Wiersze poetów - poetyckie-zacisze.pl ZAPROPONUJ ZMIANĘ W SERWISIE
Logowanie:
Nick:
Hasło:
Zapamiętaj mnie
Odzyskaj hasło
Zarejestruj się
Dostępne opcje:
Strona główna
O serwisie
Regulamin
Zaproponuj zmianę
Indeks wierszy
Ranking autorów
Ranking wierszy
Dodane dziś (7)

Nowi autorzy:
- JoKo
- Yakov
- ummma
- wspanialaPati
więcej...

Ostatnie komentarze:
Z wiatrem
- gośka26
Niewinnie skazany
- lucja.haluch
pomiędzy
- gośka26
stacja XII
- lucja.haluch
więcej...

Dziś napisano 21 komentarzy.

Księżniczka wychodząa z mgły

Księżniczka wychodząa z mgły

Zygmunt Jan Prusiński


KSIĘŻNICZKA WYCHODZĄCA Z MGŁY

Angelice Natalii Szkup


Osobny rozdział. Każdy jest ważny.
Czekałem na nią tyle lat. Wyszła z mgły,
naga jak modlitwa; akurat grałem na gitarze
bossa novę "Wewnętrzne wzruszenie"...

Motyle się zbiegły w jedno miejsce,
tańczyły dla niej. Skrzydlate kokietowanie.
Wiatr zatrzymał się, bo piękna jest Angelika.

Patrzę na nią jak zdolny malarz. Zakładam
pajęczynę, by nikt nam nie przeszkadzał.
Miłość jest tak delikatną materią, to żyłki
ukryte, jakby muzyk improwizował bluesa.

Ukryj się w mojej sztuce. Poezja milczy,
kiedy poeta zaczyna dotykać ciało kobiety.


3.11.2010 - Ustka
Środa 21:38

Wiersz z książki „Wnętrze cienia”


autor ZJP
https://m.salon24.pl/07508e127b83684a9f7a427eb1a22034,860,0,0,0.jpg


Muza
http://static.jpg.pl/static/photos/441/441953/8938c2acd1ec06236a3e7c67e4c6c28a_normal.jpg
Napisz do autora

« poprzedni ( 1896 / 2716) następny »

zygpru1948

dodany: 2021-02-12, 00:02:22
typ: przyroda
wyświetleń (186)
głosuj (82)


          -->> Aby głosować lub komentować musisz się zalogować.

zygpru1948 2021.02.12; 00:17:55
NIEBIESKI BLUES - część jedenasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
W KOLEINACH NA DRODZE JEST POEZJA

- Wystarczy położyć rękę na piersi -
na pewno popłyniemy na chmurach myśli w Erotyczne Ogrody!


https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1111969,niebieski-blues-czesc-xi

zygpru1948 2021.02.12; 00:16:55
/ Literatura

Konkret i wymknięcie

Rozmowa z Izoldą Kiec
https://www.dwutygodnik.com/public/media/article/image_full/8679.jpg

Zuzanna Ginczanka pisała i żyła tak krótko, że nie da się mówić o jej warsztacie w długim trwaniu. Książka, którą przygotowałam, ma skłonić do rozmowy raczej o zjawisku poetyckim niż o biografii, kobiecości, zmysłowości.


ELIZA KĄCKA: Przypomniałam sobie, jak to kilka lat temu pierwsza edycja wierszy zebranych Ginczanki pod pani redakcją, nieco uboższa tekstowo i niskonakładowa, otworzyła mi się na wierszu „Zmysły”. Mamy tam m.in. obraz przekrojonej gruszki. Francuzi kojarzą ten kontur z konkretnym fragmentem damskiej anatomii: derrière à la poire, widzianymi od tyłu biodrami i pośladkami. Pojawia się więc kształt właściwy dojrzałej kobiecości. Bez reszty zmysłowy, i to podwójnie: soczystość, a zarazem wabik seksualny. Za punkt wyjścia weźmy zatem zmysłowość jako, rzekłabym, imperatyw kategoryczny wierszy Ginczanki. Pojawia się bardzo wcześnie, i od razu w pełnym formacie. Czy jest to także punkt wyjścia tej poezji?

IZOLDA KIEC: Zmysłowość jest, owszem, wspólnym mianownikiem wierszy wczesnych. Co ciekawe: zwłaszcza wierszy z rękopisów, których sama autorka nie przeznaczyła do druku. Józef Łobodowski napisał, że wiersz szesnastolatki (szło skądinąd o „Bunt piętnastolatek”) Sana pokazała Tuwimowi, a ten tylko spuścił powieki i nigdy nikomu tego wiersza nie pokazał. Co ciekawe, utwory, które gimnazjalistka Zuzanna Gincburżanka publikowała w tym samym czasie w gimnazjalnym piśmie, są tej zmysłowości zupełnie pozbawione.

To jeszcze nie cenzura, ale moderowanie Ginczanki jako nazbyt śmiałej. Mowa o treściach wówczas niewypowiadalnych. Ale ona wcześnie dojrzała jako poetka, właśnie uświadamiając je sobie, od tego zaczęła budowanie tożsamości.
Na konkurs „Wiadomości Literackich” w 1934 roku wysyła wiersz „Gramatyka”, który w zasadzie nie jest zmysłowy, lecz wiadomo, że słowa w jej tekstach żyją. Cała jest rozedrgana, rozśpiewana. Przywołała pani „Zmysły”, jeden z moich ulubionych wierszy (swoją drogą, często nie zwraca się uwagi na frazy powracające, wspólne różnym jej wierszom). Co szczególne, Ginczanka w poezji od razu była kobietą, nie dziewczynką.

Ginczanka w poezji od razu była kobietą, nie dziewczynką

Tak, to jest niebywałe. Jan Śpiewak, decydując o kształcie jej powojennej publikacji, tego się bodaj przestraszył. Sprawa zmysłowości wymaga jednak dopowiedzenia: z jednej strony jest w niej przejęcie sobą i swoją odkrywaną fizycznością, coś z wyzwoleńczego instynktu Colette. A z drugiej strony – coś z Gombrowiczowskiej nowoczesności: tenis, plaża, samoloty, gibki wdzięk sportówki, w którym nie ma nic z dziewczęcej fascynacji sobą. U Gombrowicza brakuje jednak erotyzmu, jego pensjonarka Zuta jest chłodna jak automat. Propozycja, a raczej ów imperatyw Ginczanki jest swoisty, bo nie stanowi prowokacji, tylko wewnętrzny nakaz.
Sama używa słowa „przedprzebiśniegi” – przedwiośnie, początki – żeby nazwać to, co znamy z rękopisów, a co kończy się w 1935 roku wraz z wyjazdem do Warszawy, z pierwszym etapem tworzenia. Wtedy przychodzi czas „zalecanek śmierci”, co Ginczanka wie i przeczuwa. W wierszu „Rozbrat z przedwiośniem” zapowiada, że teraz zaczną się „zalecanki śmierci”. I pisze o „dziewczynkach”, o dojrzewaniu jako zakończeniu etapu zainteresowania ciałem i wkroczenia w traumę współczesności. Dla mnie punkt graniczny wyznacza w tym doświadczeniu opublikowany już w Warszawie wiersz „Współczesność”. Albo inny przykład: „Ucieczka”. Są dwa jej wiersze pod tym tytułem. W pierwszym stwierdza, że nie można uciec od własnego ciała, wyzwolić się z cielesności. I drugi, gdzie patrzy w lustro i wypływa zeń jak topielec. Widzi swój szkielet, mocno odczuwa śmiertelność. To nie są już wiersze erotyczne.

Zuzanna Ginczanka, „Poezje zebrane (1931-1944)”. Red. Izolda Kiec, Marginesy, 464 strony, w księgarniach od listopada 2019Zuzanna Ginczanka, „Poezje zebrane (1931-1944)”. Red. Izolda Kiec, Marginesy, 464 strony, w księgarniach od listopada 2019
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/46343b89-thumb.jpg

Stają się za to ironiczno-sceptyczne. Ale zarazem wciąż, do całej jej twórczości, pasuje maksyma naturalia non sunt turpia – to, co naturalne, nie przynosi wstydu. I tu też Ginczanka okazuje się wyjątkowa na tle poezji kobiecej.
Co do mnie, unikam zestawiania Ginczanki z innymi poetkami na zasadzie: „Ginczanka contra Pawlikowska-Jasnorzewska”…

Choć są już studia na ten temat.

Tak. Ona i Pawlikowska, nawet ona i Dickinson. Nigdy nie byłam zwolenniczką takich zestawień; wierzę bardziej w lekturę innowacyjną, odkrywczą. Ginczanka wciąż się nam wymyka. Pomyślałam o jeszcze jednym wierszu – wierszu szesnastolatki, o „Kobiecie”: „to jest zew dzieci czerwone rodzić”. Niesamowita fraza. Co ciekawe, w tekstach pisanych po 1935 roku nie ma macierzyństwa. Są, jak mówiłam, „zalecanki śmierci”, co może brzmi dwuznacznie w kontekście wierszy ostatnich...

A jak to wygląda w rękopisach?
Właśnie, po trzydziestu latach do nich wróciłam. Ginczanka podobnie zapisywała „ł” i „t”.

A pisała bardzo zwartym pismem, niezdradzającym wahań...
Tak, regularnym i pochylonym. Przypatrując się literom, zdałam sobie sprawę, jak bardzo nawet na poziomie zapisu widać determinację, a zarazem niedookreślenie, wymykanie się. Jakby i tutaj mówiła edytorom: „Nie upilnuje mnie nikt” – tak zaczyna się wiersz „Zdrada”.

To twórcza zdrada.

Proszę zobaczyć, w wierszu „Kroki” mamy frazę: „bruk potknął krok” albo „bruk połknął krok”. Jedno i drugie możliwe. I tu muszę przyznać, że mam problem z popkulturową recepcją Ginczanki, zbyt jednoznaczną. Etykietujemy i uśmiercamy ją po raz kolejny. Nie o to idzie, że nie ma w niej pierwiastka feministycznego czy gwiazdorskiego potencjału, ale potencjał Ginczanki wykracza poza etykietę superstar.

zygpru1948 2021.02.12; 00:13:32
Mam problem z popkulturową recepcją Ginczanki. Potencjał Ginczanki wykracza poza etykietę superstar.


Tak, trzeba by znaleźć bardzo szczególny mianownik dla całej twórczości Ginczanki, zdolny objąć zarówno „doświadczenie kobiece”, jak „doświadczenie ciała”. Pokuszę się więc o analogię, ale nie w związku ze stylem poezjowania, lecz stylem bycia, obecności w kulturze. Myślę mianowicie o niepokojących kobietach-dziewczynach: o Marii Zarotyńskiej, związanej z Witkacym, i uwodzącej Schulza Egdze van Haardt. Coś z tego stylu jest w Schulzowskim wywodzie: „Egga nie jest całkiem zamknięta w swej formie, tak że może swobodnie odpływać w całość, wracać do żywiołu. [...] Przy niej rzeczy zdradzają się same, milcząca szafa stuka po latach milczenia, stolik wykołacze kalekie słowo. Czemu męczycie Eggę, po co wciągacie ją w ludzkie zawiłe sprawy, w towarzyskie imprezy i fakty? Czy nie widzicie, że jej ciasno w tych konwencjach?”. Jak wiadomo, panna Egga sporo w tym tekście dopisała, może właśnie te słowa. Nie jest to chyba analogia zacieśniająca?
Nie, jest otwierająca. Jolanta Brach-Czajna pisała o kobiecym otwarciu na świat – bardzo to adekwatna formuła. Przytoczony przez panią opis potwierdza zresztą, że nie można Ginczanki zamykać. W perspektywie otwartej niewymuszenie kojarzy się z różnymi zjawiskami. Z tego samego powodu nie chcę udzielać odpowiedzi na pytanie, które zadała mi pani w luźnej rozmowie: o miejsce Ginczanki na mapie poezji międzywojnia. Nie potrafię go wskazać. Nie chcę mówić o osobności, bo wyjdzie na to, że była całkiem osobna, a miała przecież mistrzów. Piszę o wierszu „Labirynt obłędny” w kontekście „Dziewczyny” Leśmiana. Napisała ten wiersz kilka dni po Leśmianowej publikacji w „Wiadomościach Literackich” (w grudniu 1933 roku). Dyskutowałam o tym z koleżankami zajmującymi się poetyką: też widzą tu dialog, inspirację. Poza wszystkim musiała się na czymś uczyć. Podzielę się odkryciem: przyjaciółka Ginczanki, Blumka Fradis, cytowała w liście do Zuzanny fragment listu Katherine Mansfield. To wydaje się niezwykłą inspiracją samej Ginczanki.

Ciekawe!
Prawda? I od razu widzi się parę rozpraw na ten temat.

Izolda Kiec

Profesor doktor habilitowana w zakresie kulturoznawstwa, literaturoznawczyni i teatrolożka; prezeska Fundacji Instytut Kultury Popularnej, zatrudniona w Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (w Katedrze Kuratorstwa i Teorii Sztuki). Autorka artykułów i monografii książkowych poświęconych literaturze i teatrowi XX w. oraz formom kultury popularnej, m.in.: „Zuzanna Ginczanka. Życie i twórczość” (1994), „Halina Poświatowska” (1994), „Złodzieje szczęścia, czyli Agnieszki Osieckiej sposób na życie” (2000), „W szarej sukience? Artystki i wokalistki w poszukiwaniu tożsamości” (2013), „Szoszana znaczy Niewinna. Wokół biografii i poezji Zuzanny Ginczanki” (2019). Edytorka twórczości Zuzanny Ginczanki (1991, 1993, 2014, 2019) i Romana Tadeusza Wilkanowicza (2018).

Napisała pani kiedyś o Ginczance jako o poetce oczekiwania. O czekaniu jako ważnym składniku jej doświadczenia egzystencjalnego. Czy nadal tak pani ją czyta?
Powiedziałabym tak: czekanie to lata młodzieńcze. Wszystko to, o czym nie chciała bądź nie umiała mówić. Ale zabrała rękopisy do Warszawy i korzystała z nich. Te zeszyty to – przez analogię do mapy ciała – mapa jej duszy. A czekanie jest w nich radosne. Ginczanka przeżywa początek, wchodzi w życie, spodziewa się. Natomiast gdy rzeczywistość wokół zaczyna się zmieniać – i ona zmienia się wraz z nią – czekanie zamienia na czuwanie. Różnica między tymi stanami jest jakościowa. Ginczanka staje się coraz ostrożniejsza, już nie jest radosna. Kiedyś stwierdziłam, że jej wiersze robią się bardziej klasyczne, harmonijne. Teraz uważam, że ta swoista harmonia jest rezultatem przejścia w czuwanie. Nie ma już w wierszach tej spontanicznej radości, biegu na oślep. Świat musiał autorkę czymś doświadczyć. Zresztą wszystko, co się dzieje w jej wierszach, toczy się w cieniu zdrady. Została wcześnie zdradzona przez ojca...

Tak, życie Ginczanki aż się prosi o lekturę psychoanalityczną. Babka, która wystawiała Ginę w oknie wystawy składu aptecznego, przebraną za aniołka. Fantastyczna rola: klęczeć tak przez ileś godzin. Uśmiechnąć się można, ale w gruncie rzeczy nic w tym nie ma do śmiechu.
Wie pani, że dla mnie ten aniołek to figura tego wszystkiego, co stanie się w Warszawie. Skamandryci, Zodiak ją podziwiają, lecz ona...

...jest spłoszona i ekspandująca jednocześnie. Boi się i wierzy w swój talent. Czaruje i trzyma dystans. Dla mnie zagadką jest jej relacja z Tuwimem. Jak pani ten casus postrzega? Bo chyba ten związek nie ograniczał się do sczytywania Ginczankowych wierszy. Mam pewne podejrzenia...
Widziała pani list z końca lat 30., zdeponowany w Muzeum Literatury? To nie jest list Tuwima. Podejrzewam, że koledzy zrobili głupi dowcip i napisali do niej, podszywając się pod niego. To nie jest jego charakter pisma. Choć takich dowcipów nie robi się bez powodu...

W Warszawie Ginczanka staje się coraz ostrożniejsza. Nie ma już w wierszach tej spontanicznej radości, biegu na oślep.

Jasne, poza interakcjami w polu ściśle literackim niemal wszystko jest domysłem. Acz intryguje ta jej obecność w męskim towarzystwie. Wizerunek bardzo awantażowny. Ani kobieciątko, ani femme fatale, ani feministka, ani niczyja muza. Napisałam kiedyś: dziecko Achmatowej z Rimbaudem.
Analizowałam fotografie Ginczanki z zachowanego albumu. Szesnastoletnia Zuzanna między kolegami na statku wycieczkowym, na Helu. Wygląda dojrzalej; inaczej ubrana, przykuwająca uwagę, ale nie tylko efektownością. Wyraźnie odstaje, jakby była skądinąd.

Izolda Kiec / fot. Mariusz ForeckiIzolda Kiec / fot. Mariusz Forecki
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/5e1bbcb8.jpg

Właśnie, nazwała pani ten efekt obcości, o którym myślałam, patrząc na jedno ze zdjęć: Gina jest na nim jakby na prawach kolażu, jak wycięta z innej fotografii.
Tak, patrzę na nią podobnie. Jest piękna, ale jednocześnie tak bardzo nie pasuje. I to ją zdradzi, to niedopasowanie, wyróżnianie się, odcinanie się na tle.

Trampolina do wybicia się i pętla na szyję.
We wczesnym wierszu „Spojrzenia” jest właśnie osaczenie przez (nomen omen) spojrzenia. „Oczy, które chcą [...] chwytać”. A przecież wtedy jeszcze nie wiedziała, co czyha, co zdarzy się za chwilę. Niewątpliwie w jej obcowanie ze światem wpisany był niepokój. A co za tym idzie, dystans. Znów przypomnę aniołka w witrynie sklepowej, za szybą. Dzieci przystawały i gapiły się na nią przez tę szybę.

By wrócić do tropów poetyckich: mówiłyśmy o Tuwimie i Leśmianie. Wersy miewa whitmanowskie. Czasem słyszę Balińskiego. Są i niewątpliwe powinowactwa z futurystami, z Jasieńskim, Młodożeńcem...
Tak, choćby wspomniany wiersz „Kroki”. Generalizując, rzekłabym, że próbuje swoich sił w różnych poetykach. Ćwiczy się. Szuka, powiedziałabym, pisma Zuzanny Ginczanki. Stąd nie można powiedzieć o niej, że jest futurystyczna, skamandrycka czy awangardowa.

zygpru1948 2021.02.12; 00:10:19
Jest piękna, ale tak bardzo nie pasuje. I to ją zdradzi, to niedopasowanie, wyróżnianie się, odcinanie się na tle.

To prawda, jednej etykietki nie sposób jej przykleić. Ale liczba postaw nie jest przecież nieskończona. Dlatego myślałam czasem o akmeistach. O ich łączeniu afirmacji świata zmysłowego, czułości dla konkretu,
z podtekstem, z przeczuciem, a potem i przeżyciem katastrofy. Mogła ich czytać?
Oczywiście.

Za każdym razem, pisząc o autorce „Żar-Ptaka”, pyta pani – tak czy inaczej – o jej wyjątkowość. Jak jest z jej neologizmami, osobliwością rytmu? Czy specyfika ta płynie z dopracowywania się literackiej polszczyzny, czy też stanowi świadomy zabieg? Z niedoboru czy z nadmiaru kompetencji się to bierze?
Gdy przygotowywałam edycję, w związku z którą dziś o Ginczance rozmawiamy, sięgnęłam ponownie do rękopisów. Sięgnęłam z konkretną intencją, nie tylko z potrzeby badawczej rzetelności. Chciałam, żeby ten tom był biografią języka Ginczanki. Stąd różne wersje, korekty, uściślenia. Działałam z zamiarem wyeksponowania jej pracy nad tekstem. Owszem, uczyła się polszczyzny. I zdarzały jej się potknięcia. Natomiast wiele gier wynika z licencji poetyckiej, da się to odróżnić. Sposób neologizowania bywa, o czym już mówiłyśmy, leśmianowski, ale lokalnie, na krótkich odcinkach. Słowotwórczo jest jednak osobna.

Mówmy o ginczanizmach. [Śmiech]
Tak, o czymś w tym rodzaju. Pisała i żyła tak krótko, że nie da się mówić o jej poetyce, warsztacie w długim trwaniu. Książka, którą przygotowałam, miała skłonić do rozmowy właśnie o artyzmie. Mniej o biografii – owszem, intrygującej – kobiecości, zmysłowości, bardziej o zjawisku poetyckim. Przygotowując to wydanie, odkrywałam jej metafory. Wszystkie wiersze przeczytałam głośno. I wtedy dopiero zrozumiałam łamanie rytmu, algorytm tego łamania, bardzo precyzyjny. Jeśli nawet robiła coś nieświadomie, to pracowała – z mojej perspektywy – na kanoniczność własnej poezji. I nie wydaje mi się, by programowo tworzyła poezję kobiecą. Dla jasności: nie neguję, że to robiła. Jednak zamiar emancypacyjny był nie tyleż feministyczny, ile po prostu artystyczny. To ktoś, kto chce wypowiedzieć siebie: „moja mądrość szwenda się po świecie, / jak ciekawski, zagapiony dzieciak / i nazywa wszystko imionami – / i odkrywa prawdy sprzed stulecia” – w wierszu „Mądrość najmądrzejsza”. Proszę zauważyć: wszystko już było i wszystko będzie od nowa. Tworzy nowe, pojemne formuły, choćby te „przedprzebiśniegi”.

Defilada przysposobienia wojskowego. Zuzanna w pierwszym szeregu / fot. archiwum rodziny StauberDefilada przysposobienia wojskowego. Zuzanna w pierwszym szeregu / fot. archiwum rodziny Stauber.
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/35092f96-thumb.jpg

Myślałam jeszcze o doświadczeniu Równego. Czy możemy wrócić do Ginczankowych korzeni?
To bardzo trudna sprawa, ambiwalentna. Z przekazów tych, którzy znali Ginczankę, wynika, że nie lubiła Równego, nie chciała tam wracać. Miała poczucie odpowiedzialności za babcię, ale bycie tam było przyzwoleniem na mieszczańskość, na klimat mentalny, który niezbyt poetce służył. Jan Śpiewak wspominał, że funkcjonowało w ówczesnej Polsce powiedzenie: „Taka młoda, a już z Równego”. A przy tym, o czym trzeba pamiętać, dopiero w Warszawie zetknęła się Ginczanka z antysemityzmem, nierównościami. Wielokulturowe Równe było pod wieloma względami mniej prowincjonalne. Gombrowiczowskiej nowoczesności, o której pani wspomniała, mogła doświadczyć w mieście rodzinnym. Tam była obywatelką świata. Zapewne Ginczanka nie znała środowiska Żydów równieńskich, doświadczających opresji, o których – tak roboczo zakładam, bo nie mam stuprocentowej pewności – wiedziała niewiele. W Równem urodziła się matka Amosa Oza – i wyjechała stamtąd do Pragi, bo na niewiele mogłaby liczyć w Warszawie. Reasumując: widzę Równe jako miasto aspirujące do nowoczesności, a spełniające się w niej tylko częściowo. Równe jako miejsce o tak niejednoznacznym wpływie, że wrażliwą obserwatorkę i interpretatorkę tego, co wokół niej się działo, nastroić mogło na takie refleksje, jak w wierszu „Przypadek”: „urodziłam się po tej stronie / ona zaś po drugiej stronie / zaułka”. Wiersz, w którym pada słowo „kurwa” – Jan Śpiewak chciał je wykreślić – porusza uzmysłowieniem mocy przypadku, nierównego trafu. W tym wierszu „ja” poetyckie miało szczęście. W tym akurat – miało.

Dopiero w Warszawie zetknęła się Ginczanka z antysemityzmem, nierównościami. Wielokulturowe Równe było pod wieloma względami mniej prowincjonalne.

Właśnie: los dwóch szesnastolatek, kobiecy los pomnożony. Czy to jednostkowy akt solidarności? Da się wpisać Ginczankę w doświadczenie siostrzeństwa?
Mam wątpliwości. Poza Blumką Ginczanka nie miała przyjaciółek, zupełnie nie była stadna. Z drugą gwiazdą „Szpilek”, Lolą Szereszewską, prawiły sobie tylko złośliwości, wcale nie zawiązały koalicji. Nie wypowiadała się o poezji kobiecej, nie brała udziału w inicjowanych przez Irenę Krzywicką dyskusjach. Była obok. Musimy pamiętać, że wrażenie wszędobylskości Ginczanki zawdzięczamy w znacznej mierze wspomnieniom osób trzecich, przypisujących sobie jakiś udział w jej życiu.

Zuzanna Ginczanka

Właściwie Zuzanna Gincburg, ur. 1917 w Kijowie, zm. 1944 w Krakowie. Polska poetka pochodzenia żydowskiego. Debiutowała w 1931 roku wierszem opublikowanym w gazetce gimnazjum w Równem. W 1934 roku zdobyła wyróżnienie w konkursie literackim „Wiadomości Literackich”, z którymi później regularnie współpracowała. W 1935 roku przeprowadziła się do Warszawy i rozpoczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim. Pisała również do „Szpilek”, była związana ze środowiskiem Skamandra. W 1936 roku ukazała się jej jedyna książka poetycka, „O centaurach”. Podczas wojny ukrywała się m.in. we Lwowie i w Krakowie. W 1944 roku została aresztowana przez gestapo i rozstrzelana, prawdopodobnie na terenie KL Płaszów.

A tak, wszyscy się chętnie ustawiają do zdjęcia... Życie poetki skończyło się, jak wiemy, dramatycznie. A jednocześnie doszła w nim do takiego poziomu dojrzałości pisarskiej, pracując tak intensywnie, jakby samo życie czuło, jak będzie krótkie. Efekt niczym w biografiach romantyków, nie przymierzając. Albo u Marii Baszkircew. Zostaje jednakowoż niedopełnienie. Czego pani – nie tylko edytorka, ale też biografka Ginczanki – chciałaby się jeszcze o niej dowiedzieć?
Najważniejszym i dręczącym mnie pytaniem jest to o wiersze z okresu wojny. Gdybyśmy nie wiedzieli, jak dużo wtedy pisała, może nie byłoby takiej wyrwy. Mamy dwa wiersze opublikowane we lwowskich pismach; rękopis i przedziwną historię tego rękopisu. Ale Wincentyna Wodzinowska-Stopkowa mówiła mi, że miała od niej parę wierszy, dostała na przechowanie – i zgubiła... A ukrywając się u Güntnerów, jak wspominała Maria Kawalerowicz, Ginczanka zapisywała całe zeszyty. Pisała mnóstwo wierszy okolicznościowych. Aż nie chce mi się wierzyć, że to wszystko przepadło.

Dwa końce w mroku. Wiersze dziecięce i późne, jakkolwiek dziwnie tak mówić o twórczości dwudziestosiedmiolatki.
Wiersze dziecięce na pewno przepadły. Natomiast co do wierszy wojennych, to prosiłam znajomych o poszukiwania. Ze Lwowa do Krakowa wiózł Ginczankę Janusz Woźniakowski, jej ówczesny partner. On miał świadomość wagi tych tekstów, może i większej niż życie. Otoczenie myślało wówczas inaczej. Ale Janusz nie. Zatrzymali się w Felsztynie, u jego ciotki, na parę miesięcy. Gdy zaczęły się plotki, że Żydówka, wyjechali. Myślę, że jeśli coś się przechowało, to tam. A ja nie wiem nawet, jak się ta ciotka nazywała.

To jeszcze zapytam o tematy i obrazy orientalne w jej wierszach. Czy może to być maska? Strategia Żydówki poszukującej barw ochronnych, a zarazem próbującej jakoś wyrazić swoją obcość?
A może to było poszukiwanie zakorzenienia? W „Pieśni nad pieśniami”, w podobnych kodach. Może ukrywała się jako Ormianka. Sulamitka – tak ją nazywali.

Bardzo to słowo do niej pasuje. Ale jest to strategia całkiem odmienna od strategii Debory Vogel. Selfmademańska, że tak powiem.
Owszem, strategia tożsamości otwartej.

Znów: wbrew stereotypom na jej temat. Może tak łatwo się przyjęła dzięki uproszczeniom, domkniętym, mimo tylu białych plam, wizerunkom?
Jej naturalna energia emancypacji nie potrzebuje dowodu, wiemy, jak silna i mocna to obecność. Więcej fiszek nie trzeba.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).

Autor
Eliza Kącka

Adiunktka na Wydziale Polonistyki UW. Autorka książek akademickich, a także prozatorskich „Elzje” (Kraków: Lokator, 2017) i „po drugiej stronie siebie” (Kraków: Lokator 2019). Członkini Zarządu Głównego TLiAM i kapituły Nagrody Literackiej GDYNIA. Z sieci znana głównie (w swoim mniemaniu) jako autorka małych próz/nasłuchów miejskich. Recenzentka i czytelniczka literatury najnowszej.


Wiersze na topie:
1. na znak (30)
2. jest dobrze (30)
3. po sąsiedzku (30)
4. ludzka utopia (30)
5. w intencji manny (30)

Autorzy na topie:
1. TaniecIluzji (446)
2. Jojka (319)
3. darek407 (271)
4. Gregorsko (154)
5. pit (67)
więcej...