|
Moje miasto nocą...
Moje miasto nocą... |
Moje miasto nocą jak koszmarny film –
postacie bez twarzy wypływają z mgły.
Czas buntu i gniewu, chaosu robali...
Stołówka kloszardów – jedyny organizm
płonący światłami
tych, którzy zostali.
Sodoma, Gomora
zmierzchu oświecenia
bez zasad moralnych i woli istnienia.
Tonie już w rynsztoku rdzawa aureola.
Ziemia się otwiera, żre ostatni brud...
Czy to koniec świata, czy stworzenia cud?
Zasiadam przy stole, a salą jest park.
Siedzącym wokoło krew toczy się z warg.
Bossem, wodzirejem jest tutaj bies Daniel.
Śmiechy i rozmowy, i rozkoszy jęki,
i budzą się lęki,
i poci ubranie.
Zimna dłoń na plecach
i dalej i dalej...
Przystawia się do mnie śmierć w miłosnym szale.
Co ja tutaj robię? Jakaś tragiheca.
Księżyc razi oczy i ład wszelki śpi.
Czy jestem ofiarą, czy też jednym z nich?
Idę po lekarstwo – coś na puste szkło.
Ulica się zmienia w jakiś obcy ląd.
W szpalerze szubienic i wież z wisielcami
wysuszonych słońcem, w pół rozkładu stanie...
Nagle polowanie.
Pomiędzy skałami,
w krwiożerczym wąwozie
z dwóch stron grad kamieni,
dzid, strzał i pocisków... Stosy martwych cieni
i krzyki radości w zabójców obozie -
psycholi, mutantów... Gdy trafią mnie – pech!
Czy wyjdę bez szwanku, czy sięgnie mnie śmierć?
Ciągle jeszcze żyję, samochodem gnam.
Obok kilka osób, ale jestem sam.
Za szybą wspaniałe, zielone pejzaże...
Totalna sielanka – oddycham spokojem
i już się nie boję.
Czas spełnienia marzeń.
Cel na laurach spoczął.
Mam już swą oazę –
tu dom stał mój będzie z ogrodem, garażem...
Już jestem w środku, znów nie wierzę oczom –
stwór, coś a la yeti, ostrzy szpony swe...
Czy uda się uciec, czy dopadnie mnie?
Świątynia w ciemności uśpiona bez dna
i dwóch roztańczonych płomieni świec blask.
Jeden – znak zaślubin... O dziwo! Chrystusa!...
Drugi zaś – jedności dzieci Bożych znamię...
Rodzi się pytanie.
Requiem je zagłusza.
Ziemia wojną tętni.
Mknie kondukt żałobny.
Grzebią źródło życia wciąż duchem ułomni.
I powstają zmarli – jedni młodzi, piękni...
Lecz inni to zombi – zgorzkniali i źli –
gonią mnie, chcą dopaść... Ktoś otwiera drzwi.
Moje miasto nocą, przy ratuszu plac.
Sprzedawca – nabywcy... Targ obwoźny trwa.
Rozmawiają wszyscy w krzykliwym milczeniu,
lecz nikt się nie rusza... Przepycham się w tłumie.
Znów nic nie rozumiem.
Dostrzegam w półcieniu
handlu przedmiot główny –
wybór doskonały:
rozmiar, kształt i kolor, jakość, materiały...
Rzędem ułożone dumnie stoją trumny,
a w nich zwiędłe ciała i dusze na dnie.
Czy to ja kupuję, czy sprzedają mnie?
Przeciąga się we mnie czarny, wredny kot,
a biały ptak płochy oddaje mu hołd.
Jak wyjść z labiryntu w krainę jasności,
gdzie zasadne zmysły, świat prosty, realny...?
Choćby i banalny
z domieszką szarości...
Jak wrócić do siebie
i przeżyć to wszystko,
co w księdze pisane daleko i blisko,
w powietrzu i wodzie, na ziemi i w niebie?
Choć otwieram oczy, nic nie zmienia się.
Czy tak już zostanie, czy skończy się sen?
Miałem kiedyś sen... – 25.11.2000 r. |
|
|
|
|
-->> Aby głosować lub komentować musisz się zalogować.
aga9393 |
2009.05.10; 08:49:15 |
Fakt ...długi aczkolwiek ciekawy ...czytam i chcę wiedzieć więcej ...czytam z zaciekawieniem.Ten sen to nasza rzeczywistość bardzo dobrze i realnie pokazana.Zagubieni w niej czasem nie wiemy jak odnaleźć siebie.Pozdrawiam :) |
Angel |
2009.05.10; 01:00:19 |
Za długi;/! I psujesz klimat wstawiając słowa z jęz.potocznego tuż obok dobrych sformułowań... |
|
|