czasu na inwigilacje. „No to za stare czasy!”, „Za spotkanie”, „Za tych, co nie mogą!” itd. Zresztą w miarę upływu czasu coraz więcej z uczestników imprezy coraz mniej mogło.
Ściemniło się, słychać było intensywne cykanie świerszczy, a z oddali dudniło „Mydełko Fa”.
Impreza w centrum wsi rozkręcała się na całego.
Z otwartej na oścież stodoły buchało intensywnym zapachem siana. Aż w nosie kręciło. Zresztą miałem wrażenie, że nasze spotkanie powoli przenosiło się do tego budynku. Coraz częściej dobiegały stamtąd podniesione głosy, jakieś śmiechy, popiskiwania itp. Sądząc z tego, że trzech miejscowych pakerów pochrapywało teraz na stole, a ich bogdanek przy nich nie było, konfiguracje dwustronne musiały być inne niż na początku spotkania. Moje podejrzenia wzmocniła nieobecność Wojtka, Szeryfa i Mirka.
Anka z Kaśką siedziały przy dalszym końcu stołu i śmiały się bez przerwy. Pewnie mężów obgadywały.
Kiedyś czytałem reportaż, jak to w latach siedemdziesiątych przeprowadzono proste badania krzyżowe krwi pod kątem ustalania ojcostwa w pewnym amerykańskim miasteczku, którego nazwy przezornie nie podano. Był to jakiś projekt uniwersytecki, a rzecz odbywała się całkiem anonimowo. Okazało się, że już te proste badania w 20% wykluczyły biologiczne ojcostwo prawnych, szczęśliwych tatusiów. No i dobrze. Niech się geny mieszają. Te w Daskach pod Tarnowem też.
Ach, te wiarołomne baby! Gdyby historia cywilizacji potoczyła się tropem nie myśliwego-wojownika, a matriarchatu, mielibyśmy taką samą ilość burdeli, w których swe wdzięki prezentowaliby dwudziestoletni Adonisi.
Pierwsze nietoperze pojawiły się na tle ciemniejącego nieba. Siedzieliśmy w siódemkę przy stole: ja, Ela, Kaśka, Anka, Rysio i dwóch autochtonów (o ile przybijanie czołem gwoździa w blat można nazwać siedzeniem), bo przed chwilą ten trzeci przyszły, prawny a szczęśliwy tatuś, zsunął się z ławy, mamrocząc „csssso jest, kurwa z tym łóżkiem, Halina!?” Milczeliśmy. W stodole słychać było tych, co upili się na wesoło. Tu została grupa smutasów.
Kroki. Ojciec Basi wyłonił się z mroku.
– Może Państwo chcecie się położyć? Basia przygotowała pokoje na piętrze. Poszła z Jarkiem na zabawę we wsi. Prosiła, by zapytać... – spojrzał na nas wyczekująco.
Kawał chłopa. Jeśli pewna partia ludowa sporządziła w swej centrali algorytm idealnego działacza terenowego, to na pewno pan Henryk się w niego wpisywał. Kolor nosa, pomnożony przez wielkość dłoni (łopata), podzielony szerokością klaty, odjęta długość siwych wąsów (Witos), a dodana chęć rządzenia mierzona w obowiązującej walucie i z tego pierwiastek kwadratowy, silnia i... wypisz, wymaluj – cały pan Henryk. Jarek mówił, że w najbliższych wyborach jest kandydatem na wójta. No, z takim algorytmem już jest wójtem.
Spojrzałem na Elę. Podniosła głowę. Cienie rzucane przez naftowe lampy rozwieszone wkoło altany zagrały na jej twarzy i w szklance, którą bezmyślnie obracała w palcach. Nie jest jeszcze tak źle, jak sądziłem na początku. Naprawdę ładna z niej dziewczyna. A ponieważ jednak jestem dalekim, choć mało udanym potomkiem myśliwego-wojownika, to może by tak człowiek pomyślał o pomieszaniu genów?
– Nie będziemy kłopotać. Może prześpimy się tu... – Spojrzałem na pana Henryka i skinąłem głową w stronę otwartych wierzei stodoły. – Co o tym Elizabeth myślisz? Nie mogłem sobie podarować tej instrukcji po angielsku. Zresztą z tym mieszaniem też przesadziłem. Słyszałem, że ona nie może mieć dzieci. Pozostaje zatem przyjemność czystego seksu.
Obróciła głowę w stronę jednej z lamp i przez dłuższą chwilę patrzyła w migoczące światło.
– Spierdalaj!
Chociaż tyle dobrego, że nie powiedziała „fuck off”.
Rysio roześmiał się krótko.

*
Źdźbło siana wierciło w nosie, aż wybudziło mnie całkiem. Spojrzałem na zegarek. Szósta.
Gadzina drobiowa wrzeszczała na całe podwórko, przypominając o swoim istnieniu i dopominając się o codzienną strawę. To w zasadzie tak samo, jak człowiek. Drze się jako dziecko o swoje, żeby potem i tak iść na rzeź tego świata. Jeszcze głośniej, za zamkniętymi drzwiami innego budynku ryczał byk. Wiem, że byk, bo to on ma być dzisiaj zaszlachtowany na owe zapowiedziane „wyroby”. Świnka padła już wczoraj, a jak nam uświadomiono najlepsze wyroby kiełbasiane, to te wieprzowo-wołowe. Trzeba by pójść się umyć do domu, pomyślałem.
Cofnąłem się od wrót. Przy nieposprzątanym stole nerwowo krzątał się Mirek, zerkając co chwila to na dom, to na stodołę. Sprawdzał zawartość butelek, ale ten przegląd nie wypadł chyba najlepiej, bo uwijał się coraz szybciej i chaotyczniej. Rozejrzał się jeszcze raz wokoło i zaczął zlewać resztki z kieliszków do kufla z piwem. Ręce latały mu jak w zaawansowanym stadium Parkinsona. Trzymając oburącz szkło, duszkiem zaczął pić zawartość. Aż tu słychać było, jak zęby dzwonią o brzeg. Nagle coś chrupnęło. Gwałtownie zaczął pluć szkłem z ugryzionej szklanki. Z rozciętej wargi krew popłynęła do naprędce przygotowanej mikstury, zabarwiając ją na rubinowy kolor. Znowu się rozejrzał i szybko wypił to coś.
Biedny Mirek.

*

Ruch na podwórzu zaczął się o ósmej. Wszyscy w miarę oczyszczeni z siana kręcili się przy przybudówce, gdzie coraz głośniej zawodził byk. Czyżby czuł, co go czeka? Do wnętrza w końcu wszedł teść Jarka z jakimiś fachowcami. Narzędzia, jakie nieśli, nie spowodowały u mnie przypływu serdecznych, pełnych humanizmu uczuć.
– Mirek, która to ci tak wczoraj przylała? – zapytała z troską i lekką nutą sarkazmu Jola, przyglądając się jego wardze.
Jarek stał koło mnie, popijając piwo.
– Chcesz? – zwrócił się do mnie.
– No pewnie.
– Tutaj to jest cały rytuał – no, z tym szlachtowaniem. Jak jeden walnie bydlę obuchem między ślepia, to drugi w tym momencie użyna mu jaja. Muszą zgrać się idealnie. Podobno mięso jest wtedy lepsze... hm. Jako przedstawiciel w końcu tej samej płci, sądzę, że to niczym nieuzasadnione barbarzyństwo. No, ale chłop potęgą jest i basta. Siła tradycji.
W oczach dziewczyn widziałem niezdrowe, starannie maskowane podniecenie. Ciekawe czy zawsze mają mokro, jak urzynają jaja samcowi...? Jest szansa, że nie mają empirycznych doświadczeń, więc to tylko moje czcze spekulacje.
Byk uwiązany do pionowego słupa i unieruchomiony w czymś w rodzaju kojca, smętnie porykiwał. Jeden z członków klubu samarytańskiego „Animal”, ubrany w gumowy fartuch chirurga polowego, zamachnął się siekierą i w tym samym momencie pan Henryk sprawnym ruchem dokonał kastracji. RANY BOSKIE!!! W momencie zamachu siekiera wypadła ze styliska, a uderzenie samym drzewcem pewnie nie nabiło buhajowi nawet guza. Ale jaja odcięte!
Nie wiem, jak bym się zachował, gdyby obcięto mi jądra bez znieczulenia. Ale już wiem, jak zachowa się byk w tej sytuacji. Trzasnęła belka, do której był przywiązany, a dach zaczął trzeszczeć i pochylił się na jedną stronę. Wszyscy rozbiegli się przed rozszalałym zwierzęciem, rycząc głośniej niż ono. Zdążyliśmy schować się w stodole, a Sysek zawarł wrota solidną belką. Z podwórka dobiegał wściekły ryk, chrzęst rozdzieranego metalu (przez szparę w deskach widziałem tratowaną toyotę Wojtka), a potem rozjuszony buhaj wziął się za odrzwia naszej stodoły. Łup! dup! chrup!
Drzwi zatrzęsły się i jednocześnie zatumaniło chmurą kurzu. Belka jęknęła, zatrzeszczała.
Dziewczyny uciekły po drabinie na coś w rodzaju stryszku, skąd dobiegał również pisk jednej z wczorajszych, miejscowych gwiazd. Pewnie dopiero harmider ją obudził.
Męska część grupy stała na dole, wpatrując się jak urzeczona w wyginającą się dechę. Łup! łup! łup!
Rysio wydalił z siebie przedziwny dźwięk – ni to łkanie, ni śmiech.
– Jezu! Za tydzień mam jechać do ciotki do Niemiec!– łup!– Zróbcie coś! – łup!
– Zamknij się. Jak chcesz, to uciekaj za babami.
– Siedźcie na dole i pilnujcie tych cholernych drzwi – zapiszczała z góry Kaśka. – Ja też stąd spadam. Andrzej wylosował zieloną kartę. Jedziemy do Stanów. Nie potrzebuję byczego rogu w dupie przed wyjazdem.
– A coś tam potrzebujesz? – warknąłem. – Mam na myśli dupę.
– Idiota. Zatłuczcie to bydlę, czy co?
Usłyszałem płynące z góry „Ojcze nasz, któryś jest…”. Rany! Nasza kochana Ania.
No tak, prawdziwi wojownicy nie uciekają przed głupią krową, lecz ją zabijają. Tylko czym? Nieważne. Honorowy Polak-wojownik stanie naprzeciwko czołgu z szabelką. Najwyżej w chwale i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku da się rozjechać.
Łup! łup! łup!
Sysek położył rękę na moim ramieniu, bezwiednie coraz bardziej ją zaciskając.
– Wytrzyma – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Wytrzyma...
– Skąd wiesz, durniu?
Rzeczywiście, durnie się zaśmiał.
– Przedwczoraj zdałem egzamin na polibudzie z wytrzymałości materiałów.
Sądzę, że wytrzyma...
Łup! Lekki trzask.
– Sądzisz, czy już obliczyłeś?
– Nie wkurzaj mnie! Gość od materiałów robi u moich starych prace zlecone... zapierdala... jak mrówka za dobrą kasę... niechby spróbował mi nie zaliczyć!
– No to sądzisz, czy wiesz?!
–Wytrzyma. Wytrzyma. Wytrzyma ?!
Głośny trzask. Nie wytrzymała.


Dzisiaj
Praca kuriera była przedmiotem moich marzeń od urodzenia. Magister historii powinien czuć i rozumieć przypadkowość dziejów i związaną z tym zmienność kolei losu.
Kto przeczytał opowiadanie Lema o profesorze Corcolanie, wie, czym jest bezwzględny, mechanistyczny determinizm, połączony ze stoicyzmem, wyjaśniający również dziwne przypadki déjà vu. Dzisiaj ten prąd filozoficzny został obdarzony własną nazwą – „mam to wszystko w dupie”
No więc targam tę dwudziestokilogramową paczkę do restauracji „Kolorowa” i nawet specjalnie się nie burzę.
Siedział przy barze, a przed nim stała szklanica jakiegoś drinka. Sysek nie wyglądał na gościa cieszącego się życiem, głowa kiwała się nad blatem i wciskał jakiś tani bajer dziewczynie za ladą.
Gdyby nie krzyknął, nie zwróciłbym uwagi na pacjenta, taszcząc nieszczęsną paczkę na zaplecze.
– Pani Moniko!? – położyłem przesyłkę na podłodze – Przyjmie pani?– Uśmiechnęła się jak zwykle.
– Sychu! Co się tak katujesz?
Popatrzył na mnie zamglonymi oczami, bujając się na barowym stołku.
– Taka firma! Taka firma i dupa... Źle obliczyłem i pierdolnęło!!! No popatrz, pierdolnęło...!!!
Nie wiedziałem, o czym bredzi, a poza tym, śpieszyło mi się lekko. Nagle zatrybiłem. Galeria w Radomiu!
– Patrz i ucz się. – złapała go czkawka. – Ludzie zawsze za mnie przeliczali te pierdolone obciążenia, wytrzymałości i te inne pierdoły, ale założyłem się... po chuj ja się założyłem? Założyłem się na jakiejś głupiej imprezie, że przeliczę... śmiali się ze mnie, że inżynier ze mnie jak z koziej dupy trąba... no to przeliczyłem. Stary nie wiedział, że to ja... Tak poszło, no... poszło do wykonawcy. I pierdolnęło. Pójdę siedzieć!... Firma... o Jezu... jak się stary dowie! – zwilgotniały mu oczy.
Monika dyskretnie dolała mu „Wyborowej” do szklanki.
– Prawnicy... tylko prawnicy. Jolka już jest adwokatem. No, co się gapisz? Jolka Adamik. Nasza szanowna przyjaciółka z młodych lat. Mówiła, że wyciągnie... ale kasy też wyciągnie... przyjaciółka, cholera. Może inna działalność? Znajomy namawia mnie na założenie biura deweloperskiego... to... podobno przyszłość... stary... – dyszał ostro. – Odżałuje... pomoże... byle nie siedzieć... Jolka. – pociągnął łyka i otrząsnął się jak pies. – Damy Piotrek, radę.
Obyś tylko stary nic już nie liczył. Nawet wytrzymałości belki w drzwiach stodoły – pomyślałem, wychodząc z „Kolorowej”. I tak wypłyniesz. Tacy jak ty są w tym kraju niezatapialni. Może lepiej, że będziesz sprzedawał domy niż sam je projektował. I może kiedyś zobaczę te osiedla, które zbudujesz?
Jasny gwint! Lecha 5/16! Czwarte piętro, a paczka dobre dwadzieścia kilogramów. prawdopodobnie kilkaset osób. Nieznana jest obecnie liczba poszkodowanych i czy są ofiary śmiertelne. Na miejscu pracują ekipy ratownicze, dojeżdżają również zespoły ratownictwa medycznego. O przebiegu akcji będziemy informować Państwa na bieżąco. A teraz dalszy ciąg informacji...”
Napisz do autora

« poprzedni ( 58 / 245) następny »

puszczyk

dodany: 2020-12-13, 14:05:18
typ: życie
wyświetleń (160)
głosuj (3)


          -->> Aby głosować lub komentować musisz się zalogować.

puszczyk 2020.12.13; 17:19:55
Bo to jest rusycyzm :)))

Leszczym 2020.12.13; 17:12:36
Jedyne do czego mogę się przyczepić to do słowa "ustrojstwo", bardzo je lubię, a ostatnio dowiedziałem się, że to jest pierwszej wody rusycyzm:)PLUS

puszczyk 2020.12.13; 17:06:26
Ano tak piszę.

Polak patriota 2020.12.13; 15:34:37
Zmieniasz akcję. I to nagle. Od katastrofy b udowalen ej poprzez zainteresowania syna aż do obecnosci żony.Następnie cofasz się sześć lat wstecz. Jesteś w paczce rówieśników, opisujesz ich curriculum vitae - to już dorośli ludzie. Kumpelstwo jest nadal. Detaliczny opis żabci .babci i cholera wie jeszcze co te pańcie ci sie
plątają kartkach kazda inny model sam dla siebie. Rozjuszone byki szaleją towarzystwo się chwieje każdy w inną stronę. Piwo i popłuczki alko9holu chlupią w niedopitych naczyniach. Malownicza wiejskosc w źdźbłach siana, a strychu,po strychu w podwórzu obejścia. Dolce far niente - czyli wiocha w pełnej krasie. Proza bardzo barwna i ciekawa. Kuda mi tam z moimi wspomninkami z okopów. strajków okupacyjnych. ZOMO i inaszych ińszości. ...Kurna jego chata...Pozdrawiam serdecznie :))

Jojka 2020.12.13; 15:21:51
Znam. Pamiętam. Dla mnie górna półka i przykład jak powinno się pisać dobrą prozę.

puszczyk 2020.12.13; 15:17:51
Życie.
Historia Rysia jest w piątej czaęści


Wiersze na topie:
1. Potem cisza (30)
2. Teatr cieni (30)
3. Może ktoś kupi (30)
4. Moje korzenie (30)
5. Spojrzenie (30)

Autorzy na topie:
1. Zibby77 (420)
2. Klaudia (406)
3. Miłosz R (344)
4. darek407 (220)
5. Jojka (74)
więcej...