Wiersze poetów - poetyckie-zacisze.pl ZAPROPONUJ ZMIANĘ W SERWISIE
Logowanie:
Nick:
Hasło:
Zapamiętaj mnie
Odzyskaj hasło
Zarejestruj się
Dostępne opcje:
Strona główna
O serwisie
Regulamin
Zaproponuj zmianę
Indeks wierszy
Ranking autorów
Ranking wierszy
Dodane dziś (7)

Nowi autorzy:
- JoKo
- Yakov
- ummma
- wspanialaPati
więcej...

Ostatnie komentarze:
Heretyk
- lucja.haluch
pan Kot
- lucja.haluch
Z mitami
- TESSA
Zmartwychwstały w nas
- lucja.haluch
więcej...

Dziś napisano 18 komentarzy.

zygpru1948 - komentarze autora



Komentowany wiersz: Kolorowa droga 2021.09.30; 19:39:41
Autor wiersza: zygpru1948
Urszula, to Twoje

od autora:

Nie ma pośpiechu...
Jeśli coś jest nam przeznaczone,
to wydarzy się,
tylko we właściwym momencie...

Dziękuję i pozdrawiam - Zygmunt z Ustki


Komentowany wiersz: Kolorowa droga 2021.09.30; 10:04:26
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Pożegnanie z psem




Na szept mój wielki łeb się poruszył.



No cóż, mój drogi - bieda.

Przykro mi bardzo, ale brak funduszów.



Trzeba cię sprzedać.

Już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu



Brnął w puszcz matecznikacz, wykrotach.



Nie będzie już puszczy,

Będzie park Jordana - pełen błota.



Ach, jakie ty miałeś skoki i susy,

Jak szczałeś z łapy triumfalnym zadarciem,

Wiatr płoszyłeś ogona białym pióropuszem.



Ale trudno, nie ma żarcia.

Ty dużo potrzebujesz, to wiadomo.

U mnie zawsze tragedia z groszem,

Zresztą straszy kłopot był w domu:

Już pożarłeś czterech listonoszy.

No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy

Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.

Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,



Toby było mi o wiele lepiej.

Idź już leżeć. Nie warto płakać.

W życiu gorsze udręki będą jeszcze.

Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki

I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.


Komentowany wiersz: Kolorowa droga 2021.09.30; 09:59:14
Autor wiersza: zygpru1948
Dariusz Tomasz Lebioda – RÓŻEWICZ I ŚMIERĆ

30 kwietnia 2012


https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2019/01/rozewicz.jpg



Esej na kanwie poematu prozą pt. „Złowiony”


1. Ryba



Jesteśmy niczym ryba w głębinach wody, niczym światło w przepaściach powietrza. Złowieni, szarpiemy się i szamoczemy, próbujemy wyrwać się śmierci. Ale łowca trzyma silną ręką wędzisko, a linka jest ze ścięgien i żył, z najsilniejszych włókien pręgowanych mięśni. Przed oczyma przepływają obrazy, pojawiają się miejsca i smaki, pierwsze świadome gesty i ostatnie słowa. Opór nie ma sensu i egzystencja nie ma sensu. Nie ma sensu czas i przestrzeń, nie ma sensu n i c. Jest moment ostateczny i chwila pierwsza, jest czas odejścia w wir i szybkiego gaśnięcia świadomości. Ten wir, to miarowy obrót planety, to bieg materii wokół gwiazdy, to monstrualna spirala galaktyki – to ponawiane pulsowanie krwi w skroniach, drżenie obrazów, to walka bezsensowna i bezużyteczna, to ból rozszarpanych ust, to zmasakrowane słowa.Strumień świadomości, strumień nieświadomości – woda bez smaku i bez wymiarów, przezroczysta jak chwile, których nie można już dotknąć, których nie da się pozbierać i nanizać na żyłkę. Woda zapomnienia, powoli oddalającego się świata, myśli zamierającej w ostatnich sekundach. To jest śmierć w zaśnięciu i zaśnięcie śmiertelne, to jest moment zlania się myśli z kosmosem. Opór nie ma sensu, trzeba pogodzić się z przegraną, położyć na grzbiecie i czekać, aż wielkie wędzisko ekspanduje ciało w inny wymiar. Wtedy może wróci spokój, może ożyje ciekawość małego chłopca, może wróci intensywność barw dzieciństwa. Obrazy niczym płyn znieczulający w żyłach, zaczynają krążyć, wirować, otaczać. Pojawia się delikatne kołysanie, pojawia się ukojenie. Nie ma już bólu i nie ma wymiarów, wszystko przenika się i dopełnia, wszystko wzajemnie się wchłania. Mały chłopczyk bystro wpatruje się w rwącą toń. Coś mówi w nim skocz, coś niedotykalnie popycha go w otchłań.



Wpatruje się w siebie i widzi źródło, głębokie i krystalicznie czyste, ale też czarne, przepastne. Próbuje dostrzec w głębi jakiś obraz, jakiś kształt, ale widzi tylko fantomy, dostrzega coś, co zaraz ginie w lepkiej mazi. Patrzy jednak czystym wzrokiem, jego powieki równomiernie mrugają i osłaniają na ułamek sekundy jasne źrenice. Takie same jak rozety w gotyckich kościołach, takie jak koła mknącego pociągu, jak koła młyńskie, jak kształt słońca, jak okrąg księżyca, jak przekroje żył, jak przekroje łodyg, jak przekrój wielkiego wędziska. Jak oczodół źródła. Wpatruje się w nie i staje się nim. Jest w sobie i poza sobą, jest materią wody i wodą uwięzioną w materii, poddaje się ruchom wody i stara się im przeciwstawić, ale stale coś wybija go ku górze, stale moc z głębin wynosi go ku nieistnieniu. Czuje hak, który przebił język i czuje swoje zawieszenie, wie, że odpływa tylko na chwilę, gdy łowca zwolnił hamulec, ale zaraz szarpnie, zaraz pociągnie bezlitośnie. Godzi się na swój los, choć go nie rozumie, poddaje się i chce cierpieć, choć nie wie dlaczego, płynie ku śmierci, choć wszystko jeszcze w nim żyje, wszystko wyrywa się ku głębinom. Już chyba rozumie, że jest źródło i go nie ma, już rozumie, że sam jest źródłem w sobie i poza sobą. Pulsuje i tętni, ogarnia przestrzeń swoją świadomością i przestrzeń wypełnia go bez reszty. Przenika i jest przenikany, łowi świat, bo został złowiony – poddaje się, bo chyba zrozumiał na czym polega jego nieistnienie, chyba zrozumiał czym jest śmierć. Zgodził się przyjąć narzuconą mu logikę snu, który trwa i w którym nie istnieje. Nauczył się we śnie, co to znaczy umierać, nauczył się, choć niczego nie pojął. Pozostał rybą zahaczoną i ciągniętą ku niewiadomej, ciągniętą przez nie wiadomo kogo, ku nie wiadomo czemu. Wie, że to jest podstęp, ale jakby oddala od siebie myśl o nim. Poddaje się sile, poddaje się uwięzieniu, bo one są istotą jego bytu. Tak uczestniczy w zmowie, godzi się na oszustwo, bo tylko tak może istnieć, może kontemplować swoje zawieszenie. Tak przez moment odchodzi w glorii. Ale wie też, że jest w tym coś z błazeństwa, coś z samobójczego śmiechu, jakby diabelskiego skrzeku, jakby histerycznego pisku, jakby opętańczego ryku wreszcie. Ów podstęp obnaża jego zwierzęcość, jego rybią naturę, jego ledwie próbę myślenia o sobie. Godzi się i na to, bo godzić się musi na wszystko. Linka jest coraz krótsza, światło coraz intensywniejsze, bezdenne, duszące powietrze coraz realniejsze. Ale chce go zaznać, chce go doświadczyć, tak jak doświadczył uwięzienia i zawieszenia, jak doświadczył śmierci we śnie i zaśnięcia w śmierci, snu oddalającego realia i zacierającego ślady, snu przerażającego i kojącego, snu ostatniego i pierwszego zarazem, snu w łonie świata i snu, który jest tylko zjawą snu, zjawą istnienia. Chłopczyk wpatruje się czarne źródło, a jego sącząca się woda staje się krwią płynącą z rany na ustach. Z oczu ciekną my łzy, ale on tego nie czuje, on tego nie doświadcza. Istnieje już w innym wymiarze, choć nie wie czy łowca szarpnął wędziskiem, czy to tylko sen przelał się przez brzegi jego trwania. Chciałby jeszcze doświadczyć siebie w sobie, chciałby doświadczyć siebie w źródle i źródła w sobie. Chyba doświadczył dziejącej się śmierci, wpatrzony w źródło doświadczył też snu, I teraz, jak ten chiński poeta, nie wie, czy śniło mu się, że żył, czy może żył we śnie.



2. Poeta



Bóg był w nim i on był w Bogu, płynął przez jakiś czas w jego żyłach, poddawał się dynamice ruchu dookolnego, poddawał się nurtowi. Aż zatracił poczucie samego siebie, zatracił wiarę i przestał od siebie żądać potwierdzenia, że istnieje, że stanowi integralną jakość. Kontemplował otoczenie, które było idealnie przezroczyste i tworzyło coś na kształt schronu. Czuł się bezpieczny w Bogu i niczego nie chciał od świata, niczego nie potrzebował, niczego sobie nie wyobrażał. Sam nie wie kiedy dotarła do niego myśl o kłamstwie i poczuł krew na ustach, zaczął szarpać się, zaczął rozpaczliwie szukać możliwości ucieczki. Nie było już bezpiecznej enklawy, nie było bytu wyższego, był tylko słony smak, był tylko ból. Nie było przeszłości, nie było przyszłości, była tylko zjawiskowa teraźniejszość. Tutaj postanowił się zatrzymać, ale przecież stale krążył w żyłach Boga, stale krążył w żyłach świata, a cóż może paproch rzucany przez nurt. Myślący paproch, kawałek trzciny, myślący okruch świadomości. Może uzmysłowić sobie swoją niemoc, może próbować dotrzeć do początku, może odtworzyć bieg zdarzeń. Ale by tego dokonać musi stać się p o e t ą, musi odnaleźć w sobie ból ryby wyrywanej przez monstrualne wędzisko, musi odnaleźć ból pierwszych chwil poczęcia i ostatnich chwil świadomości, musi odejść, żeby powrócić skonstruowany na nowo, stworzony dla świata i dla samego siebie. Musi poczuć się poetą, intrygującą propozycją dla nowej rzeczywistości i propozycją w opozycji do niej. Wtedy może zatrzyma ruch, wtedy może dotknie niedotykalnego.



Zaczyna od swojego ciała, od przerażającej ciszy ludzkiego ciała. Próbuje uświadomić sobie samego siebie. Chce być w sobie by kontemplować poprzez siebie świat, chce odkryć prawdę o sobie. Napływają pierwsze obrazy i przenikają się jak we śnie – leży na plaży z jakąś kobietą. Ciepły piasek, zakopywanie nóg, przesypywanie drobinek, dotykanie słońca. A teraz wysiada z pociągu w mieście, gdzie się urodził. Wychodzi na ulicę i mija ludzi z obcymi twarzami. Te same domy, te same szyldy, te same kształty i obce twarze. Mija ulicę za ulicą i dochodzi do parku, obrazy nadlatują z nową wyrazistością. Lata szkolne, pierwsze zauroczenia i jakiś mężczyzna chodzący od drzewa do krzewu, od ławki do ławki. Nagle stający przed dziewczętami i odsłaniający pod płaszczem swoją nagość. Wszystko przelewa się, wszystko przenika myśli, wracają piękne dziewczęta i burza hormonów, wracają tamte śmiechy i tamte zauroczenia, ale ze wszystkiego zionie przerażająca cisza. jakby świat znalazł się za dźwiękoszczelną szybą, jakby istniał już tylko dla siebie. Patrzy na dawne miejsca i nie znajduje nic, pochyla się nad wspomnieniami i nie znajduje swojego odbicia, szuka punktu zaczepienia i nie znajduje go w sobie, ani poza sobą. Nagła myśl o nagości przenosi go na ułamek sekundy na Pola Elizejskie, gdzie na plakacie Brigitte Bardot odsłania swoją nagość. Idzie dalej przez ulice wypełnione światłem i myśli o innych ulicach, myśli o śmierci błyskawicznej i gwałtownej, jak tamto odejście młodości, jak tamto zamykanie się nagości, jak nieubłagana chwila przeszła. Jest teraz w Pompejach, ogląda nieistniejące ciała ludzi sprzed dwóch tysięcy lat. Zostały po nich tylko plastyczne odlewy, bo mięso, kości i krew wyżarła lawa. On czuje się podobnie, może jak wydrążony człowiek Eliota, może jak ci ludzie zastygli w swoich kształtach, w swoim przerażeniu. Obrazy przelewają się w nim, znaczenia generują nowe znaczenia, śmierć transponuje się w śmierć. Jest w małym lokalu w olbrzymim mieście, siada przy nim kobieta w zielonej sukni, dotyka go ciepłą ręką. Ma długie nogi, jest młoda i chce by jej postawił kieliszek wódki. Patrzy na nią i pożąda jej, ale myśl o miłości rzuca go do jakiegoś klubu, do innej kobiety, siedzi przy stoliku, pali papierosy i pije piwo.


Komentowany wiersz: Kolorowa droga 2021.09.30; 09:57:54
Autor wiersza: zygpru1948
3. Niebyt



Świat tyle razy rozdwaja się w człowieku, tyle razy zwielokrotnia się i redukuje doznania do zaledwie błysku, do mgnienia świadomości. Jedzie pociągiem do miasta P. i wraca pociągiem z miasta P. Myśli o życiu, a to znaczy, że wpatruje się w śmierć. Rozważa każdy gest i każdy ruch i dochodzi do wniosku, że nic nie dadzą gwałtowne szarpnięcia, nic nie da rozpacz, trzeba się poddać, trzeba zrozumieć, że życie jest tą chwilą od szarpnięcia wędziskiem do wyciągnięcia na brzeg. Życie jest bytem w wodzie niebytu, w przejrzystości i przezroczystości chwil, jest nieustającym pływaniem w nie-macicy. To jest umieranie w nie-ucieczce, która jest ruchem pozornym, jest martwotą, porażającą ciszą nieistnienia. Wiele razy uciekał, wiele razy próbował przeciwstawić się sile, której nie rozumiał. Myślał o samobójstwie i dochodził do prawd oczywistych, nikomu nie potrzebnych. Ile razy jeden człowiek odbiera sobie życie – myślał – tyle razy cała ludzkość odbiera sobie życie. Widział wyraziście absurdalność istnienia i absurdalność śmierci, ale chciał dotknąć jednego i drugiego. Myślał, że wtedy przeskoczy iskra, a mięso, którym był, stanie się d u c h e m, przeniknie na wyższy poziom, odgrodzi się od bólu rodzenia i wydalania, odgrodzi się od zwierzęcości i gnicia. Wie, że jest ciągnięty, wie, że kiedyś znajdzie się w innej przestrzeni i dziwi się, że inni ludzie udają, że nie zmierzają ku kresowi. Jego śmierć dokonuje się stale i stale w nim zanika, stale jest potencjalna i stale nie jest bytem. On składa się z chwil, tak jak linia jest sumą punktów i nie ma w nim ciągłości, nie ma jednej rozciągniętej chwili. Pozwala się ciągnąć, ale przecież wszystko w nim rozpacza, wszystko wyrywa się ku innej możliwości, wszystko jej poszukuje. Potwierdza w sobie śmierć i myśli, że w ten sposób ją obłaskawi. Jakby była idiotką z folies-bergére, jakby była płatną dziwką na godziny. Udaje przed sobą, że jego fałsz nie jest fałszem. Udaje, że jest sprytem i przeraża się, gdy dociera do jego świadomości jak daleko zaszedł w oszukiwaniu samego siebie, w oszukiwaniu Boga, w oszukiwaniu świata.



Teraz, w całym swym komizmie, w całej swojej grotesce, siedzi w muzeum Barberini w Rzymie. W niewygodnym, różowym fotelu. Patrzy na ludzi. Jakiś mężczyzna, jakaś kobieta o obfitych kształtach, obraz przedstawiający pieski. Bez znaczenia, bez sensu, bez potrzeby. Kontempluje swoją bezwartościowość, swoją zbyteczność w tej przestrzeni. Wtedy, niczym cios nożem w serce, pojawia się we nagłym śnie obraz matki. Umarłej, drżącej ze strachu w ziemi. Nieszczęśliwej, sennej i skrzywdzonej, matki trupiej i jak on bezwartościowej. I to ona zaczyna mu perswadować jego śmiertelność, jego zaczepienie. Znowu napływają niepotrzebne obrazy, nierealne przestrzenie – jakieś pole, jakiś pastuch, zapach gnoju i śpiew ptaków, wybuch wulkanu Conception, słupy ognia i dymu. Patrzy na to i nie patrzy, dostrzega szczegóły i gubi ostrość przedstawień, coś gdzieś się wydarza, coś gdzieś znaczy, ktoś umiera, wszyscy umierają, wszystko zanika. Umarły syn Gabrielli, cmentarz na którym leży, światłocień, kolory, kwiaty, drewniane krzyże. Wszystko wiruje, wszystko leci donikąd, wszystko wypiera wszystko. Idzie w Ostii po białych kamieniach i myśli o prochach, które rozwiał wiatr. Rzymskie dziewczęta, już dawno umarłe, biegały po nich, rzymskie oddziały, już dawno przepadłe, zmierzały tędy. Decumano Maximo. Czy w takich chwilach jest poetą? Został złowiony, a stale łowi obrazy w swojej świadomości, podąża od miejsca do miejsca, wiruje w nieistnieniu, przemierza wielkie przestrzenie, których nie ma, przenosi się bezszelestnie i bezwiednie, jest n i e b y t e m, straszliwym podwójnym zaprzeczeniem, zwielokrotnionym przekleństwem.



Chciał opowiedzieć o śmierci. Zaczął od bólu ryby złowionej na hak i ciągniętej ku temu, czego nie potrafi sobie wyobrazić. Mówił i zapisywał, chciał pokazać świat w chwili gaśnięcia świadomości, w każdej chwili. Pragnął zrozumieć samego siebie i chciał wyłowić siebie w strumieniu świadomości. Niczego nie osiągnął, niczego nie zobaczył niczego nie dotknął. Był omamem, fantomem bez znaczenia, bez powodu, był nieistnieniem istnienia albo istnieniem nieistnienia, nie było go. Ta próba samobójcza okazała się afirmacją życia, ta pochwała chwil okazała się potwierdzeniem nieustającego umierania, nieustannie lejącej się krwi, nieustającego bólu rozrywanej paszczy, rozrywanych ust. Wydobywany z otchłani wydobywał sam siebie, wydobywany z głębin wydobywał sam siebie, ale nie wydobył niczego, nie wyciągnął niczego, nie zobaczył niczego. Obrazy i kształty migały, wirowały, tak jak w pamięci, tak jak w kinie, tak jak w wodzie migają refleksy światła, tak jak na łące układają się desenie słonecznych promieni, tak jak sieć zmarszczek okrywa twarz pięknej niegdyś kobiety. Chciał opowiedzieć o śmierci, a powiedział o chwili gaśnięcia myśli, chciał złapać Boga na gorącym uczynku, a złapał sam siebie na swoim nieistnieniu. Chciał, choć i to jest wątpliwe czy chciał… Może ledwie pomyślał… Może ledwie uzmysłowił sobie to wszystko w błysku krótszym niż przeskok iskry elektrycznej… Może tak gasła jego świadomość… Może właśnie tak umierał… Może właśnie tak nie umarł…


Komentowany wiersz: Gdzieś na którejś stronie książki 2021.09.29; 08:06:11
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Sobota


Boże jaki miły wieczór
tyle wódki tyle piwa
a potem plątanina
w kulisach tego raju
między pluszową kotarą
a kuchnią za kratą
czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość



możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np.napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek
ale
mam w dupie małe miasteczka
mam w dupie małe miasteczka
mam w dupie małe miasteczka !


Komentowany wiersz: Gdzieś na którejś stronie książki 2021.09.29; 07:57:54
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Wołosewicz – O nieistniejącej eseistyce Krzysztofa Gąsiorowskiego

30 kwietnia 2012


https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2019/01/gasiorowski.jpg


O nieistniejącej eseistyce Krzysztofa Gąsiorowskiego



Na podsumowania twórczości Krzysztofa Gąsiorowskiego przyjdzie jeszcze czas, choć przecież po styczniowej śmierci Krzysztofa twórczość ta jest rozdziałem zamkniętym. Poezja Gąsiorowskiego jest bardziej znana a przynajmniej łatwiej do niej dotrzeć i myślę, że szybciej doczeka się należnej jej recepcji i podsumowań. A eseistyka? Spójrzmy na fakty, a fakty dla ludzi pióra, to zawsze publikacje i ich recepcja.

Publikacje:

– 1972, wstęp do antologii „Wnętrze świata”;

– 1980, współautor pracy zbiorowej „Programy literackie’;

– 1980, „Trzeci człowiek”, wypowiedzi krytyczne na temat sytuacji poezji współczesnej i poetów swojej generacji

– także o tym 1986, „Fikcja realna. Szkice o poezji współczesnej”;

– 1985, „Poezja polska 1945-1980. Krytycznoliterackie uwarunkowania próby całości”;

Te dane podaję za „Literatura polska XX wieku. Przewodnik encyklopedyczny’ t. I (Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 2000); Przypominam tak dokładnie rok wydania (2000), bo po 2000 PWN „wygumkował” Gąsiorowskiego, po prostu taki człowiek i jego twórczość nie istnieje, wyparty został np. przez „prawie Noblistę”, speca od szopek noworocznych Marcina Wolskiego. To tak żebyśmy nie zapomnieli, że to, co chcielibyśmy nazwać wolnością kultury w wolnym kraju jeszcze przed nami.

Zatem uzupełnienia trzeba dokonywać z innych źródeł.. Czerpię je z ostatniej strony okładki ostatniego tomiku, i tak:

– 1994, książka „W tej spowiedzi otwierają się przepaści”;

– 1997, „Warszawa jako kosmos wewnętrzny (sny i zjawy) – esej poetycki”;

– 2002, „Norwid, wieszcz-sufler”;

– 2005, „Pod powierzchnią Pogody i Historii – w rocznicę Powstania Warszawskiego; wiersze i do-opisy”;

Zapytajmy siebie, kto zna te teksty? Tak, wiem, koledzy po piórze z czasów, kiedy były pisane. Kilku z nich jeszcze żyje. Ale kto dzisiaj, właśnie dzisiaj, korzysta z nich, wraca do nich, odświeża w pamięci, czyta na bieżąco, odnosi się do ich zawartości i konstatacji? W tym sensie mówię o nieistnieniu. Ja także nie pretenduję tu do zawodowstwa i to z dwóch powodów:

– nie jestem badaczem (a tym bardziej zawodowym badaczem) literatury,

– a po wtóre sądzę, że nie można mówić o eseistyce Gąsiorowskiego, bo nie da się tej cząstki w jakikolwiek sposób wyjąć i opisać jako osobną. Nie da się ze względu na głęboką wewnętrzną spójność twórczości Krzysztofa składającej się z poezji, prozy, esejów, wstępów, posłowi, rozmów, wywiadów, wystąpień, postąpień i zastąpień i czego tam jeszcze.

Ot, choćby jego obecność jako zaproszonego gościa-prelegenta na zebraniu Warszawskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Filozoficznego (październik 2008). W historii warszawskiego PTF-u rzecz bez precedensu, aby ktoś spoza grona zawodowych filozofów zaproszony został do wygłoszenia referatu. A tym bardziej poeta, których, jak wiemy, już ojciec-założyciel, Platon, wyganiał ze swego „Państwa”.

Zatem zadanie jest karkołomne: „wypreparować”, „odsączyć” eseistykę z całości dokonań Krzysztofa Gąsiorowskiego i mówić o niej bez tła, bo – jak rzekłem – w kulturowym, literackim obiegu ona nie istnieje, została jedynie na kartach książek, pism i periodyków (wymieńmy niektóre z nich: „Poezja”, „Poezja dzisiaj”, „Autograf”, „Migotania, przejaśnienia”, rozmowy i wywiady na stronach internetowych, m.in. naszego ZLP. W sytuacji, kiedy właściwie nie ma recepcji eseistyki Gąsiorowskiego, arbitralnie i wybiórczo, skupię się na temacie: jak pracuje język?, bo to temat, który znajduję jak FUNDAMENTALNY, głębinowy dla twórczości Gąsiorowskiego. Odwołam się przy tym do trzech tekstów:

– „De profundis” (Poezja nr 1/1984) – poświęcony Kazimierzowi Ratoniowi,

– „Źródła poezji” i „Jak piszę wiersz, jak wiersz powstaje?”, oba w zbiorze „Za progiem wyboru” (Warszawa 1969)

Zacznijmy od tekstu „Źródła poezji” i zacytujmy: „Trzeba nieustannie powtarzać, że między postulatem teoretycznym a utworem artystycznym istnieje zasadnicza różnica jakościowa, nie ma przejścia, wije się głęboka nieprzekraczalna szczelina o rozmiarach co najmniej „skoku kreacyjnego” i w poezji zamiast racji liczą się jedynie i wyłącznie przykłady. Poezja bowiem jest odnajdywaniem, nie poszukiwaniem i dobry wiersz stanowi raczej początek niż efekt każdego poetyckiego problemu. Tylko utwór jest konieczną i dostateczną swoją formułą, swoją miarą, swoim uzasadnieniem i usprawiedliwieniem.” Wskazuje to na pierwszą ważną cechę eseistyki Gąsiorowskiego:

1 – na autonomiczność wiersza, na dominację tej autonomiczności we wszelkim do wiersza podejściu..

Przytoczenie drugie: „Opozycja poezja – teoria literatury jest fikcją wobec procesu twórczego, fikcją tym bardziej wartą zdemaskowania, że wewnątrz samej poezji toczy się wielki spór o istotę inspiracji. Logos czy imago? Prawo czy zjawisko? Suma czy różnica? Wyrażenie czy odsłonięcie?(…) W rozpędzonej epoce jedno tylko istnieje rozwiązanie. Obraz. Nieprzekraczalna, doprowadzona poza możliwość bezpośredniej analizy znaczeniowej, nie sprowadzalna do niej wersja świata. Przytem to wskazanie na świat, na nie-poezję jako fundament poezji nie zaprzecza pozorności bezpośrednich poza poetyckich inspiracji i twierdzeniu, że to nie poezja jest wewnątrz świata, ale świat wewnątrz poezji. Poezja nie może się dzisiaj wywodzić z literatury, z kultury tak zdezintegrowanej, wywodzi się bezpośrednio ze świata, ale wywodzi się sama; jest samowzbudna.”

Spróbujmy przyjrzeć się temu fragmentowi. Sytuacja jest nad wyraz skomplikowana: autonomiczna poezja zawiera w sobie świat, z którego się wywodzi i do którego się odwołuje, i którego jest częścią, co pozwala jej czerpać sama z siebie nie odwołując się do literatury! Celowo dokonałem tych przytoczeń, bo one wskazują bezpośrednio na drugą cechę charakterystyczną omawianej eseistyki:


Komentowany wiersz: Gdzieś na którejś stronie książki 2021.09.29; 07:55:32
Autor wiersza: zygpru1948
2 – Gąsiorowski od początku swoich poszukiwań jest intelektualnie dojrzały, bo od początku jest rozpięty między głębią i dociekliwością i przykłada to narzędzie rozpoznania (głębię i dociekliwość) do wszystkiego, czym się zajmuje.

Nie muszę, nie musimy zgadzać się z każdym wnioskiem i sformułowaniem Gąsiorowskiego, ale wiemy, wiem, że mierzenie się z jego ustaleniami jest solidnym wyzwaniem intelektualnym i poznawczym. Przyznam, że – docierając dopiero teraz do niektórych tekstów (wspominałem, że zawodowo literatury nie badam) – zostałem mile zaskoczony już wtedy widoczną dojrzałością i przenikliwością. (Teksty w „Za progiem wyboru” pisał 34 letni poeta.) Gąsiorowski, jak niewielu z nas wówczas i niewielu teraz zwraca baczną uwagę na problemy wynikające z tego, że język służy, oczywiście, do opisu świata będąc jednocześnie elementem tego, co opisuje, elementem samowzbudnym (jak pamiętamy) i stara się to ontologiczno-epistemologiczne zapętlenie rozpoznać.

I trzeci, ostatni cytat: „Pamiętając jednak, że człowiek skłonny jest nie dopuszczać do siebie, nie uświadamiać sobie, tłumić informacje, które nie wkomponują się w jakiś system, czyli informacje, których oczywistość (system samowystarczalności) nie zostaje natychmiast jak gdyby zanegowana, rozumiemy, dlaczego prawdziwe odczytanie wiersza nie jest sprawą prostą. Nie jest sprawą łatwą, albowiem żaden sposób sprawdzenia poezji poza naszą wrażliwością i odwagą nie istnieje.” W ten sposób docieramy do kolejnej, trzeciej już cechy omawianej eseistyki, tej mianowicie, że

3 – Gąsiorowski patrzy szeroko: w jego polu widzenia jest i sam proces twórczy („Jak piszę wiersz?”), jego geneza i społeczno-osobnicze, ba, ontologiczno-egzystencjalne czy metafizyczne zakorzenienie i recepcja..

To wszystko mamy w eksplozywnym, powiedziałbym więcej: wulkanicznym tekście poświęconym Ratoniowi – „De profundis” (Poezja nr 1/1984) Tekstów o takiej temperaturze a jednocześnie daleko wykraczających poza klasyczne „pro memomriam” wiele w polskiej eseistyce nie ma. Przeczytajcie go Państwo sami. Źródło podałem.

Społeczno-osobnicze zakorzenienie widzę w książce „Pod powierzchnią Pogody i Historii – w rocznicę Powstania Warszawskiego; wiersze i do-opisy” (2005). Przypominam, że jest ona takim wieloletnim, kilkudziesięcioletnim spisywaniem indywidualnego i społecznego funkcjonowania jej autora, funkcjonowania zaczynającego się od obserwacji łun nad powstańczą Warszawą przez 9 letniego chłopca (tyle lat miał w 44 roku Gąsiorowski). Szkoda, że tej książki nie ma w Muzeum Powstania Warszawskiego, ale skoro i autora nie ma…

Wracam na chwilę do tekstu „Jak piszę wiersz?” To z moich obcowań z poezją i eseistyką Krzysztofa Gąsiorowskiego wywiodłem sformułowanie, że wiersz jest jednostką rozrachunkową w rozmowie poety ze światem. Ale Gąsiorowski patrzy na literaturę w sposób jeszcze bardziej PRYMARNY, wedle zasady wyłuszczanej expresis verbis w wielu miejscach i rozmowach: „Wierszy nie pisze się. Wiersze powstają’ (cytat z „Jak piszę wiersz?”) Inaczej mówiąc: wierszy się doświadcza, wiersz jest doświadczeniem. I tak choćby czytam książkę Gąsiorowskiego „Norwid, wieszcz-sufler”. Jest to zapis doświadczenia będącego udziałem Gąsiorowskiego, gdy przenika on – chciałoby się powiedzieć budując 3-piętrową konstrukcję – doświadcza doświadczenia samego Norwida i w sposób efektywny wciąga w tą grę czytelnika. Bo ta książka nie jest sprawozdaniem z lektury, dysertacją literaturoznawczą na temat i to ją różni na plus od skądinąd kanonicznych już opracowań, np. Gomulickiego.

Czwarta cecha, którą wyłuskuję z mego przyglądania się Gąsiorowskiemu, to

4 – szacunek dla – szukam właściwego słowa – „epifaniczności” języka.

Rozumiem przez to tyle, że Gąsiorowski świadomie stronił i stroni od jednoznacznych narzędzi swoich krytyczno-literackich penetracji. Raczej widzę u niego podejście fenomenologiczne tzn. przejście bez uprzedzeń, bez wprzódy ustanowionego porządku własnych założeń i przekonań, chociaż przecież – od czego zacząłem – Gąsiorowski ma umysł tęgi: idzie mi o to, że Krzysztof w swej eseistyce najpierw pochyla się nad językiem, jego prozatorskim czy poetyckim wyrazem, inaczej mówiąc – stawia na bezpośredniość tego doświadczenia. Bo jest przecież świadom, jak niewielu z nas, że bezpośredniość też jest zapośredniczeniem i to – bądźmy uczciwi – pełnym, zupełnym zapośredniczeniem. Zatem bogaty arsenał wiedzy i umiejętności jest mu pomocny, ale – na szczęście! – nie petryfikujący dla postawy poznawczej bezpośredniości. Tak to widzę.

Zakończmy fragmentem z „Białych dorzeczy”:

„Słowo jest chwilą, która nie wybacza

potrzeba jednak wiedzieć, co się traci”



Przeczytajmy to jeszcze raz, żeby dobrze wybrzmiało, żebyśmy zapamiętali:

„Słowo jest chwilą, która nie wybacza

potrzeba jednak wiedzieć, co się traci”



Chciałem tylko, na miarę swej nieudolności i pierwszych prób pisania o Gąsiorowskim po Gąsiorowskim, zasygnalizować tym, którzy omijają teksty Gąsiorowskiego, co tracą i powiedzieć, że szukanie odpowiedzi na pytanie, które sam wskrzesiłem, na pytanie jak pracuje język, szukanie tej odpowiedzi w tekstach Gąsiorowskiego potrafi dać rozkosz, bo gdybym miał określić jednym sformułowaniem skomplikowane relacje Krzysztofa z językiem, to powiedziałbym, że był on „kochankiem języka” cokolwiek się Państwu z tym skojarzy. Dziękuję.


Komentowany wiersz: Gdybyś chciała pomarzyć ze mną... 2021.09.28; 07:53:38
Autor wiersza: zygpru1948
RÓŻOWE SCHODY - część pierwsza
Dział: Kultura Temat: Literatura


16 Stycznia 2016 zamknąłem książkę KSIĄŻĘ ZAUŁKA. Około 6 miesięcy ją pisałem.
Teraz przygotowuję się do napisania książki pt. RÓŻOWE SCHODY.
A już mam w perspektywie następne tytuły: SYBERYJSKIE OSY i NUTA W PERLE.

Wszystkim Czytelnikom dziękuję jako autor, że czasem wstąpicie tutaj...
do Klubu Literackiego Biały Blues Poezji


Zygmunt Jan Prusiński

ZNACZĄCY KRĄG W PURPURZE ODCIEŃ


Kiedy noc w udziale zaszczytu nie wątpi
bo jesteś błogosławiona i niezastąpiona
podpowiada mi krzak agrestu i poziomek leśnych
o doskonałości w czym od lipca jestem spleciony liryką
i muzyką wobec przeżyć w akcie purpurowych brzmień...

Zakładasz sukienkę na okazję by iść ze mną
tam gdzie siostry brzozy wtajemniczają intymny zasięg -
segregacja jak w bibliotece można sięgnąć po książkę
przeczytać wiersze o miłości pisarki do poety.

I niech tak zostanie trwałym odcieniem purpury
względnością powracających żurawi domalowanych -
a sosny nad morzem nie próżnują w kręgu znaczącym.


25.1.2016 - Ustka
Poniedziałek 8:48



Cytat Margot Bene

"Bardzo szczególny to wiersz (Znaczący krąg w purpurze odcień), charakterystyczny dla Zygmunta Jana Prusińskiego, ale jak cała jego twórczość nie dla każdego przystępny. Bardzo wyrafinowany w tym szczególnym dziele tworzenia jakim jest jego poezja. Dziękuję Ci za to małe arcydzieło." 25.1.2016 - 9:48


https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/700111,rozowe-schody-czesc-i


Komentowany wiersz: Gdybyś chciała pomarzyć ze mną... 2021.09.28; 07:48:42
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Kasjer


Co on myśli ten facet

ten blady krętek segregujący pieniądze

pomiędzy jednym a drugim kęsem bułki z kiełbasą

która jest wyrzeczeniem

na niekorzyść krawata

poprawiając krawat

kiedysiejsze wyrzeczenie bułki

krawat wyrzeczenie krzesło

palto niedzielne popołudnie

też wyrzeczenie

co on myśli

zwilżając palce jak higienistka

by sprawniej układać

stosy najwyższego piękna

najwyższego bo będącego tylko wyobraźnią

co on myśli

ten brzydal

urodzony dzięki wyrzeczeniu

i przez wyrzeczenie

rozmnażający się

segregując sztampowe staloryty

piękniejsze od Giocondy

co on myśli

jaka religia powstrzymuje go przed szaleństwem


Komentowany wiersz: Gdybyś chciała pomarzyć ze mną... 2021.09.28; 07:45:55
Autor wiersza: zygpru1948
Adam Lizakowski – C.K. Nowid w Nowym Yorku. Na 200 rocznicę urodzin poety Cypriana Kamila Norwida. Część 1

21 września 2021


https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/06/Adam-Lizakowski-225x300.jpg
Adam Lizakowski


Podróż


Cyprian Kamil Norwid (1821-1883). Czwarty polski poeta doby romantyzmu, ale nie poeta romantyczny, tylko romantyk-symbolista a nawet modernista w Ameryce to brzmi bardzo interesująco, bo niewielu ludzi wie, czy pamięta, że ten wspaniały poeta, nowator, który zastaną poezję rymowanek i wzruszeń odrzucił, bo chciał „przerobić” na poezję myślącą. Poetycka wypowiedz Norwida to kwestia przemyśleń, głębokich znaczeń, a nie wyszukiwanie rymujących się słów. Źródłami jego poezji była kultura antyczna, refleksja filozoficzna, bogactwo Biblii, czyli chrześcijaństwo oraz niełatwe, często dramatyczne życie, czyli własna biografia.

Opuszczając Warszawę młody poeta nawet nie zdawał sobie sprawę z tego, że na emigracji będzie musiał stanąć „twarzą w twarz” z największymi ówczesnymi poetami Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim do których dzieł „przywykła” już czytająca publiczność. Gdyby został w Polsce prawdopodobnie nie miałby żadnego problemu pisać, tworzyć w „ich duchu”, zostałby „szanowany i zrozumiałym poetą drugiego pokolenia romantyków”, ale emigracja, pobyt w Paryżu stworzyła „nowego Norwida”, którego korzenie sięgały romantyzmu, ale owoc wydany był już inny, nieznany, gorzki i tak nie smakował jak te utwory pisarze w pierwszej połowie XIX w. Norwid wybrał własną drogę odrzucając funkcjonujące wielkich romantyków konwencje literackie. Ta „własna droga” stała się „drogą krzyżową”, poeta na niej rzucił wezwanie czytelnikowi, który go odrzucił, tłumacząc, że pisze niezrozumiale, bo jego eksperymenty językowe to nic innego niż dziwactwa. Słowo, które posiada więcej niż trzy znaczenia, praca na tkance słownej, czyli docieranie do jej najgłębszych sensów, tworzenie neologizmów powoduje, że mało wymagający czytelnik traci sens tego czego szuka w poezji a ona samo przestaje „być’ przyjemna w odbiorze, staje się „łamaniem mózgu”, zagadką typu co poeta miał na myśli…

Norwid to także malarz, rzeźbiarz, słowem artysta też w Ameryce szukał szczęścia, którego nigdy chyba nie zgubił, bo go nie miał, więc jak można szukać czegoś, czego się nie zgubiło. Norwid nie przybył do Ameryki, jako emigrant polityczny, jakim był w Europie, ale jako emigrant ekonomiczny wypędzony przez nędzę, po części z powodów prywatnych i finansowych. Słowo „uciekał za ocean” jest za mocne, ale oddaje stan ducha artysty, jego samopoczucie psychiczne, chwile, w których zdecydował się opuścił Paryż i Europę. Zanim załatwił wszystkie formalności paszportowe, na pewno otrzymał jakąś małą skromną wyprawkę finansową od rządu francuskiego, (na drogę do Ameryki, aby w niej po tygodniu nie umarł już z głodu), który na pewno liczył na to, że będzie jednego mniej emigranta z Polski we Francji.

Podróż przez Atlantyk, wtedy przeważnie trwała 2-3 tygodnie – Norwid wybrał niefortunnie zimę i jego „wyprawa” z powodu niesprzyjającej pogody trwała dwa miesiące. Przez ten czas był wśród ludzi takich jak on, zdany na łaskę i niełaskę żywiołu, ludzi przestraszonych i modlących się o własne życie od rana do wieczora pod mrocznym i cuchnącym pokładem żaglowca. Poeta, jednak nie tylko spędzał czas na modlitwie, także pisał i rysował, myślał nad tym, w jakiej znalazł się sytuacji i co będzie dalej, gdy postawi nogę w porcie

*(Jak zauważył prof. K. Braun w liście do mnie o Norwidzie.).

nowojorskim. Niestety trzydzieści lat później jego rysunki i myśli spisane podczas podróży morskiej prawdopodobnie zostały po jego śmierci wraz z wieloma innymi rzeczami wyrzucone na śmietnik.

Co poeta wiedział o Ameryce zanim do niej dotarł? Artysta znał ją zapewnie z opowiadań ludzi, a także z prasy i książek rodowitych Amerykanów jak i tych, co się z nią zetknęli i powrócili do Europy; Ameryką jest egoistyczna, dolara stawia wyżej niż Boga, że prostactwo i prostota obyczajów rzuca się w oczy już zaraz po zejściu ze statku na ląd. Konieczność ciężkiej pracy jest jakby wpisana w DNA emigranta lub przyszłych kandydatów na obywateli amerykańskich. Praca po 12-16 godzin dziennie nie jest niczym nadzwyczajnym, a ona jeszcze nie gwarantuje sukcesu, wciąż większość emigrantów żyje na granicy nędzy i ubóstwa.

Nie wiemy jak wyobrażał sobie swój pobyt w Ameryce – czy zdawał sobie sprawę z tego, że przed swoim pechem, prześmiewcami i szydercami nie ucieknie, bo oni już bardzo mocno wkradli się w jego życie, umysł i serce i on nawet będzie tęsknił za nimi, bo on Norwid zabrał ich ze sobą do Nowego Świata. Jak większość emigrantów poeta był bardzo naiwny wierzył, że jego życie w Ameryce będzie inne niż w Europie. Otóż nie było, ono było wierną kopią życia w Europie. Tak potrafił zażartować sobie los z niego i tysiąca innych, którym się wydawało, że podróż statkiem kiedyś, czy dzisiaj samolotem przez ocean zmieni ich w innych ludzi, jak jakaś czarodziejska rożka. Norwid chodzący po Nowym Jorku był tym samym Norwidem chodzącym po Paryżu: nieszczęśliwy, głodny, żyjący swoimi marzeniami o wielkim sukcesie artysty, przed którym drzwi salonów europejskich stoją otworem. Wciąż myślał o towarzystwie francuskim; panów we frakach a pań we brokatowych sukniach, wieczorowych tańcach, na których wyborne towarzystwo je owoce morza, różnego rodzaju mięsa, drób hodowlany i dziki, pije wyszukane napoje chłodzące i alkoholowe, je przepyszne ciastka i deserowe lody. W Ameryce nie było salonów literackich i arystokracji, tego wszystkiego, z czym poeta zżył się w Paryżu, ale bieda, niezaradność życiowa, brak przystosowania do nowych warunków były takie same, znane poecie aż za dobrze.

Norwid, jako człowiek był bardzo skomplikowaną osobą, to, że nie był doskonały, tego nie trzeba pisać, bo nikt z nas nie jest doskonały, posiadał wiele wad, jedną z nich był egocentryzm i altruizm, emocjonalne rozchwianie i bardzo brutalne/ostre oceniał innych np. A. Mickiewicza czy J. Słowackiego, czy rdzenną amerykańską ludność, tzw. czerwonoskórych. Mając taki charakter, a nie inny, nie było mu łatwiej w młodej Ameryce niż w starej Europie, gdzie ponad dziesięciu lat był emigrantem i znał smak chleba na obcej ziemi. Poeta jak większość nowo przybyłych emigrantów zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy, zmartwienia, choroby i one towarzyszyły mu na każdym skrawu amerykańskiej rzeczywistości. Ameryka miała być miejscem nowych możliwości dla utalentowanego – ale jak na Amerykę – już niemłodego człowieka miała być miejscem, na którym dorośli i już ukształtowani ludzie rodzą się na nowo. Malarz Norwid nie nadawał się do karczowania lasów, orania ziemi, osuszania błot, siania i koszenia, czy stawiania domów. Wielka, wspaniała Ameryka parła na zachód na tak nazywane Równiny Prerii, ciągnące się od granicy z Kanadą aż po granicę z Meksykiem. Każda para rąk była potrzebna, a ziemia czekała na śmiałków. Poeta podejmuje fizyczną pracę i przegrywa, bo nienauczony do ciężkiej pracy jeszcze bardziej choruje niż w Europie, słaba psychika też daje znać o sobie

Pierwsze dni w Ameryce

Autor wiersza Do obywatela Johna Brown przypłynął do Nowego Jorku na żaglowcu handlowym o nazwie “Margaret Evans” dnia, 14 lutego 1853 roku. W tym roku Ameryka była już od Atlantyku po Pacyfik i potrzebowała jak najwięcej rąk do pracy i jak najwięcej obywateli, aby zasiedlali tereny odbierane Indianom. Jak każdy przybysz zza oceanu do Ameryki, na pewno przez pierwsze dwa tygodnie odsypiał podróż i prawdopodobnie miał problemy z jedzeniem, chodzeniem i spaniem, bo zmiana czasu z europejskiego na amerykański, też miała duży wpływ na jego psychikę. Trudno jest też wyobrazić sobie Norwida, jako człowieka zaradnego, który jak większość Polaków po wylądowaniu na Ziemi Waszyngtona biegnie do kiosku kupić gazetę z ogłoszeniami o pracę, albo biegnie do polskiego księdza (poeta był bardzo religijnym człowiekiem) – bo ksiądz na emigracji najważniejszy – na Mszę świętą, aby „po kościele” zasięgnąć języka, gdzie tu, jaka praca jest. Nie było Polski, i nie było opieki państwa polskiego nad swoimi obywatelami, a w czasach Norwida i wiele dekad później jedynie polskimi inteligentami, a jeśli to słowo jest „za duże”, to osobami umiejącymi pisać i czytać, których, na co dzień spotykały polskie masy chłopstwa byli księża. Oni nie tylko zaspakajali potrzeby duchowe, ale także dnia codziennego tzw. poza religijne.

Norwid opisuje Europę

W kwietniu roku 1853, czyli po dwóch miesiącach pobytu w Nowym Yorku poeta pisze do swojej powierniczki serca Marii Trębackiej bardzo ciekawy, dramatyczny wiersz-list, któremu nie nadaje tytułu. Nie będziemy go tutaj omawiać ani analizować, warto jednak wspomnieć, że niektóre wersy są jedenastozgłoskowe a inne dwunastozgłoskowe. Wiersz ma trzynaście zwrotek o różniej długości i ilości wersów. List rozpoczyna wers [PIERWSZY LIST, CO MNIE DOSZEDŁ Z EUROPY… podpowiada czytelnikowi, o czym może być ten utwór, ale w rzeczywistości tak nie jest, bo to Norwid pisze pierwszy list z Ameryki do Europy, a w nim opisuje swoją podróż do Ameryki w dramatycznych słowach; Dnie były głodu, pragnienia i inne, /Dnie moru, dzieci konały niewinne. W liście tym podaje też powód, dlaczego opuścił Europę;

Musiałem rzucić się za ten Ocean,
Nie abym szukał Ameryki – ale
Ażebym nie był tam… O! wierz mi, Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu.

Doszedł jednak do wniosku, że on po prostu nie znalazł żadnych sojuszników emigrantów z Polski ani też wśród Francuzów, dlatego płynie do Ameryki, można się domyślać. Jego sojusznikami nie mogli być ani arystokraci ani literaci, on był inny, w sumie ich krytykował, bo go nie rozumieli. W dziesiątej zwrotce poeta przeczuwa swoje dalsze perypetie po śmierci; Aż pękło serce jak organ zepsuty. / To – któż wie?… również będzie z grobem moim… List kończy najdłuższa zwrotka, trzynasta, w której poeta zwraca się do swoich nieprzyjaciół pozostawionych w Europie;

A wy? O! moi, wy, nieprzyjaciele,
Którzy począwszy od pełności serca
Aż do ziarn piasku pod stopami mymi
Wszystko mi wzięliście, mówiąc: “Nie słyszy,
Nie wie – nie widzi – nie zna…” Wam ja z góry
Samego siebie ruin mówię tylko,
Że z głębi serca błogosławić chciałbym,
Chciałbym… to tyle mogę… resztę nie ja,
Bo ja tam kończę się, gdzie możność moja.

W zwrotce tej poeta wyraźnie sugeruje, że on, jako człowiek niewiele może, poza tym, że może pobłogosławić tych, co mu utrudniają życie, ale tak naprawdę, to wszystko jest w rękach Pana Boga, czyli wszystko pozostawia Bożej opatrzności, na która i on sam się zdaje, bo jako człowiek też jest ograniczony.


Komentowany wiersz: Gdybyś chciała pomarzyć ze mną... 2021.09.28; 07:43:57
Autor wiersza: zygpru1948
Nowy York Norwida

Nowy Jork „za czasów Norwida” wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj, czego nie można powiedzieć o wielu miastach europejskich, które od czasów średniowiecza wyglądają bardzo podobnie. Miasto przede wszystkim było niskie, nie wynaleziono jeszcze wind, ani konstrukcji stalowych, nie było elektryczności ani latarni ulicznych takich jak w Europie. Miasto, było przeludnione, chociaż nie miało nawet miliona mieszkańców, masowy napływ biedoty niemieckiej był tak wielki, że język niemiecki był drugim językiem miasta. Po ulicach oprócz ludzi chodziły kury i świnie i inne zwierzęta domowe. Tego nie trzeba głośno mówić, bo wszyscy wiedzą, warto jednak przypomnieć, że ulice tonęły w brudzie, nieczystościach i smrodzie. Nieczystości gospodarskie, ludzkie, zwierząt domowych i końskie wraz z moczem, „walały się po ulicach”. Bardzo popularne dorożki konne dostarczały tysiące ton nawozu końskiego dziennie. To była pierwsza rzecz, jaka „rzucała się w oczy i nosy” przybyszom, bo miejscowi do tego smrodu i widoku dawno już przywykli. Małe drewniane domki często się paliły i straż pożarna zawsze miała ręce pełne roboty, a poza językiem angielskim wszędzie dominował język niemiecki, którym prawdopodobnie więcej mieszkańców mówiło, na co dzień niż angielskim.

W takimi miejscu, mieście i wśród ludzi zwykłych, nieważnych, przeciętnych przyszło żyć poecie. On na pewno uważał się siebie za artystę, bo nim był i przebywanie wśród takich tłumów z całego świata, przecież nie tylko mieszkali i żyli tam analfabeci z polskich ziem, było dla poety myślą nieprzyjemną. Poeta był ponad tłumem i ulokował siebie samego na jego peryferiach, co oznaczało po raz kolejny izolację a tym samym samotność. Trzeba też pamięć o tym, że i on uległ pewnej „propagandzie złoto ustnych naganiacze” w podobnym stopniu jak małorolni dziewiętnasto-wieczni chłopi, którym obiecywano, że przepustką do sukcesu i własnego gospodarstwa jest ciężka praca, której polskie chłopstwo się nie bało oraz, aby osłodzić im podróż przez ocean, opowiadali im, że w Ameryce będą obsługiwani przez czarne małpy pod warunkiem, że pozbędą się swoich baranich kożuchów, sukman, chłopskich ubrań koszuli i spodni ze zgrzebnego płótna i będą wyglądać jak każdy „normalny człowiek” w Ameryce. Agentom także przeszkadzały polskie nazwiska chłopów, którzy często zmieniali je na angielskie czy niemieckie, które były łatwiejsze do wypowiedzenia, a także gwarantowały szybsze znalezienie pracy, nawet lepszej, bo Słowianie, ogólnie mówiąc byli traktowani, jako ludzie drugiej kategorii.

Norwid i praca

Te piętnaście miesięcy na Ziemi Waszyngtona znawcy i badacze twórczości poety nazywają „epizodem amerykańskim Norwida”. Zaledwie nieco ponad rok jak na Amerykę to stanowczo za mało, większość emigrantów dopiero po siedmiu latach staje tutaj i to tylko na jednej nodze. Ameryka potrzebuje rzemieślników, ludzi z fachem w rękach: cieśli, krawców, murarzy, stolarzy, ślusarzy, młodych i silnych, zdrowych i cierpliwych, umiejących znosić upokorzenia. W tym miejscu można się zastanowić nad tym czy polski szlachcić potrafił fizycznie pracować? Czy poeta nadawał się do pracy fizycznej, czy urodzeni na dworach tzw. herbowi, potrafili używać rąk do pracy? Jak podają źródła na samym początku pobytu poety w Nowym York pierwszą jego pracą było rąbanie drzewa na opał. (Inne źródła podają, że był cieślą, ale to jest mało prawdopodobne, bo gdzie miał się nauczyć zawodu tego). Przy tej czynności skaleczył się tak paskudnie za sprawą drzazgi, że nawet zakażenie się wdało. Można chyba stwierdzić, że nienauczony był do tych rzeczy, ale umiał malować, rzeźbić, rysować, mógł zarobkować ołówkiem, pędzlem, rylcem i był natchnionym artystą.

Nie nadawał się do dźwigania ciężkich pak w porcie nowojorskim, ani czyszczeniem butów gości hotelowych, bo nawet i do tej roboty się nie nadawał, bo był za stary, to praca dla „wyrostków”. Problematyczne dla współczesnych jest myślenie Norwida o pracy, czyli zarabianiu na siebie samego i zaspokajaniu swoich codziennych potrzeb i obojętne czy jest to praca fizyczna czy umysłowa, najważniejsze jest to, aby nie być głodnym i nie prosić innych o jałmużnę. Jeszcze o innej pracy mówił poeta, umysłowej, twórczej i pracy nad sobą samym, swoim wnętrzem w doskonaleniu się, co wcale nie oznacza, że praca ciężka, fizyczna nie może być tą pracą, która pomoże nam w samodoskonaleniu siebie.

Dla poety znad Wisły praca to było myślenie o prawdzie, Bogu, chrześcijaństwie, o relacjach człowiek Bóg, kulturze antycznej. Dla niego sztuka była kościołem pracy, on rozumiał pracę, jako tworzenie, dzieło myśli, całe dnie spędzał na myśleniu o pracy ale nie pracy w zwykłego człowieka zrozumieniu. Na dalszy plan schodzi wysiłek fizyczny, ważniejszy jest spokój ducha, sumienia i umysłu. Gdyby mu płacono za myślenie o pracy, byłby zamożnym człowiekiem, ale niestety tak nie było. Zresztą Norwid miał bardzo specyficzne myślenie o pracy, generalnie ją chwalił, twierdził, że jest przeznaczeniem człowieka, wiele pięknych myśli i słów o niej napisał, także napomina Amerykanów, aby nie próbowali się na swojej pracy bogacić lub wzbogacić, bo to już według niego nie jest godne człowieka. Ostrzegał też artystów, aby nie dali się manipulować przez tych, co mają pieniądze mówiąc im, nawet dyktując, co mają rzeźbić i jak pisać czy malować. Przeciwstawił się sile pieniądza, widział w nim moc niszczycielską, ale jak każdy z nas potrzebował z „czegoś żyć”. Chętnie skorzystał z pomocy tych, co się na pracy wzbogacili, pisał listy z prośbami o pomoc, obrażał się, gdy mu odmawiano lub dawano nie tyle o ile prosił, gdy nie dzielono się z nim „owocami pracy”, stąd ta Norwidowska złożoność myślenia o pracy. Przez całe życie żył na granicy nędzy i ubóstwa, chociaż jak zostało już powiedziane pracę bardzo wysoko sobie cenił i ją podziwiał.

Dzisiaj Nowy York jest trudnym miastem do życia tak jak był sto pięćdziesiąt lat temu; tysiące emigrantów, artystów, niewiedzących, co zrobić ze swoim życiem z całego świata przybywa do niego tylko z pustymi kieszeniami w jednym celu: poprawić swoje życie, coś w nim zmienić na lepszego, wzbogacić się, osiągnąć sukces, bo w Ameryce jest to łatwiej zrobić niż gdziekolwiek indziej. Te tysiące marzycieli, amatorów na bułkę z masłem i szynką, są gotowi na wszystko, na każdą pracę, nawet najpodlejszą, najmniej płatną, która tylko dawałaby szanse przeżyć, nawet skórka chleba jest lepsza niż głód, nawet miejsce w kącie, gdzieś na podłodze obok śpiących pięciu zupełnie obcych sobie osób jest lepsze niż noc spędzona pod mostem czy w parku pod drzewem. Ameryka dużo daje, ale i dużo wymaga poświęcenia.

Norwida zatrudniono do pracy po raz pierwszy w życiu, tak na poważnie, gdy miał trzydzieści dwa lata, szczęście się do niego uśmiechnęło, znalazł zatrudnienie, jako artysta. Ameryka uśmiecha się do niego, podaje rękę, trzeba to doceniać, ale poeta tego niedocenia, ani po skończonej pracy, ani w żaden sposób tego szczęścia nie wykorzysta. Jak podają źródła dzięki znajomościom jeszcze z Warszawy i rekomendacjom, otrzymał do­brą po­sa­dę ry­sow­ni­ka w pra­cow­ni gra­ficz­nej De­ople­ra, gdzie trwa­ły pra­ce nad al­bu­mem Wy­sta­wy Świa­to­wej. Pra­co­wał tam do wrze­śnia 1853 roku. Mówiąc językiem dzisiejszym trafiła mu się fucha, a po niej jeszcze jedna i pomalował kajutę kapitańską na statku Black Warrior, pływającego pomiędzy Nowym Jorkiem a Hawaną. Dorabiał też, jako rzeźbiarz, tworzy płaskorzeźby, wykonuje krucyfiks dla jakiegoś amerykańskiego obrotnego rzeźbiarza, który coś mu tam płaci, chyba niewiele, a mógłby nic nie zapłacić, – bo tak robiło i robi wielu – gdy się dowie, że ma do czynienia z nowoprzybyłym emigrantem, artystą, poetą, czyli z „ofermą życiową”. Zresztą, oszukiwanie i okradanie nowych emigrantów przez starych emigrantów z dłuższym stażem jest na porządku dziennym, nic nowego pod słońcem jak mówi Eklezjasta.

Praca, work, work, work to tak samo ważne słowo w Ameryce jak love and dolar and God We Trust. Trudno jest powiedzieć, czy poeta był zdolny do jakiejkolwiek pracy fizycznej, czy traktował ją tylko, jako pojęcie abstrakcyjne, może karę za grzech pierworodny, nie w sensie pracy, która jest źródłem dochodów materialnych czy ekonomicznych. Można założyć, że dla artysty, który podporządkował całe swoje życie swojej twórczość praca mogła być rozumiana, jako droga duchowego rozwoju i doskonalenia samego siebie, jako przypodobaniu się Bogu.

W 1864 roku w arcyciekawym wierszu pt. Praca, ( do wiersza w dalszej części tego artykułu raz jeszcze wrócimy) składającym się z czterech części a każda część wymaga interpretacji osobno, czego tutaj nie będziemy robić, poeta bardzo wyraźnie mówi o pracy w pierwszej zwrotce:

„Pracować musisz” – głos ogromny woła –
Nie z potem dłoni lub twojego grzbietu
(Iż prac-początek, doprawdy, że nie tu),
Pracować musisz z potem twego czoła!
Bądź sobie, jak tam chcesz? – realnym człekiem:
Nic nie poradzisz!… każde twoje dzieło,
Choćby się z trudów herkulejskich wszczęło,
Niedopełnionem będzie i kalekiem…
Pokąd pojęcia-pracy korzeń jeden
Nie trwa? – dopóty wszystkie tracą zgoła;
Głos grzmi nad tobą: „Postradałeś Eden!”
Grzmi dookoła: „Pracuj! z potem czoła!”

Norwid pisał o pracy twórczej, „z potem czoła”, a nie o pracy fizycznej „ w pocie czoła” , on preferował wysiłek umysłowy, myślowy i wyżej go stawiał niż wysiłek fizyczny.

Cdn

Adam Lizakowski
Świdnica 10 września, 2021r


Komentowany wiersz: W samym położeniu jestestwa 2021.09.27; 10:48:14
Autor wiersza: zygpru1948
Zygmunt Jan Prusiński


POBIEGLIŚMY W MGŁĘ BEZ TOASTÓW

Nieco poturbowani, z pieśniami megalomanów,
chowamy flagi do następnego razu, może będzie okazja.

Teraz syczymy mową węży, spalamy słowa
na słonecznej polanie, Pasterze wracają z owcami z gór,
nasyceni niebieskim niebem kończy się refren.

Może ponownie flagi wyjmiemy z szafy,
może będzie okazja zwycięstwa w roku 2012. -
To taka przystawka do obiadu, słodki budyń z wiśniami,
a Janko Muzyk z piszczałką w ustach zagra nam bluesa.


17.06.2008 - Ustka


Komentowany wiersz: W samym położeniu jestestwa 2021.09.27; 04:43:50
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Sobie samemu umarłemu



Kiedy umarłem już na amen
Cicho do żony rzekłem:
Bardzo przepraszam cię kochana
Lecz wyjdę na chwileczkę


Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził
Szepnąłem do koleżanki:
Wiesz ja nie żyję... nie przeszkadzajcie sobie
Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy

Koledzy mnie obsiedli gwarnie
Z papierosami żywi spoceni
Pytali: Co z tobą umarłeś?
To nic Andrzejku tylko się nie łam

Ulicami co świat mi zamknęły na rygle
Na dworzec i przez kolejowe tory
Chodziłem cichy i wystygły
Gdzie kiedyś żywym chodziłem upiorem

Szlakiem w nudzie straconych najgorzej
Dni młodości stęsknionej i pustej
Uderzonej w żywe serce nożem
Uderzonej kastetem w usta

1957


Komentowany wiersz: W samym położeniu jestestwa 2021.09.27; 04:40:09
Autor wiersza: zygpru1948
DARIUSZ PAWLICKI – O PISANIU NIE DO SZUFLADY

21 września 2021


Powody pisania.

Gustaw Herling-Grudziński w Najkrótszym przewodniku po sobie samym wypowiedział i taki oto pogląd:
„Bardzo bym chciał, żeby coś po mnie pozostało, ale piszę wyłącznie dla siebie. Piszę bo mi to sprawia przyjemność”.

Domyślamy się, rzecz jasna, że autor bardzo interesującego (pogląd podzielany przez bardzo wielu) Dziennika pisanego nocą nie miał na myśli przyjemności wynikającej z przesuwania po papierze stalówki wiecznego pióra bądź uderzania w klawiaturę maszyny do pisania. Ale, że chodziło mu o przyjemność wynikającą z poruszania w tekstach interesujących go tematów, dawania wyrazu swoim przekonaniom, upodobaniom, zamiłowaniom, także niechęciom.

Tak, jak w przypadku wspomnianego eseisty, nowelisty, diarysty, powodem tego, że piszę, jest ogromna przyjemność, jaka temu towarzyszy. Choćby dlatego, że w taki właśnie sposób daję wyraz moim poglądom. Wspominam również miejsca, w których lubię przebywać, ludzi darzonych przeze mnie sympatią, twórców, których dzieła podziwiam, jak też owe dzieła. A o tym, jak bardzo pomocne może być pisanie w owym wspominaniu, przekonałem się, przynajmniej w dwójnasób, gdy przez kilka lat przebywałem daleko od kraju. Konkretne zakątki, jak też ludzie bardzo mi bliscy, byli mi wówczas niedostępni (w przypadku osób piszących, mogłem, na szczęście, sięgnąć po niektóre ich dzieła). Wtedy właśnie okazało się, że pisanie może być formą rekompensaty (w żadnym jednak razie, nie namiastką!). I to nie w myśl porzekadła: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Okazało się ono także, jeśli chodzi o mnie, nieporównywalnie lepsze w „komunikowaniu się” z tym, co ustawicznie tkwiło w myślach, od zdjęć bądź filmów wideo. Lepsze, gdyż jestem, i najpewniej pozostanę, człowiekiem słowa pisanego/drukowanego. W ten sposób bowiem wypowiadam się i, zdecydowanie najczęściej, zdobywam wiedzę o świecie.

Wspominanie zdarzeń, albo ludzi, także tych, z którymi jakby zetknąłem się podczas lektur, bardzo często stanowi punkt wyjścia do snucia przeze mnie rozważań w esejach/szkicach na temat rozmaitych zjawisk, konkretnych osób, jak też człowieka, jako takiego. Oprócz pisania o sprawach mi bliskich, równie ważne jest jeszcze Coś… Nie piszę o przyszłości, o tym, jaka ona może być. To z tego powodu, że czas, który dopiero zaistnieje, niewiele mnie interesuje (niekiedy w tekstach napomykam jednak o moich marzeniach, które może kiedyś się spełnią). O wiele bardziej zajmuje mnie chwila obecna ‒ ustawicznie/niezmiennie stająca się przeszłością; szczególnie ta, która powiązana jest z przeszłością. Najlepiej, gdy stanowi sumę wielu uchwyconych/wyodrębnionych chwil wcześniejszych. Bo one właśnie, składając się na ową sumę, pokazują ewolucję pewnych zjawisk, także przedmiotów, instytucji, obyczajów itd. Tłumaczą czyjeś postępowanie, które, bez przedstawienia początku, jak też faz pośrednich, oceniane wyłącznie z pozycji „teraźniejszości”, mogłoby być niezrozumiałe, albo też niewłaściwie zinterpretowane.

Może piszę o przeszłości, szczególnie tej, z którą jestem związany bezpośrednio bądź pośrednio, bo jest ona, w miarę już „oswojona”. Wiem, co mnie i innych w życiu spotkało. Przyszłość zaś, zwłaszcza ta odleglejsza niż jutro, jest wielką niewiadomą. I wiem na pewno jedno – jest w niej, gdzieś usytuowany mój koniec, jako takiego. Nie jest to jednak koniec eschatologiczny, więc mam nadzieję na Ciąg Dalszy! Można to też nazwać nadzieją na Więcej! Ale jak napomknąłem wcześniej, wybieganiem do przodu nie zaprzątam (raczej) swych myśli.

Piszę o przeszłości również dlatego, i nie ma to związku już ze mną, aby przywracając ją, choćby na krótko teraźniejszości wręcz „dzisiejszości” (na czas czytania przez kogoś, na przykład, jakiegoś mojego eseju), reaktywować ją. Z tym, że w moim przypadku powracanie do przeszłości, stanowi w znacznej mierze próbę przeciwstawienia się postępującej desakralizacji. Przede wszystkim chodzi mi o usuwanie Boga/bogów, aniołów, diabłów z przestrzeni kulturowej. Podobną kwestią, choć o innym stopniu ważności, jest utrata przez rozmaite przedmioty i zjawiska ich symbolicznych znaczeń. W ten sposób, przykładowo, drzewo przestaje być atrybutem, między innymi, wzrostu, drabiny do nieba, osi świata. Natomiast jest już Jedynie i Wyłącznie wieloletnią rośliną dużych rozmiarów, z wyraźnie wykształconym pniem, który w pewnej wysokości nad ziemią rozgałęzia się tworząc koronę. To fakt, że jest piękną rośliną (uwielbiam drzewa), dostarczycielką drewna, ozdobą krajobrazu. Ale niczym więcej. A właśnie to „Coś więcej” staram się przywoływać na kartach moich, przynajmniej niektórych, szkiców i esejów. Tym samym, w miarę mych możliwości i umiejętności, przeciwstawiam się zdobywaniu coraz większych przestrzeni kulturowych przez scjentyzm, utylitaryzm, pragmatyzm, ateizm. Te kierunki/prądy sprawiają bowiem, że otaczający nas Świat, ta jego część, którą marksiści nazywają nadbudową, ubożeje/nijaczeje… Teraz też staram się przywołać owo „Coś więcej”, choć tekst ten, w swym założeniu, miał być poświęcony pisaniu, jako takiemu. Ale „korzenie każdej dziedziny sztuki (nie tylko teatru, jak powszechnie się zauważa) tkwią w świadomości religijnej oraz rytuale” – jak napisał Michał Fostowicz (Boska analogia. William Blake a sztuka starożytna).

Dlaczego piszą inni? Niektórzy z tych samych powodów, jakie zostały powyżej zaprezentowane. Ciekawe uzasadnienie działalności pisarskiej, ale nie dotyczące (chyba) jego samego, podał Witold Gombrowicz w Dzienniku. Zresztą ta wypowiedź nie odnosi się wyłącznie do pisania. A brzmi tak:

„Rabelais nie miał pojęcia o tym, czy jest «historyczny», czy «ponad historyczny». Nie zamierzał uprawiać «pisarstwa absolutnego» ani hołdować «czystej sztuce», ani też – na odwrót – wypowiadać swojej epoki, w ogóle nic nie zamierzał, ponieważ pisał, jak dziecko załatwia się pod krzakiem, aby sobie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało; zwalczał, co stawało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy własnej i cudzej – pisał, co mu podchodziło pod pióro”.


Komentowany wiersz: Nie ostudzisz mnie w tym ogrodzie 2021.09.26; 04:28:46
Autor wiersza: zygpru1948
Zygmunt Jan Prusiński



Motto: Moje żony,

każdy osobny kolor tęczy.



MOJE CZTERY ŻONY


Żona pierwsza:


Halina,

niczym Kariatyda

rozbrzmiewają moce dębu.

Jej piersi,

soczysta jabłoń

w majowym kwiecie.

Kiedy się do niej zbliżałem

otwierała swoją nagość,

by lepiej ją poznać...

Ta finezja z fantazją

łączyła się zawsze

obrączką zaślubin.

Była giętka i wilgotna –

taką tancerką w krysztale.



Żona druga:


Krystyna,

powab niewinności

delikatna otoczka natury.

Jej miłosny dźwięk

kojarzyłem z pisklęciem

ukrytym w łonie drzewa.

Cichutko pukałem

opuszkami palców,

ustami muskałem

jej skrzydlaty odlot.

Malowałem na śniadej skórze

pożądane wyobrażnie,

wtedy byłem rzeżbiarzem...

To było silniejsze,

to rozrywało we mnie

jakbym miał granat w środku.

Wówczas tajemniczo odpływała

w ukształtowanych ruchach

do wodospadu Niagary.



Żona trzecia:


Elżbieta,

wyrosła smukłością

jak topola na skraju lasu.

Płonna, pochodziła

od Boga Ognia,

w modlitewnej skrusze

wzywała anioły.

Nie wiem,

po co ta gościnność

akurat dla obcych –

kiedy dzwon w mieście milczał.

Ona była skrzypcami,

ja agresywnym smyczkiem

po znanej ścieżce melodii...



Żona czwarta:


Brygida,

to skrzak pośród

niezapominajek i fiołków.

Sama myśl o dzikiej miłości

czyniła w niej eskapadę

zrujnowanej bezwstydności.

Erotyka z nią,

to pozrywane struny.

Jej jedyną ozdobą była

zdradliwa brama do raju...

Często w tych zimnych

skałach roztrzaskiwałem pieśnią

mój polot kochanka.

Nie umiałem przybierać

roli kameleona –

ona jak najbardziej

kameleonem była.

Trwałem jak na wygnaniu

ostrząc apetyt,

że poda mi kiedyś

soczyste jabłko...



Posłowie:


Moje cztery żony,

to każdy inny wymiar

na zakręcie upadku.



- Ustka -



http://magazyn-cegla.net/archiwum/nadeslane,zygmunt-jan-prusinski,wiersze,1004.html


Komentowany wiersz: Nie ostudzisz mnie w tym ogrodzie 2021.09.26; 04:23:10
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Ja chciałbym być poetą


Ja chciałbym być poetą
Bo dobrze jest poecie
Bo u poety nowy sweter
Zamszowe buty piesek seter
I dobrze żyć na świecie

Ja chciałbym być poetą
Bo byczo u poety
Bo u poety cztery żony
A z każdą dawno rozwiedziony
A ja lubię kobiety

Ja chciałbym być poetą
Może mnie przecież przyjmą
Bo dla poety Zakopane
Nie trzeba wcześnie wstawać rano
A wstawać rano zimno

Bo fajno jest poecie
Nie musi w biurze ślipieć
I fuk mu cała dyscyplina
Tylko gitara i dziewczyna
I złote gwiazdy liczyć

I mylić się i liczyć
I liczyć wciąż od nowa
Na ziemi w drzewie i błękicie
Trudnego szukać słowa

I gniewać się i martwić
Bo ciągle jeszcze nie to
I ciągle baczyć ciągle patrzeć
Ja nie chcę być poetą


Komentowany wiersz: Nie ostudzisz mnie w tym ogrodzie 2021.09.26; 03:57:50
Autor wiersza: zygpru1948
DARIUSZ PAWLICKI – O PISANIU NIE DO SZUFLADY

21 września 2021


W definicji źródeł pisarstwa Rebelais’go, którą sformułował Gombrowicz (ciekawe co na ten temat miałby do powiedzenia „definiowany”) zwracają moją uwagę dwa wyrażenia: „uderzał w to, co go rozjuszało” i „pisał dla rozkoszy własnej i cudzej”. W przytoczonej na samym wstępie wypowiedzi, autor Dziennika pisanego nocą, na temat pobudek swego pisarstwa, nie napomknął o Rabelais’sowym rozjuszeniu. A właśnie takie spotęgowane emocje mogły go skłonić do napisania Innego świata. Choćby z tego względu, że on, który przeżył cudem gułag, przebywając na Zachodzie słyszał wielokrotnie słowa zachwytu na temat radzieckiej rzeczywistości. Natomiast „rozkosz własna” jest przyjemnością. I to zwielokrotnioną. To znaczy tym, o czym wspomniał Gustaw Herling-Grudziński.

Nie podpisałbym się pod następującym poglądem wyrażonym przez Claude’a-Edmunde’a Magny’ego* (przytaczam go jednak, jako ciekawostkę):

„Nikt nie może pisać, jeśli nie ma czystego serca, to znaczy jeśli niewystarczająco odrzucił siebie…” (cytat przytoczony przez Paula Ricœura w Żyć aż do śmierci).

No bo nie wiem dlaczego, ktoś miałby pisać tylko wtedy, gdyby „odrzucił siebie”, uzyskując w ten sposób, jak rozumiem wypowiedź Magny’ego, stan obiektywności. Czy byłaby to jeszcze literatura/literatura piękna? Przecież literatura, to nie nauka. A subiektywność, wręcz nadsubiektywność, jest wpisana w tekst literacki. Trudno mi więc wyobrazić sobie eseistę bądź poetę, który przystępując do pisania odrzuciłby swoje poglądy, emocje… To w znacznym stopniu właśnie z nich powstaje literatura. One są również jej przyprawami (ich nadmiar może rodzić problemy, ale od czego jest forma). William Wordsworth napisał na ten temat jednoznacznie:

„Poezja jest spontanicznym wylewem silnych uczuć”.

Jeśli zaś chodzi o nieczyste serce wspomniane przez Magny’ego, to jestem zdania, że jego posiadacz może mieć niejednokrotnie ciekawsze przesłania/spostrzeżenia niż autor, którego serce jest czyste (jeśli takowy w ogóle istnieje). To znaczy jeśli wystarczająco „odrzucił siebie”.

Z kolei Edgar Degas stwierdził, że „artysta powinien przystępować do dzieła w takim samym stanie ducha, w jakim przestępca popełnia swój czyn”. Najpewniej nie miał jednak na myśli przestępcy reprezentującego typ tzw. zimnego drania. Ale o ile w przypadku kryminalisty emocje, uczucia itd., nie tylko ich nadmiar, są kulą u nogi, to dla człowieka pióra, stanowią element jak najbardziej pożądany. W tym drugim przypadku mówimy o porywie twórczym, stanie napięcia ożywiającego umysł piszącego (ewentualnie malującego, komponującego), czyli o tym, co zwykło określać się jednym słowem: natchnienie. Ale utwór literacki, szczególnie jednak prozatorski, może powstać również na innej zasadzie. A mianowicie jako wynik pracowitego, codziennego, od godziny… do godziny… zaczerniania stronic, jak tę czynność nazywał Jerzy Stempowski. Przykładem takiego podejścia do pisarstwa może być Teodor Parnicki. W jego Dziennikach z lat osiemdziesiątych jest wiele tego przykładów. Mają one zresztą charakter, mniej lub bardziej, systematycznych sprawozdań z postępów nad powstawaniem kolejnych powieści. I tak pod datą: 18.VII 1980 r. znajduje się wpis następującej treści:

„[…] w ciągu 3 miesięcy (od 18 IV do 18 VII) napisałem stron 2790, czyli wypada po 31 stron dziennie, a na ostatni jak dotąd miesiąc (od 18 VI do 18 VII) stron 2790-1800 ‒ 990, czyli po 33 strony dziennie”.

Te zapiski-raporty były także wynikiem tego, że autor Aecjusza, ostatniego Rzymianina starał się nie sprzeniewierzyć zasadzie: nulla dies sine linea**. W jego przypadku można mówić wręcz o pisarskim obowiązku bądź „samoprzymusie”. Tym bardziej, że gdy nie pisał ‒ powodem mogło być ukończenie jednej książki, albo brak pomysłu na kolejną – nie mógł znaleźć dla siebie miejsca; sens jego życia stawał pod znakiem zapytania.

Z podejściem do pisania reprezentowanym przez Teodora Parnickiego, to znaczy obowiązku wykonywania konkretnej pracy, tyle że w miejscu zamieszkania, koresponduje pogląd wyrażony przez Williama Hazlitta. Esej Rozmowy pisarzy rozpoczął on bowiem następująco:

„Pisarz powinien pisać. Wszystko jedno – dobrze czy źle, mądrze czy głupio. Pisanie jest jego rzemiosłem”.

Hazlitt traktował pisarstwo w kategoriach fachu, rzecz jasna wymagającego specjalnych umiejętności. Tak jak w epoce, w której żył, były one wymagane odnośnie, na przykład, powożenia dyliżansem.

Zupełnie inne powody – inne niż dotąd wspomniane – stały za pisarstwem Williama Blake’a. Crabb Robinson, jego przyjaciel napisał na ten temat takie oto zdanie:

„Powiedział mi wczoraj, że kiedy pisze, zwraca się wyłącznie do duchów; widzi słowa unoszące się po pokoju, w chwili gdy umieszcza je na papierze, zostają opublikowane”.

Hazlitt był nieodrodnym synem Oświecenia, któremu to prądowi społeczno-kulturalnemu, tak wiele miał do zarzucenia Blake, artysta i poeta, a także mistyk i wizjoner. On widział nie tylko duchy, ale i anioły w swoim otoczeniu. Na kartach jego utworów pojawiają się one, i nie tylko one, często. Zaś Hazlitt nie wspomina choćby o muzie, która zwracałyby na niego uwagę, wspierała go. Nie napomyka zarówno, że widział ją, jak też, że, choćby, zdawał sobie sprawę z jej obecności za sprawą natchnienia, które towarzyszyło jemu podczas pisania tego czy innego eseju. Z tym, że bogini eseistyki nie istnieje. Ale pod swe skrzydła twórczość eseistyczną i eseistów mogłaby przyjąć Kalliope (czy by jednak chciała?), opiekunka poezji epickiej. W razie czego w grę wchodzą jeszcze Euterpe – opiekunka poezji lirycznej i Melpomene – tragedii.

O sprawności pisarskiej/perfekcjonizmie pisarskim

Niejednokrotnie pisaniu nie towarzyszy jednak uczucie przyjemności. Piszącemu przychodzi niekiedy zmagać się bowiem z wewnętrzną niechęcią ku temu. Szczególnie wtedy, gdy pojawiają się problemy z wyrażeniem najwłaściwszymi słowami powstałej wizji. A jeśli nawet dosyć sprawnie zostanie zrealizowany jakiś pisarski zamysł, problemy mogą pojawić się jednak przy cyzelowaniu. Sprawność warsztatowa może twórcze problemy znacznie złagodzić. Gorzej jeżeli tej sprawności piszący (jeszcze) nie osiągnął. Robienie autoadiustacji (o korekcie nie wspominając), może zresztą nie mieć końca. I to bez względu na to, jakimi zdolnościami literackimi ktoś dysponuje. Nadzieja na uczynienie tekstu doskonałym, może bowiem nie zostać nigdy spełniona.

O stronie technicznej utworów/sprawności pisarskiej ich autorów, ale nie tylko o tym, Wolfgang Pauli wyraził się tak:

„Nie mam nic przeciw temu, że wolno myślisz. Przeszkadza mi natomiast, że publikujesz szybciej niż jesteś w stanie pomyśleć”.

Natomiast Jorge Luis Borges w tekście Credo poety, ujął to następująco:

„Człowiek czyta to, co chce – nie pisze jednak tego, co chciałby napisać, lecz to jedynie, co napisać potrafi”.

O czym pisać/co pisać.

W Medyce Zofia Starowieyska-Morstinowa stwierdziła, że „opowiadać można tylko o tym, co było. Trudniej opowiada się o tym, co jest w tej chwili, gdyż nie zna się końca”. Ze zrozumiałych powodów nie wspomina o przyszłości. Na jej temat można bowiem snuć jedynie wyobrażenia. Ale po co to czynić, skoro rzeczywistość jest tak interesująca, a przeszłość w niej się zawiera/współtworzy ją.
Na temat materii pisarskiej Stanisław Brzozowski wyraził się niezmiernie lakonicznie, a przy tym dobitnie i jednoznacznie:
„Co nie jest biografią, nie istnieje”.


Komentowany wiersz: Pogłaszczę cię liściem... 2021.09.25; 08:00:00
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Pantofelek



Dzieci są milsze od dorosłych

zwierzęta są milsze od dzieci

mówisz że rozumując w ten sposób

muszę dojść do twierdzenia

że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co



milszy mi jest pantofelek

od ciebie ty skurwysynie.



Foto: Andrzej Bursa
https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/v/t31.18172-8/p180x540/414261_282847058450401_1332739045_o.jpg?_nc_cat=105&ccb=1-5&_nc_sid=e3f864&_nc_ohc=YBCdhN32-SEAX8FWLe1&_nc_ht=scontent-waw1-1.xx&oh=58018fc990415487c05ef27af7923966&oe=61738463


Komentowany wiersz: Pogłaszczę cię liściem... 2021.09.25; 07:55:47
Autor wiersza: zygpru1948
DARIUSZ PAWLICKI – O PISANIU NIE DO SZUFLADY

21 września 2021



Czym winna być literatura, jakie wymogi (artystyczne) spełniać, co powinno budzić zainteresowanie prozaików/poetów.

Na powyższe tematy wypowiedziano i takie poglądy (jeśli występuje w nich wyraz „sztuka”, śmiało można zastąpić go terminem „literatura”):

Sándor Márai w Dzienniku:

„W literaturze nie ma demokracji. Są tylko soliści. Pisarz, który przyłącza się do chóru, doświadcza, że jego głosu nie słychać wśród głosów innych”.

Constantin Noica (wypowiedź przytoczona w Dzienniku z Păltinişu Gabriela Liiceanu):
„Na Sądzie Ostatecznym człowiek musi powiedzieć, co zrobił – nie ile
książek napisał, ale co w nich napisał”.
Andrzej Kijowski w Dzienniku:
„Coś, co powstaje z przymusu, z nudy, nie może być sztuką”.
Stefan Kisielewski w Dziennikach:
„Nie wierzę w dzieło, które nie wymaga wysiłku technicznego,
przezwyciężenia oporu materii, a jest tylko czystą koncepcją. To łatwizna,
unik, nieporozumienie”.
Stanisław Lem w Świecie na krawędzi:
„Zatarcie granicy pomiędzy dziełem sztuki a śmieciem po prostu,
pomiędzy kunsztem a bylejakością zdaje mi się jednym z głównych
znamion naszej epoki”.
Thomas Merton w Znaku Jonasza:
„Ludzie, którym zbyt spieszno do druku, często piszą, nie dlatego, że mają
coś do powiedzenia, tylko ponieważ myślą, że to, co piszą jest bardzo
ważne. Waga samego przedmiotu nie znaczy koniecznie, że to, co ty na
ten temat napisałeś, jest ważne”.

Kreowanie literackich wielkości, perspektywy rozwoju literatury.

Franco Volpi zauważył, że „literatura ginie, nie dlatego, że nikt już nie pisze, ale przeciwnie – że piszą wszyscy”. Wielokrotnie zwracano uwagę, że problemem tej czy innej literatury (naprawdę nie ważne jakiej konkretnie, problem dotyczy bowiem najpewniej każdej) jest wyławianie z morza powstających utworów (zarówno tych, jakie zyskują postać książki, jak również publikowanych w czasopismach), takich, które nie tylko z powodów literackich, zasługują na szczególną uwagę. A wśród tych innych względów powinno znaleźć się spoglądanie z innej pozycji/perspektywy na znane tematy, poruszanie – dotąd nie zauważanych.

O czynnikach pozaliterackich mających bardzo często wpływ na sukces jakieś książki, pisali następująco tacy oto pisarze:

Stanisław Vincenz w O książkach i czytaniu:

„Reklama nowości jako czegoś bezwzględnie wartościowego jest ogłuszającą fanfarą, jest sypaniem piasku w oczy”.

Claudio Magris w Mikrokosmosach:

„Sukces zależy […] nie tyle od wartości dzieła, ile od jego zdolności stania się przedmiotem intelektualnej konsumpcji, łatwo wpadającą w ucho formułą”.

Kiedy połowy na Morzu Literackim nie spełniają swej roli, to znaczy, gdy inne niż merytoryczne czynniki (np. handlowe, towarzyskie) decydują o stawianiu na piedestale tego pisarza czy tej pisarki, z literaturą dzieje się to, co Gabriel Liiceanu we wspomnianym Dzienniku z Păltinişu, tak opisał (miał wprawdzie na uwadze ogólnie kulturę, ale współtworzy ją literatura):

„Podobnie jak przyroda choruje, gdy nie może samodzielnie uporać się z padliną, tak też w świecie kultury patologia wybucha wskutek zahamowania z zewnątrz funkcji usuwania bądź resorbowania «padliny» kulturalnej, tj. pseudowartości. Taka kultura staje się czymś w rodzaju zarażonego organizmu, w którym to, co chore i zgniłe, eliminuje to, co jest autentyczną wartością”.

O tym, co poprzedza lub towarzyszy kreowaniu wielkości pisarskich, na przykład, pisali:
Sandor Maraiw Dzienniku:

„Literatura światowa – podobnie jak Kościół – nie spieszy się z beatyfikacją. Sława, gloria świętości jarzy się przez jakiś czas wokół głowy kandydata, po czym blednie”.

Witold Gombrowicz w Dzienniku:

„Sztuka jest arystokratyczna do szpiku kości, jak książę krwi. Jest zaprzeczeniem równości i uwielbieniem wyższości. Jest sprawą talentu, czy nawet geniuszu, czyli nadrzędności, wybitności, jedyności, jest także surowym hierarchizowaniem wartości, okrucieństwa w stosunku do tego, co pospolite, wybieraniem i doskonaleniem tego, co rzadkie, niezastąpione”.

Ernst Jüngerw Promieniowaniach:

„Dzieła zawsze potrzebują trochę czasu, nim przemijalność wywietrzeje.
One też mają swój czyściec”.

Poczucie pisarskiej przyzwoitości i zadania literatury.

Dali im, przykładowo, wyraz:

Jan Józef Szczepańskiw Dzienniku (i w życiu):

„Być naprawdę pisarzem – to móc nie wydawać, jeśli okoliczności są przeciwne temu, co ma się do powiedzenia, ale niezłomnie wierzyć, że to powiedziane być musi”.

Pewien radziecki zbuntowany literat (wspomina o nim Stefan Kisielewski w Dziennikach):

„Mamy obowiązek umierać za ojczyznę, ale nie mamy obowiązku kłamać”.

Albert Camus:

„Pisarz nie może służyć tym, którzy tworzą historię; służy tym, którzy jej doświadczają”.

Jak pisać

Przywoływany już w tym eseju William Blake uważał, że poetów (pewnie w ogóle pisarzy) obowiązuje kanon nakazujący ścisłość w przekazywaniu treści. Mając na uwadze ów kanon, tak pisał na ten temat:

„[…] poezja nie dopuszcza, by jedna litera była bez znaczenia […]”. Natomiast Robert Frost wyraził się następująco:

„Poeta nie powinien mówić rzeczy oczywistych, lecz to, co powie, musi być jasne”.
Zaś Antoni Czechow tak:

„Sztuka pisania, to sztuka skracania”.

Zakończenie
Za rodzaj takowego niech posłuży taka oto uwaga uczyniona przez Alfonso Reyesa:

„Publikujemy, żeby nie strawić całego życia na poprawianiu brudnopisów”.
Właśnie.

*

Przywołałem powyższe wypowiedzi przede wszystkim dlatego, że zgadzam się z nimi (wyjątek jest tylko jeden). A kiedy zacząłem pisać (nie ten szkic, ale tak w ogóle…) one wszystkie były już sformułowane. Choć znaczna część spośród nich została zapomniana. Teraz przypominam je, aby prawie we wszystkich ich autorach zyskać sojuszników. Może chwilowych – chwilowych, gdyż jedynie na czas zaznajamiania się z powyższymi sentencjami – ale jednak…


Komentowany wiersz: Trzy brzoskwinie i Erotyk 2021.09.24; 07:36:30
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Sobie samemu umarłemu


Kiedy umarłem już na amen
Cicho do żony rzekłem:
Bardzo przepraszam cię kochana
Lecz wyjdę na chwileczkę


Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził
Szepnąłem do koleżanki:
Wiesz ja nie żyję... nie przeszkadzajcie sobie
Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy

Koledzy mnie obsiedli gwarnie
Z papierosami żywi spoceni
Pytali: Co z tobą umarłeś?
To nic Andrzejku tylko się nie łam

Ulicami co świat mi zamknęły na rygle
Na dworzec i przez kolejowe tory
Chodziłem cichy i wystygły
Gdzie kiedyś żywym chodziłem upiorem

Szlakiem w nudzie straconych najgorzej
Dni młodości stęsknionej i pustej
Uderzonej w żywe serce nożem
Uderzonej kastetem w usta

1957


Komentowany wiersz: Trzy brzoskwinie i Erotyk 2021.09.24; 07:15:46
Autor wiersza: zygpru1948
Ryszard Bruno-Milczewski (1940-1979)


DO IRENY POLAKOWSKIEJ:

Lipno, 15 I 1963


Ireczko Najdroższa!

Jeżeli lichaś, to już nie ubogaś. Lub odwrotnie. I nie zgrzytaj zębami. Ja Ci tylko radziłem. Choć sam wiem, że trzeba czytać i chałturę, by spostrzec prawdziwej poezji wielkość. Wcale nie biję się za to w pierś. Zadowolony jestem, że czytasz Faulknera. A Flis ma niezłe wiersze. Zwłaszcza ich lekkość w przyswajaniu jest zyskowna. A jeżeli czytałaś „raptownie”, to za szybko wydałaś osąd. Wiersze trzeba co jakiś czas powtarzać szeptem, by wydobyć wreszcie z nich to, co w nas ma zostać. Jeżeli coś zostanie, to dobrze. Jeżeli nie – źle. Bo… Zresztą wiesz, o co mi chodzi. Założeniem liryka jest wzruszać. Jeżeli wiersz wzruszył, to jednak coś w nim jest. Cofnęłaś raptownie swój stosunek do „łamania psalmów”, gdy powiedziałem, że: słabe. Za szybko to uczyniłaś. Przecież Twoja „niezmanierowana wrażliwość” jest na pewno inna niż moja. Inaczej oboje przyjmujemy pewne – a raczej wszystkie – rzeczy. Mogą być podobieństwa, ba, te same stosunki do poruszonych spraw, ale to mało kiedy. Zatem, Irenko, ufaj swojej osobowości i wraż-
Są książki wielkich pisarzy. Okrzyczane. A jednak nie lubię ich. Nie leżą mi. Za mało do mnie przemawiają. Albo droga ich przekazywania pewnych spraw jest dla mnie nieodpowiednia. Wtedy rzucam czytanie. Dodać muszę – rzucałem. Ale żeby poznać, trzeba nie rzucać. Wytrwać do końca. Przecież wielkich pisarzy wynosiły na Parnas wielkie dzieła…
Nie będę się rozwodził. Jestem wściekły. Nie mogę nic robić. Nawet czegoś do przepisania nie chce mi się uskutecznić. Za wielki wokół mnie szum. A jeszcze dzisiaj – kolęda. Wczoraj ze złości poszedłem do kina. „Próbna jazda”. Węgierski film psychologiczny. Niezły. O rozwodzie i „co zrobić z dzieckiem”. Czuję, że Chandra ma zamiar mnie odwiedzić. Boję się jej. Zawsze patrzę w Twoją stronę. Wygrywam. Ale ten szczur mój wnętrze dalej żłobi. Trzymam się. I Twoja w tym tylko zasługa. Zresztą, po co się powtarzam. Pisze się – „zagmatwać”. Tylko nie łam się. A teraz to bym mordę „zadźgał” i w to mi graj.
Całuję mocno i o grzmot rąk Twoich proszę –
Twój Ryszard

Łamanie psalmów – debiutancki tomik wierszy Zygmunta Flisa, Gdańsk 1962.


SIT VENIA VERBO


Każdy poeta – tak pomyśleć by trzeba – otarł się w jakiś (jemu tylko wiadomy?) sposób o tzw. Antyk. Sięganie do tradycji antycznej, aby ruszyć co-nie-co w swojej twórczości, jest już czymś… Ba, czym? Jak się uwidacznia? Jaką rolę odgrywa? Świadome to nawracanie do owego antiquus? – Twórcze czy wreszcie? – czyli coraz bliższe, jak wnioskuje Zbigniew Bieńkowski, konkretowi (Konkret, poezja i niepoezja, „Kultura” z dn. 25 V 1973 dot. „małego Horacego”, A. Ważyka)? Że „poezja współczesna ma coraz większą nostalgię za konkretnością”, sporo w tym racji. Choć, jak słusznie Bieńkowski zauważa: „źródło poetyckiej realności jest głębokie i wiele ma den”. Nie chcę się rozwodzić (w przenośni i w tzw. realności), ale cytując dalej Bieńkowskiego wtyczki na temat „realności”, nie jestem pewien założenia, z którego ma wynikać, że „dna antyku” sięgają złóż głębszych niźli „dna (dwudziestowiecznego?) dnia dzisiejszego”. (Wiem, wiem, artykuł Bieńkowskiego obraca się nie tylko wokół ód Horacego, ale także Ważyka i „dwudziestowiecznej… ospy kubistycznej”). Ale. W swojej twórczości poetyckiej nigdy nie sięgałem do kultury antycznej. Tradycja ta interesuje mnie jedynie jako zabytek. I myślę, że nigdy – dopóki pociągnę swój żywot na tym padole – nie wybije w mojej Krainie źródło ku-od-antycznej inspiracji. A już takie „zjawiska” jak mitologia czy klasycyzm są mi obce duchowo i materialnie. I czy będą one na mojej jawie, czy też w obcym śnie. Wszelkie nawracanie do wzorów literatury antycznej (mam na myśli: greckiej i rzymskiej) prowadzi w końcu do lekturowego poznawania ludzi i świata, do dennej wreszcie mitomanii, o jałowości której (można by tu dodać mocniejszych kilka określeń!) tak demaskatorsko i celnie napisał Julian Przyboś w swoich Zapiskach bez daty. Czy można pewne zjawiska antyku zaktualizować w poezji XX wieku? Na pewno tak. Są to sprawy tzw. stare jak świat… więc… itp. itd. Za dużo mam kłopotów z samym sobą. I z tym miejscem na Ziemi (i w mojej Krainie), w którym znaleźć by się powinien bohater naszych czasów, zrodzony w tej, czyli dzisiejszej, dwudziestowiecznej (jeszcze!), wieloznacznej i potarganej rzeczywistości. Obchodzi mnie dziś i tu (na trochę dalej to i nie mam nawet na bilet!). A do tego potrzeba poezji – w jej języku, charakterze czy wymowie – najwspółczesnej (w moim przypadku także polskiej!), a nie aktualnie neoneoantycznej!
Słowem, dwa słowa – suum cuique.


Wypowiedź w ankiecie miesięcznika „Poezja”, który zwrócił się do poetów z prośbą o odpowiedź na pytanie, w jaki sposób kontaktują się z antykiem.



Sezon

Mieczysławowi Czychowskiemu

A tutaj sezon – na krew i ślinę
Śpiewają o tym pejsaci wojaczkowie – –
Na beczkach przy krzepkim piwie
Alem nie po tu zszedł potrzaskanym duktem
Aby słuchać tego czego we mnie nadmiar
Przyniosłem z gór kilka wierszy –
Umierających na brak pogody i przestrzeni
Obwieszczenie o wściekliźnie wśród lisów
Fiński – na obie strony – nóż
Oraz parę symbolicznych drobiazgów:
Wszystko dla przyjaciół od których listy
Że na Widu tyle słychu a tu głuszec – –
Tak siedząc w plutach tego kraju
Pomiędzy godziną męską a damską
W wieńcach z liści października i szkorbucie
Gdy w Europie padaczka i śródziemne eksplozje
Co może jeszcze mnie tu spotkać
Poeta padający z ustami w NIE!
Sezon rozbijania głów
Daleka podróż z Matką Boską
Karabinów?


***

gdyby nie matka
z której wyszedłem na ulicę –
może byłbym drzewem –
z jednym niebieskim liściem
może złodziejem
który w ogrodach Semiramidy
zgubiłby strach na pierwszej jabłoni
może psem – przybłędą, który
czeka na gnat z wyciągniętym jęzorem
może diabłem, który miałby szanse
być bogiem
i do którego wszyscy ślepcy
odmawialiby litanię
o melancholii pękniętego serca
a może zwykłą kałużą księżyca
z bujną wyobraźnią
– zapałką
albo klozetem
a może jakimś robakiem
albo prostytutką
której księżyc rzuca
złotówki uśmiechu

och, matko
gdybyś ty jeszcze raz mnie urodziła
może byłbym człowiekiem!

Podwójna należność (1974)



Ryszard Bruno-Milczewski w oczach innych:


Dlaczego więc pisarz, który – jak pamiętamy – miał być ocalony przez autentyczność, nie potrafił się uratować? Czyżby jakie fatum? Sprawa jest bardzo trudna do rozwikłania.
Literatura miała być dla niego odkryciem prawdziwych źródeł, ujawnieniem dziedzictwa i środowiska. Bruno dokonał tego wysiłku. Ukazał i wypowiedział świat Wielkiej Peryferii, ale rezultaty owego rekonesansu miały się już znaleźć w gestii martwych i kuriozalnych instytucji naszego życia literackiego. I znów autor Nie ma zegarów lawirował między prawdą a pozorami, nie mogąc pogodzić sprzeczności między tymi obszarami. Nie znajdował rozwiązania, a ucieczka była niemożliwa. Rodziło się poczucie krzywdy i buntu. Polska Bruna nie mogła sprzymierzyć się z rzeczywistością garniturów i gabinetów. Widzieliśmy tę jego szarpaninę i nikt z nas nie umiał mu pomóc. Byliśmy jak oddalające się planety. Żegnał nas swoimi wierszami. Udawaliśmy, że nie wiemy, iż jemu już dawno nie chodzi o literaturę, lecz o życie.

Krzysztof Nowicki, Milczewska dolina

______________________


I dalej. Próbowanie na studiach: Sztuki Piękne (jako żem plastyk samouk, a egzamin zdali ci, którzy nie chodzili do pracowni) w Toruniu. Nieudane. Pierwsza (sezonowa) praca w wytwórni tytoniu: jako fermentator. Potem służba rolna: agronom w Rywałdzie (jeździło się przez Gać). Kilka dłuższych podróży po Polsce. I legitymacja studencka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Na niedługo – niestety (trudne warunki materialne – no, i te dorsze…). Wędrówka do Huty im. Lenina w Krakowie. Angaż: I ogrodnik kwiaciarz. Na dość długo. Twórcze dywagacje w Kole Młodych ZLP na Krupniczej (to był wyc…). Powrót do Grudziądza. Praca: instruktor sportowy klubu „Ruch”. Poznałem dziewczynę (dnia 12 września 1962 roku) o imionach: Irena, Dzidek, Honoratka, która została moją żoną (dzisiaj jej na imię Y.). Wyjazd (ucieczka?) do Lipna. Praca w mleczarni: instruktor poradnictwa żywieniowego (kaszanka na plasterki, stacja Ograszka, dużo listów…). Po kilku miesiącach powrót do Grudziądza. Praca w „Centrali Nasiennej”: inspektor plantacyjny. Wesele. Syn Sławomir. Trochę nerwowych felietonów. Zmiana pracy: kierownik Powiatowej Poradni Instrukcyjno-Metodycznej Pracy Kulturalno-Oświatowej. Owa kierownica – trzy lata. Trochę korespondencji (m.in. „Życie Literackie”). Wąbrzeźno – znowu „Centrala Nasienna”: inspektor plantacyjny (mój ty raju, ta trawa, ten groch, Błędowo…). Dziesięć miesięcy na WSK. I znowu Grudziądz – Kółka Rolnicze: powiatowy instruktor przysposobienia rolniczego (piękna młodzież, cielaki…). Teraz (maj 1971 rok) mieszkam w Kalinkowej (ale już z balkonem) Dulębie. Na trzecim piętrze. W Grudziądzu nad Wisłą. Mam chyba dobrze. Mam dużo słońca. Nie wiem tylko, dlaczego we mnie tak podle. Idę w Polskę – czyli zęby rwać…

Ryszard Bruno-Milczewski, Rodowód


Komentowany wiersz: Wieczorem przejdziemy na drugą stronę 2021.09.23; 16:50:28
Autor wiersza: zygpru1948
Dziękuję Ci Urszulo - jesteś prawdziwa; pozdrawiam Zygmunt z Ustki


Komentowany wiersz: Wieczorem przejdziemy na drugą stronę 2021.09.23; 06:13:21
Autor wiersza: zygpru1948
Ryszard Bruno-Milczewski


Kilka krykuch po Wenę


Alenie Dostalovej i Longinowi Wdowiakowi


1
Gdzie jesteś Weno – terenowa – na przyboś ta
O co bo kruszyć chleb – „Polska” –
Wielka to rzecz!” – śle poeta niejeden
I robi same – plusk? – samobójstwa – –

2
A miasto Gniew – wita kwiatami
Kurzu kupą na zakręcie – żegna
Nicponia – bocianów to kraj
I chudźców i krykuch od Wisły – –

3
Ogniem otwartymś – wodąś nie –
Zdatną do picia – co stacja to miesiąc
Gdy krwi cioteczna dulka przyjeżdża pospiesznym…
To stąd i u nas pogrzeb do sąsiadki – –

4
Wyszła Głowa od żalu na zabłocone pola
Zmówiła się koza naobok różańcem
Rogal obfitości niesie zmordowane babisko
A Kołomyjski mówi – po(d)Gląd że gwizdów…

5
Malinowy świt – kawek śliniaki
Fletnowa dialekt po leniwy aż Nogat
Ociepka przyrody – z Walerią w której czerwiec
A w oku pająk – na całe białośliwie – –

6
Piechotą liczą namiotów ognie
Napiwocki kowal roznosi gospodę
Woła: nie kąp się – ja cię orać będę –
Cesiu – chociażeś i w gruszach robaczywa – –

7
Pies gdy harmonią – sukinkot płacze
Prostojanek w zból złożył rąk razy obiedwie
Stertę pomysłów od ucha ma równiny
Nawlekając wódkę – światu chce doskoczyć…

8
Krzyż kto zbija – ała ma w siekierze
Zaklepać się samemu w niebieskiego trupa
Wdać się w grób – w ciągu jednej i hien Ireny
I żyć przez całe życie! – w polskim…

9
Bo kiedykolwiek – gdy nie wrócisz
To będziesz?! – –



Poeci z Kądsiś

Znani są z Tęczy… o, czcigodne –
W padalcu – jej zmartwychwstania – –
Pchlara oblicz im litry… z liter
Ischias ich żre – zębów zgryz niedomówiony – –
: Wielka gra – zawilec – martwa natura
Z obojczykiem – bywałym samcem – –
Ręcznik, smalec – panierowane twarze – –
Czasami: manikiurzysta w pepitce
Czasami: paulin w parzelni sofizmatu – –
Z patrami na poematu płaskowyż – jak lufami…
Z podogoniem płochym jak piegża
Lary ich i penaty – koński – przeważnie – to ufnal…
Podostry wszelkiego batog czytelników
Plwocin urna, paprochów swąd – –
Pokrętny ich los i wulgarny:
Kamieniami szczą, gówno mają
Coraz bledsze – –

Co zimę ucieka w nich nekrologu piżmowół
W ślizgach bo – trudni są


Nie ma zegarów (1978) / Gwizdy w obecność (1982)


Komentowany wiersz: Wieczorem przejdziemy na drugą stronę 2021.09.23; 06:11:04
Autor wiersza: zygpru1948
piątek, 30 listopada 2012

Ryszard Bruno-Milczewski (1940-1979)


Portret R. Bruno-Milczewskiego
http://1.bp.blogspot.com/-JgJGW7osxP0/ULiIY-bPeXI/AAAAAAAAM-A/xdRtov4biQA/s320/Bruno.jpg
Andrzej Olczyk


LESZEK ŻULIŃSKI


Nazywał się Mielczewski... Przydomek „Bruno” oraz „modyfikację” nazwiska wymyślił sobie prawdopodobnie dla „efektu artystycznego”. Żył tylko 39 lat, za to w sposób szalony i zwariowany. Jeszcze jeden z tych, których tradycja i etos ciągną się od czasów Villona i Rimbauda – artyści wyklęci, poètes maudits, wagabundy, straceńcy, kaskaderzy literatury, powsinogi, adoratorzy wiatru, drogi i chlebaka... Ta „droga” zresztą stała się na przełomie lat 60. i 70. swoistym modus vivendi; etosem. Przyszła chyba od czasów La Strady Felliniego, a potem z „nurtem drogi” kina amerykańskiego, z takimi filmami, jak np. Easy Rider Dennisa Hoppera czy Strach na wróble Jerry’ego Schatzberga – choć w konotacjach literackich może warto sobie jeszcze przypomnieć zamierzchłą tradycję „powieści gościńca”? Ona, ta droga, dawała szansę tym, którzy nie mieścili się w porządku „uładzonego społeczeństwa” i buntowali się przeciw wszystkiemu, co mogłoby ich usadzić w karbach „zbiorowej dyscypliny”. Outsiderzy i „niebieskie ptaki”. Bruno szczególnie dobrał się „do pary” z Edwardem Stachurą. Sted posiadał większą „kindersztubę”, ale też wiercił się w swoich czasach jak łobuziak w szkolnej ławce. I jedno jest pewne: nam, czytelnikom „w białych kołnierzykach”, to się podobało. To oni byli „za nas” wolni, to oni śnili nasz sen o drodze i wietrze we włosach... Easy riderzy! Byle jakie mieli życie, ale piękne! Zazdrościliśmy im. Obdarzeni zostali przez Boga niewątpliwym talentem, mieli swój język i byli cool, wbrew wszelkim zastanym tworzydłom sztuki. Tacy przez literaturę nie przemykają niezauważeni! Kids of freedom!

Ryszard Milczewski-Bruno urodził się w Grudziądzu i z tym miastem był do końca związany. Debiutował w 1958 roku na łamach pisma „Orka”, pierwszy tomik pt. Brzegiem słońca wydał w roku 1967. Kolejne jego książki poetyckie to: Poboki (1971; nagroda miesięcznika „Poezja”), Podwójna należność (1972; Nagroda im. Stanisława Piętaka), Dopokąd (1974) i Jesteś dla mnie taka umarła (1974). W 1978 roku wyszedł wybór jego wierszy pt. Nie ma zegarów, a w pięć lat po śmierci Bruna jego jedyna powieść pt. Jak już, to już. To cała spuścizna po poecie, nie licząc epistolografii i publikacji prasowych.

Miał swoich wyznawców i entuzjastów – z powodów, o których wyżej wspomniałem. I zasadniczy bonus talentu: na tle dominującej wówczas formacji, Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, wyróżniał się językiem nieujętym w karby zastanej „literackości” i światoobrazem na tyle zwichrzonym i nieulizanym, że trudno było takiego poety nie zauważyć. Wszystko, co było „salonem”, go nie dotyczyło. Zarabiał na życie jako ogrodnik, instruktor sportowy, mleczarz, pracownik kulturalno-oświatowy, instruktor nasiennictwa, także przysposobienia rolniczego oraz jako klasyfikator żywca. Znał prowincję na wskroś, był przesiąknięty jej plebejskością i trywialnością, bo też walor estetyczny niekoniecznie atakował jego wyobraźnię.

Jan Marx w znanym dziele pt. Legendarni i tragiczni (2002) poświęcił Milczewskiemu aż 30-stronicowy szkic analizujący te wszystkie okoliczności, jakie „stały za” wierszami Bruna. Za najistotniejsze uznaje plebejskość i alkoholizm. Ta pierwsza był darem natury i biografii, ten drugi – świadomym wyborem i haszyszem. Tak, mówiąc przesadnie, Bruno nie trzeźwiał (co zresztą w tamtych czasach nie było czymś nadzwyczajnym).

Marx pisał o Milczewskim: „Był smakoszem Polski powiatowej, jej bystrym obserwatorem i kronikarzem jej osobliwości, znał ją z autopsji i był w niej świetnie zadomowiony. Lubił tę zawianą, śmierdzącą wódką prowincję w kufajkach i gumiakach przelewającą się po bazarach, targowiskach, punktach skupu, pijackich melinach, kłębiącą się na dworcach kolejowych i autobusowych”. Jednak każda „zmiana pejzażu będzie kolejną i daremną zmianą dekoracji, w których grać będziemy wciąż ten sam dramat niemożności porozumienia się z osobami nawet najbliższymi [...]. Z owej niemożności przekroczenia zamkniętego kręgu obcości Bruno zapewne doskonale zdawał sobie sprawę i uciekał w wódkę i w Polskę. Może instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że właśnie w podróży samotność wśród ludzi będzie łatwiejsza do obłaskawienia. Wprawdzie ten sposób także zawodził, ale dzięki neurastenicznemu włóczęgostwu Bruno już za życia kreował legendę, która od momentu tragicznej, choć przypadkowej, śmierci zaczęła obrastać mitami...” Konkluzja krytyka jest taka: „Bruno to przypadek fatalistycznej osobowości neurastenika pozującego na twardziela”.

Jan Marx domniema, że Milczewski tego „Bruna” wziął od Jasieńskiego. Zapewne tak, oczywistą bowiem sprawą jest zapatrzenie poety w międzywojennych futurystów i dadaistów. Jego język wziął się z tej samej niezgody na „literackie uładzenie”, zmierzał w stronę mowy potocznej i „nieuczesanej”, przeglądał się we własnych, paradoksalnych często strukturach, o czym np. świadczy umiłowanie przez Bruna onomatopei, smykałka do zabaw nie tylko sensami, ale i brzmieniami, i wszelkimi innymi strukturami, jakie wyłapać możemy wyłącznie w mowie potocznej. Ale też w takim języku odbijał się cały świat Bruna – sowizdrzała i powsinogi.

Sęk w tym, że prowincja Bruna nie była sielanką ni arkadią. Raczej turpistyczną i naturalistyczną przestrzenią tzw. Polski B. W konfrontacji z ambicjami literackimi rodziło to frustrację – Bruno z gruntu rzeczy nie będąc „salonowcem”, miał chyba jednak „kompleks salonu”, kompleks plebejusza. „Bruno bywał chamski, impertynencki, wyzywający, prowokował gwałtowne reakcje i burzliwe dyskusje na spotkaniach autorskich [...]. Jego z pozoru nieposkromiona i rogata dusza była w gruncie rzeczy duszą neurastenika lgnącego do ludzi” – diagnozuje Marx, z czym się zgadzam. Myślę, że największe podobieństwo typologiczne postaw, wyborów, ucieczek, demonstracji i frustracji znajdziemy u Jana Rybowicza.

Jako czytelnik jestem bardziej admiratorem modelu poeta doctus niż natus. Ta druga opcja posiada jeden miraż zwodniczy, a mianowicie tworzy legendę, która przewartościowuje rzeczywisty walor intelektualny i aksjologiczny tzw. świata przedstawianego. Kochamy tych wagabundów za ich odwrócenie się od świata szablonowego i uporządkowanego, który przecież daje się nam we znaki. Ale też przeceniamy naturszczyków, którzy tak naprawdę nie tyle wypowiadali światu wojnę niesubordynacji, co byli sami przez siebie skazani na jego „cudne manowce”. Nie umieli inaczej – choć wolę Herberta, Miłosza czy Różewicza, którzy umieli. Dlatego nie jestem za przecenianiem Bruna, Stachury, Ratonia, Rybowicza, Wojaczka i wszystkich innych „kaskaderów literatury”. Ale też ta alternatywa istnienia w życiu i kulturze wynika z determinacji naturalnych, a nie konceptualnych. Jest prawdziwa.

Tą prawdą można i zapewne trzeba się przejąć. Bruno był „produktem” swojego czasu w wymiarze socjokulturowym. Jego życie było uzależnione od przypisanej mu rzeczywistości, jego skazanie na tę rzeczywistość odbiło się pięknym buntem – bo poezją! W wymiarze egzystencjalnym była to walka ambicji z niemożnościami, rodząca alienacje i frustrację, rodząca taki a nie inny los, który poeta wysławiał. Niespełnienie parowało tu wszystkimi porami, nawet w licznych erotykach Bruno wyrażał bardziej wyobcowanie, nie szczęście.

Topos drogi i cygańskiego żywota jest w gruncie rzeczy toposem poszukiwania niezależności argonauty, który w głębi duszy uwierzył, że w końcu poczuje w palcach grudkę złota, nie gliny. Widzę to jako swoisty dramat i chyba dlatego wszyscy Brunowi współczujemy, z empatią patrzymy na jego szamotaninę. I powtarzam: to on za nas wagabunduje. Bo nas na to nie stać!

Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my ulizujemy w naszym ulizanym życiu. I to jest moja odpowiedź godna Profesora Pimko: za to kochamy Bruna!

***

Na koniec wspomnienie „naocznego świadka”: byłem przy śmierci Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Znaleźliśmy się, poeci z całej Polski, na Toruńskim Maju Poetyckim. Były referaty (gdy ja czytałem swój, Bruno siedział gdzieś z boku sali znudzony i pociągający piwo z butelki), dyskusje, czytanie wierszy, wieczorem koncert Przemysława Gintrowskiego i – rzecz jasna – nocne pogaduchy w pokojach toruńskiego miasteczka akademickiego, mocno zakrapiane. W końcu w dwa autokary wszyscy wyjechaliśmy do odległej o kilkadziesiąt kilometrów Nowej Wsi Szlacheckiej na dalszy ciąg imprezy w plenerze. Była wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Wyjątkowo ciepły maj. Po przybyciu na miejsce polecieliśmy nad pobliskie jezioro. Kilku chłopaków natychmiast wskoczyło do wody. Między nimi – Bruno. W końcu powyłazili na brzeg, a Bruna nie ma i nie ma. Dotarło do nas, że został pod wodą. Nikt nawet nie widział i nie wiedział, jak i kiedy. Powiadomiliśmy miejscowe służby, zaczęły się podwodne poszukiwania, które długo trwały. I zakończyły się okropnie: ciało nieżyjącego Bruna położono na trawie... Był to dzień 17 maja 1979.

Cdn.


Komentowany wiersz: Dotknąć biel cienia 2021.09.22; 05:20:33
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Sylogizm prostacki


Za darmo nie dostaniesz nic ładnego

zachód słońca jest za darmo

a więc nie jest piękny

ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima

sorta

trzeba zapłacić za wódkę


ergo


Komentowany wiersz: Dotknąć biel cienia 2021.09.22; 05:03:08
Autor wiersza: zygpru1948
Bohdan Wrocławski

Kiedyś przed laty w Gdańsku profesor S. czytał mi swoje łagiernyje stichy. I zapamietałem, że stale powtarzającym się motywem były rogaliki z białą kawą - przemieszczanie snu i rzeczywistości.

Ten sam sen

Nie wiem ile już było tych nocy
w których próbowałem uciec z Magadanu
rano opowiadam o tym dzieciom żonie czasami znajomym
przecież widać że mimo lata na zewnątrz
mam mocno zaśnieżone rzęsy
spierzchnięte od mrozu usta
z słodkim zapachem wymijanych brzóz
ktoś zupełnie ode mnie odległy odpowiada że moje brwi siwieją
są w swej bieli bardziej bezradne
niż kory brzóz o których stale wspominam
lub to wpływ lektury miejsc zakodowanych ciaśniej
niż dobijające do brzegu sztormowe fale
zatem budzę się jest świt
konsystencja rozjaśnionego od westchnień powietrza
słyszę jeszcze chrapliwe komendy
wyzwiska
trzeszczenie desek w pryczach…
i nagle krzyk mewy dobiegający z otwartego okna
jakiś bezradny pozbawiony literackiego opisu
chcący jednak choć na sekundę zaistnieć w w poezji
Zgaduję
nikt nie zmienił mapy mojego otoczenia
za chwilę będę jadł porannego rogalika popijał białą kawę
lub biegł ścieżką pełną zapachu rumianków
stale rozumiejąc
że nic nie może się wydarzyć przed wschodem słońca
jeszcze przed południem będę opowiadał
o ciepłym smaku snu
pełnego rogalików i zaśnieżonej zbożowej kawy


Komentowany wiersz: Dotknąć biel cienia 2021.09.22; 05:01:38
Autor wiersza: zygpru1948
Ufoludy, mażory i zwykli ludzie. O przekładach z poetów amerykańskich Piotra Sommera „O krok od nich”

Paweł Majewski
To wydanie antologii pokazuje, że książka potrafi być mikrokosmosem, czyli małym porządkiem. Wszystko w niej, od kolejności tłumaczonych poetów, przez setki warsztatowych drobiazgów translatorskich, po rozplanowanie tekstu na stronicy, reprodukcje malarskie i gramaturę papieru – jawnie, ale bez nachalności, tworzy ten porządek. Chapeau bas.

a początku były to „artykuły pochodzenia zagranicznego” (wyd. Marabut, Gdańsk 1996, z obfitą erratą i eseistycznymi tekstami towarzyszącymi). Później zaś stanęliśmy – my, czytająca publiczność, wraz z tłumaczem – już tylko (?) „o krok od nich” (Biuro Literackie, Wrocław 2006). Stoimy tak i stoimy. No i bardzo dobrze. A zaczęło się jeszcze w latach 70. XX wieku, kiedy Piotr Sommer zaczął tłumaczyć. Teraz wydał trzecią wersję zbioru swoich przekładów dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej. Kilkadziesiąt lat pozostawania w obszarze jednej antologii, a to w naszej epoce rzadkość, przyniosło po raz kolejny piękny rezultat.

„Piękny”. Niewygodny przymiotnik. Świadczy albo o naiwności, albo o ironii, albo o niewyrobieniu. Ale tę książkę trudno nazywać inaczej niż „piękną”. Pod każdym względem. Jej materialność uzupełnia jej zawartość – i błąd składniowy jest w tym zdaniu zamierzony. Aż żal było zrywać folię.

Obcując z zawartością, przekonujemy się, że książka, jeśli tworzono ją uważnie, potrafi być mikrokosmosem, czyli małym porządkiem. Wszystko w niej, od kolejności tłumaczonych poetów, przez setki warsztatowych drobiazgów translatorskich, po rozplanowanie tekstu na stronicy, reprodukcje malarskie i gramaturę papieru – jawnie, ale bez nachalności, tworzy ten porządek. Chapeau bas. Współczesne polskie edytorstwo nie ma wielu takich osiągnięć.

Zoil miałby przy tym zapewne radość z wytknięcia jakiegoś potknięcia. Znamy tych frustratów. Na stronie 347 w drugim akapicie źle pan postawił przecinek – i co pan szanowny na to, a? Dopatrzeć się skazy na mikrokosmosie to tyle, co usprawiedliwić własną miernotę. A dlaczego Luzatto z poprzednich wersji stał się obecnie Luzzatem, skoro najczęstsza forma tego nazwiska w pisowni łacinką to Luzzatto? A dlaczego na stronie 355 jest „Kaliforni” zamiast „Kalifornii”? No dziadostwo po prostu.

Chyba jednak jeszcze gorzej byłoby posłużyć się którymś z nowych nowotworów polszczyzny. „W tej książce intelektualnie zadziało się wiele”. Dziękujemy.

Poważnie zaś – nie miałoby tu wiele sensu ocenianie wyboru, doboru, kryteriów i niuansów. Dlaczego jest poeta taki, a owakiego nie ma? A dlaczego nie? Zadowalamy się tym, co nam dano: dwunastoma mocnymi poetami amerykańskimi XX wieku (jeden z nich nie jest szeroko znany nawet w USA) z towarzyszeniem malarki, która się modom nie kłaniała. Dziękujemy.

Poezja jest teraz dość niszowym hobby. Najpóźniej pod koniec XX wieku utraciła wysokie funkcje w systemie wymian symbolicznych. Powalały ją mass media, a dobijały internety. Widok tomików poetyckich powtykanych w stojaki ustawione w rzadko uczęszczanych kątach księgarń jest symptomem marginalizacji tego rodzaju literackiego i żeby sobie pod tym względem polepszyć humor, należy udać się do którejś z księgarń wyspecjalizowanych, ale to może być trudne w Polsce, ponieważ u nas nawet księgarnie niewyspecjalizowane już ledwo dyszą. Czasy, kiedy poeci brali czynny udział w kreowaniu zbiorowej samoświadomości użytkowników kultury, należą, ogólnie biorąc, do przeszłości – czy bezpowrotnie minionej, to się okaże za lat parędziesiąt. Ale materialność antologii Piotra Sommera – tomu grubego na cztery palce – zaprzecza takim ponurym konstatacjom. Tym pięknym tomem można by komuś nieźle przydzwonić. To znaczy, że poezja żyje.

Ale może darujmy sobie pytania o role poezji. Dawanie świadectwa widzialnemu światu, OK? I można je dawać słowem na wszelkie możliwe sposoby, lecz tylko niektóre są warte zachodu i lektury. Mnogie zastępy dają świadectwo światu poprzez dawanie je sobie. To też się czasem udaje. Czasem. Paul Valéry opowiada w książeczce o Edgarze Degasie, że Emil Zola powiedział kiedyś Stephanowi Mallarmému: „Gówno jest warte tyle samo, co brylant”. „Tak – odparł Mallarmé – ale brylant trafia się rzadziej”.

Dlaczego w tytule tego felietonu pojawiają się słowa „ufoludy” i „mażory”? „Ufoludy” to duże ufoludki, istoty niepojęte dla człowieka, mimo że przez niego wymyślone. „Mażory” to słowo, które w Rosji i Ukrainie oznacza dzieci oligarchów osiągające pełnoletność i korzystające z tego pełnymi garściami, na przykład poprzez rozjeżdżanie pieszych na przejściach przy pomocy luksusowych limuzyn. Tutaj „ufoludami” nazywam twórców odchodzących od oczekiwań swojej potencjalnej publiczności, a „mażorami” – tych, którzy tworzą w ramach tradycji i norm estetycznych swojego czasu, lecz przetwarzają je czasem do niepoznania siłą własnej inwencji. W antologii „O krok od nich” mażorami są na przykład Charles Reznikoff i William Carlos Williams (a jednak troszkę szkoda, że nie ma Wallace’a Stevensa), a ufoludami – E.E. Cummings i John Ashbery.

Nazywając niektórych poetów „mażorami”, nie chcę sugerować, jakoby wyrządzali oni krzywdę innym ludziom albo pysznili się swoimi przewagami. Przeciwnie, sądzę, że gdyby dało się stworzyć listę dziesięciu ludzkich zawodów, których przedstawiciele najrzadziej krzywdzą swoich bliźnich wykonywaniem obowiązków zawodowych, zawód poety byłby się na niej znalazł. Chodzi o brzmienie tego rosyjskiego anglicyzmu. Ma-żo-ry. Kojarzy się z czymś rozległym i silnym. Akurat tak się składa, że antologia „O krok od nich” zawiera przeważnie utwory poetów sytuujących się w śladzie Walta Whitmana. Jest tak nie tylko ze względu na preferencje jej autora, ale również dlatego, że trudno było być poetą żyjącym w Stanach Zjednoczonych w XX wieku i nie sytuować się wobec Walta Whitmana. Walt Whitman nie tylko wyznaczył przestrzeń języka poetyckiego w USA, ale też ją przytłoczył. Gdzie by się dwudziestowieczni poeci amerykańscy nie zwrócili, w którą stronę by nie poszli w swoich twórczych poszukiwaniach, zawsze widzieli szeroki uśmiech Whitmana. Jakoś musieli z tym żyć. Przez Whitmana musieli pisać tak, jak pisali, ale dzięki Whitmanowi nie musieli pisać, na przykład naśladując sterylną perfekcję Paula Valéry’ego albo histerycznie się jej sprzeciwiając. Jesteśmy „o krok od nich”, ale od Valéry’ego o trzy kroki, co najmniej. Od Eliota zresztą też.

Nie znaczy to jednak, że dwudziestowieczni poeci amerykańscy są w niezmąconej zażyłości ze światem, który ogarniają spojrzeniami pełnymi łagodnej prostoty. Gdyby tacy byli, nie pisaliby wierszy. Wspomniało się o dawaniu świadectwa. Poetyckie przetwarzanie nawet najprostszych wrażeń zmysłowych wymaga silnego sproblematyzowania „ja”, by ująć rzecz najkrócej. Wystarczy przeczytać ze zrozumieniem kilka kawałków Williamsa, żeby to zobaczyć. O podmiocie lirycznym Reznikoffa można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest „obiektywny”. Wywody o „obiektywizmie” pewnych odmian poezji anglosaskiej, tak częste w teorii i krytyce zeszłego stulecia, były na ogół rezultatem mylącego kontrastu, jaki zachodził między poetami wykładającymi czytelnikom swoje „ja” na półmisku a tymi, którzy udawali, że tego nie robią. Lecz robili to wszyscy, nawet stary dobry T.S. Eliot. On tylko przykrywał półmisek takim czymś jak na filmach.

I tu pojawia się mały haczyk, który w XXI wieku, nie nadzwyczaj uprzejmym dla ludzi wychodzących przed szereg (wbrew pozorom), staje się dużym haczykiem albo nawet hakiem. Dlaczego mianowicie mielibyśmy my, czytelnicy, zwykli ludzie, poświęcać naszą uwagę cudzej uważności? Dlaczego mielibyśmy wczytywać się w opisy snów Johna Berrymana, kryzysów psychicznych Roberta Lowella albo w fikuśne koncepty Franka O’Hary? Co to, własne nam nie starczą, czy jak?

Odpowiedź „trzeba czytać wielkich poetów, ponieważ są wielcy” nie zadowala nas. Odpowiedź „trzeba czytać tych poetów, bo oni posługiwali się słowami lepiej niż inni ludzie” zadowala nas tylko połowicznie. Można natomiast ująć sprawę od – excusez le mot – tyłu: „trzeba czytać, bo można nie czytać”. Lowell, Ginsberg i O’Hara – przy całym nasileniu swoich osobowości, a ego mieli spore – nie przymuszali swoich bliźnich do lektury swoich wierszy, a już na pewno nie przymuszali nikogo do zachwycania się nimi. Proponowali coś od siebie, chcieli być dostrzegani i doceniani, ale przymusu nie było. Tym się oni różnią od „wielkości” lansowanych przez kręconą forsą, unetowioną kulturę masową, a nie jest to różnica jedyna.

Lektura wiersza jest aktem wolności i wyboru. Jeśli dla kogoś John Berryman jest smędzącym nudziarzem, twórczość Johna Ashbery’ego to zakalcowate słowotoki, a Frank O’Hara w swoich wierszach robi wrażenie przerośniętego dzieciaka z ADHD – to nikt nikogo nie będzie z tego powodu pozywał do sądu, odsądzał od czci ani wyzywał od najgorszych. Jest jeden warunek – aby uznać ich za takowych, trzeba ich pierwej poczytać. Na tym, ośmielę się mniemać, polega ostatnia wartościowa różnica dzieląca kulturę niemasową od masowej. Tą różnicą jest spokój i wgląd.

Lecz spokój ów niełatwo osiągnąć, bo w jego podstawie jest niepokój. Z tuzina poetów reprezentowanych w antologii Sommera chyba tylko Reznikoff, Williams i Cummings byli względnie dobrze dopasowani do oczekiwań swojego społeczeństwa i mieli tak zwane uregulowane życie (czwartym byłby Stevens, gdyby wszedł). Reszta to ludzie poważnie na bakier z „normalnością” swoich czasów – albo obyczajową, albo psychiczną, albo obiema na raz.

Ale to temat na inną pogawędkę. Więc żeby nie przedłużać, jeszcze tylko bon mot Hokusaia. Pod koniec życia – a dożył prawie dziewięćdziesiątki – powiedział on podobno: „Gdybym żył jeszcze kilka lat, nauczyłbym się wreszcie dobrze rysować”. A pisać? A przekładać?



Książka:

„O krok od nich. Przekłady z poetów amerykańskich z reprodukcjami obrazów Jane Freilicher”, wybór wierszy i obrazów, przekład, opracowanie i posłowie Piotr Sommer, wydanie drugie, zmienione i rozszerzone, sto dziesiąta książka Wydawnictwa Karakter, Kraków 2018, stron 788.


Komentowany wiersz: W błękicie o ciemnych oczach 2021.09.21; 09:18:38
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Poeta



Poeta cierpi za miliony

od 10 do 13.20

o 11.10 uwiera go pęcherz

wychodzi

rozpina rozporek

zapina rozporek

Wraca chrząka

i apiat

cierpi za miliony


Komentowany wiersz: W błękicie o ciemnych oczach 2021.09.21; 09:07:41
Autor wiersza: zygpru1948
Pan Aleksander Nawrocki

Podkowa Leśna, 26 sierpnia 2021 r.

Szanowny Panie,

dziękuję za list, na który niestety dopiero teraz mogę odpowiedzieć. Pamiętam lekturę artykułu Andrzeja Waltera, wymianę uwag na ten temat z Lechem Witkowskim i zaanonsowanie sprawy przez Bohdana Wrocławskiego, ale to wszystko stało się w czasie moich letnich wyjazdów. Przepraszam. I już odpowiadam na Pana korespondencję.

Poruszył Pan problem, który i mnie obchodzi, jakkolwiek z kwartalnikiem „Nowy Napis” („NN”) mam coś wspólnego tylko pozornie. Pełnię bowiem (społecznie, nieodpłatnie) tylko funkcję przewodniczącego Rady Programowej Instytutu Literatury (IL), nic więcej tam nie robię. Notabene nie wszyscy wiedzą, że instytut ten jest de facto departamentem Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu, podobnie jak Instytut Książki (IK), choć z innym, odrębnym pakietem zadań, ale komplementarnym. To w pewnej mierze rzutuje na niechęć, którą niektórzy żywią do tej instytucji, nie zapoznawszy się z jej funkcją i działalnością.

Rada Programowa IL nie zajmuje się organizacją ani techniką, profilem czy stylem działania czasopisma finansowanego przez IL. Wobec tego kwartalnika wymaga tylko przestrzegania zasady, że ma to być pismo krytycznoliterackie z nastawieniem również literaturoznawczym, będące jednocześnie periodykiem literackim, promującym wartościową literaturę zaniedbywaną przez inne media. Treści tego czasopisma powinny być dostosowane głównie do potrzeb intelektualnych nauczycieli języka polskiego i ewentualnie polonistycznej kadry akademickiej. Zakłada się, że nauczyciele języka polskiego w czasie studiów polonistycznych zapoznali się z literaturą przedmiotu, gatunkiem języka, którym się znawcy tej dziedziny posługują, i terminologią we wszystkich tych dziedzinach dziedzinie używaną.

Wydawane przez IL pismo jest bytem osobnym, niekontrolowanym ani cenzuralnie, ani ideologicznie, ani w żaden inny sposób, który by wykraczał poza metody merytoryczne związane z przedmiotem. Działa więc na tej samej zasadzie co – jak w wypadku Instytutu Książki – miesięczniki „Twórczość”, „Odra”, „Dialog” itp. Są to więc media niemal całkowicie niezależne, choć co prawda finansowane przez państwo, ale za które odpowiadają naczelni redaktorzy i kolegia redakcyjne, nie zaś wydawca. Rada Instytutu Literatury, a tym bardziej jej przewodniczący (czyli ja) poza ewentualnymi uwagami co do realizacji tych zasad ogólnych, nie ma na kształt, zawartość i losy kwartalnika „NN” żadnego wpływu.

Naczelnym redaktorem jest dr hab. n. hum. Józef Ruszar, notabene pełniący funkcję dyrektora IL, i myślę, że konkretne uwagi trzeba by kierować do niego. Profesora Ruszara postrzegam jako specjalistę, typowego zawodowca, który nie stroni od omawiania tego, co sam robi. Dyrektor IL i zarazem naczelny „NN” wydaje się otwarty na każdą dyskusję, nawet dla niego niewygodną. Miałem możność obserwowania tej postawy, kiedy ukazały się pierwsze numery „NN” i gdy zaraz potem na niego jako twórcę czasopisma oraz na współpracowników wylały się kubły pomyj i wysypały tony hejtu.

Przedstawił Pan uwagi ogólne, których kształt mniej więcej zarysował czy zasugerował Andrzej Walter, mój z dawien dawna kolega i przyjaciel, świetny poeta i krytyk. Rozmawiałem z nim na tematy związane z Instytutem Literatury i „Nowym Napisem”, jednak były to uwagi raczej zdawkowe i wyrywkowe niż systemowe czy całościowe, dlatego zapewne nigdy w pełni nie skonfrontowaliśmy swoich poglądów na ten temat.

Dzisiaj widać, że reakcja tych, którzy swego czasu zderzyli się z nowym kwartalnikiem, była całkowicie nieadekwatna do rzeczywistości. Ale nie chodziło im o zawartość pisma, ale sam fakt, że się zaczęło ukazywać. Trudno dociec, o co im naprawdę chodziło. Teraz dorabiają do tego teorie, ale choć fala fałszywej krytyki trochę już opadła, cały czas odzywają się jedynie jej bezargumentowe echa, a sami krytycy nadal nie zauważają, że „NN” nie bierze udziału ani w polityce, ani w walkach frakcyjnych, ani w forsowaniu ideologii; że nie stosuje cenzury, bo tak to ustawia i kształtuje jego naczelny redaktor i współpracownicy. Natomiast, co jest bardzo charakterystyczne, „NN” przypomina pisarzy zapomnianych i literaturę niesłusznie zarchiwizowaną. Pokazuje też pomijanych a zdolnych i nieraz wybitnych pisarzy zarówno starszego pokolenia, jak i nawet bardzo młodych. Pomijanych, co ciekawe, przez tych, którzy bieg fali krytyki, czasem bardzo nienawistnej, podtrzymują, i którą wcale nierzadko ideologizują albo podporządkowują polityce. Oni nadal uważają, że „NN” jest z gruntu prawicowy i nie dostrzega osiągnięć lewicy oraz że realizuje system pozyskiwania zwolenników dla prawicę, a konkretnie partii Prawo i Sprawiedliwość. Ludzie ci albo nie umieją czytać ze zrozumieniem tego, co się drukuje w „NN”, albo są tak nafaszerowani złą wolą, że mimo wszystko nie są w stanie stwierdzić stanu faktycznego, w stylu „nie, bo nie”. Pan jako założyciel i właściciel czasopisma literackiego sam przez to przeszedł, więc niczego nowego nie podaję.

To jeden aspekt poruszonych spraw.

Drugi to ten, który dotyczy formuły kwartalnika „NN”, a szczególnie tego, że zdaniem niektórych osób, w tym także Pana i Andrzeja Waltera, jako pismo adresowane do nauczycieli jest dla odbiorców nieczytelne, za trudne, zbyt „profesorskie”. Tak, może tak być i pewnie tak jest, ale nie zapominajmy, że głównym adresatem są nauczyciele, co zmienia postać rzeczy. To zmusza do stawiania pytań: Czy można sobie wyobrazić nauczycieli, którzy nie umieją czytać tekstów „profesorskich”? Czy nie przeszli szkoły „profesorskiej” na studiach? Skąd się wzięli na stanowiskach nauczycielskich? Nie potrafię i nie chcę wypowiadać tego głośno, bo to by musiało być dla nauczycieli obraźliwe.

Ale coś w tym jest, skoro pojawiają się głosy, że czegoś nie są w stanie czytać, bo nie rozumieją. Jeśli sprawę rozbierze się na elementy składowe, to rzednie mina.

Po pierwsze dla mniej zaradnych czytelniczo i naukowo nauczycieli stworzono przed dziesiątkami lat miesięcznik (potem nawet dwutygodnik) „Polonistyka”. Tam umieszczano, niekoniecznie upraszczane, teksty na temat literatury interesującej polonistykę szkolną oraz w zakresie poprawności językowej i teorii języka. „Polonistyka” istnieje do dzisiaj, a i jej dawne numery są dostępne m.in. w Internecie. W latach 90. XX w. została przejęta przez Radę Języka Polskiego (czyli przez PAN), ale jej funkcja dydaktyczno-szkoleniowa bardzo osłabła. Nauczyciele na kursach doszkalających, w których wielokrotnie brałem udział, regularnie dopominali się tekstów doszkalających właśnie z zakresu literaturoznawstwa, literatury nowej i językowych zagadnień poprawnościowych. A teraz słyszę i czytam, że nie chcą takich materiałów, bo dla nich to za trudne.

Po drugie naukowe i popularne teksty literaturoznawcze, krytycznoliterackie i językoznawcze, którymi zachwycano się w latach 60. i 70., były drukowane w licznych czasopismach kulturalno-społecznych i nikt nie narzekał na ich czytelność (= czytelność + zrozumiałość). Przeciwnie, wymagano, aby nauczyciele je czytali i nikt nie protestował, a zdecydowana większość korzystała z tego w taki sposób, że dzięki temu uzyskiwała status zawodowy najwyższej próby. Były to teksty, o których dzisiaj by powiedziano, że są „trudniejsze od tych z Nowego Napisu”.

Przejrzałem w bibliotece trochę artykułów krytycznych i literaturoznawczych w „Życiu Literackim”, „Kulturze” i „Tygodniku Kulturalnym” i niejeden jest napisany językiem znacznie bardziej wymagającym od czytelnika uwagi i wiedzy niż te, które znajdujemy w „NN”.

Tu dochodzimy do sprawy kluczowej. Nie zauważyliśmy pewnego faktu kulturowego, który się dokonał w ciągu ostatnich 30-40 lat. Stało się bowiem coś złego z poziomem intelektualnym dzisiejszych czytelników, i to wykształconych, w dodatku polonistów, skoro ci tak narzekają na trudność w odbiorze „Nowego Napisu”, pisanego zupełnie normalnym językiem polonistycznym.

Nastąpiły też zmiany w samej literaturze, i to nie tylko wysokiej, ale także popularnej, w poezji, prozie i dramacie. Gatunki te są dziś językowo i strukturalnie (kompozycyjnie + estetycznie + filozoficznie) inne niż 30-40 lat temu. Zmieniły się, a nowość dla większości ludzi zawsze jest w jakiś sposób trudna. Nie wiem, czy to, co dziś mamy na półkach księgarskich jest istotnie trudniejsze, ale z pewnością jest takie, że do ich odbioru jeszcze się nie przyzwyczajono.

To podobne zjawisko do tego, które obserwowano w XIX wieku w związku z ujemną recepcją romantyzmu (vide Kajetan Koźmian i jego zwolennicy pseudoklasycy), poniżaniem wartości „Pana Tadeusza”, wielu wierszy i większych utworów Mickiewicza (począwszy od „Zimy miejskiej” na „Romantyczności” i „Dziadach” skończywszy), wielkich poematów Słowackiego („Król Duch”, Anhelli”) czy całej twórczości Norwida, wręcz negowanej przez wielu jego współczesnych.

Czytelnicy „NN”, a więc nauczyciele, mogą nie wiedzieć, jak mają reagować na nową literaturę, prezentowaną w tym kwartalniku. Niech porównają na przykład z „Twórczością”, a zobaczą, że poziom trudności jest ten sam. Po pierwsze niechętnie czytają, a wobec tego nie rozumieją tez stawianych przez krytyków, literaturoznawców czy „reporterów kultury”, które są dostosowane jakością do owej nowości. Jest to zjawisko nienowe, po latach względnego spokoju zaczęło być widoczne i dokuczliwe już w latach 70. XX w., gdy nowa literatura była odrzucana i potępiana w czambuł, po prostu z góry przeznaczana do wegetacji w drugim rzędzie na półkach bibliotecznych. Przeciwnicy tamtych nowości, i to nie tylko tych ze stajni Henryka Berezy, na pęczki produkowali teksty przeciwko nowości i zarażali swą niechęcią młodych, wówczas uczniów, a dziś profesorów literatury. Niejeden znawca wskazuje też na negatywny wpływ mediów wizualnych (kino, telewizja, gry komputerowe), które swoją łatwością i miałką treścią zaspokajają tych, którzy nie mają w zwyczaju uruchamiać myślenia, mimo że przecież przy odrobinie wysiłku potrafiliby się zachwycić nową literaturą i jej krytyką.

Z informacji, które Pan zawarł w swoim liście, pośrednio (przez presupozycję) wynika, że wiedza z tego zakresu nie pokrywa się w umysłach nauczycieli z wiedzą akademicką, prezentowaną przez autorów „NN”. Myślę, że to prawda, ale przyzna Pan, że niebezpieczna i bulwersująca. Niebezpieczna, gdyż zagraża poziomowi edukacji szkolnej, a bulwersująca, bo sami nauczyciele, odbiorcy „NN”, swoim zachowaniem, tj. ignorowaniem czasopisma i narzekaniem na jego „trudne teksty” wskazują, że nie mają zamiaru podnosić swoich kwalifikacji. Nie chcą.

Po trzecie ujawnione w naszej dyskusji zjawisko dysharmonii świata kultury literackiej, a ściśle asymetria wiedzy uniwersyteckiej w zestawieniu z nauczycielską, jest moim zdaniem w znacznej mierze skutkiem drastycznego obniżenia poziomu edukacji szkolnej i dostosowywaniem się nauczycieli do niskich wymagań szkolnictwa. To trwa już długie lata, a więc kolejne pokolenia są tym dotknięte i nawet nie wiedzą, że mogłoby być inaczej albo przynajmniej mogłoby być tak, jak za czasów szkolnych moich i Pana. To jest odniesienie do tej tak zwanej „zbawczej likwidacji łaciny i sprowadzenia historii do wczoraj”, jak to określają dziennikarze zajmujący się kulturą. Szkoły podstawowe, do niedawna też gimnazja, ale przede wszystkim licea przestały uczyć czytania tekstów, bo sami nauczyciele przestali umieć to robić. Wynieśli to z osłabionej dydaktyki uniwersytetów, prowadzących zajęcia w degradującym jakość kształcenia systemie bolońskim, dwustopniowym (licencjacko-magisterskim). Niestety deklaracja bolońska zamiast podnieść autorytet uniwersytetów europejskich wobec amerykańskich, prestiż ów doszczętnie zrujnowała. Nauczyciele akademiccy przeważnie pozostają na odpowiednim poziomie umiejętności, ale ich uczniowie, późniejsi nauczyciele, są zdecydowani słabsi.

Po czwarte – to powoduje, że studenci polonistyki już na uczelni rezygnują z typowych w czasach powojennych marzeń o uprawianiu krytyki. Spowodowało to dramatyczny zanik tej dziedziny. Zaczęło brakować wykonawców, głów myślących o literaturze poza uniwersytetem, nieobowiązkowo. Dziś krytyka jest pod każdym względem nieopłacalna, i to nie tylko materialnie, także prestiżowo. Nastąpiło odwrócenie zainteresowań polonistów. Krytyką z konieczności zajęli się pisarze, w tym zakresie dość niewydajni, bo to przecież nie ich podstawowe zadanie. Liczba tych, którzy mogliby zasilić „NN” i podobne czasopisma, od 1989 roku drastycznie malała i nadal maleje. Mówi się nawet, z przesadą, ale dobitnie, że prawdziwych krytyków jest w Polsce mniej niż palców u rąk.

Co do „NN”, to warto wspomnieć, że czasopismo to boryka się nie tylko z ogólnym brakiem autorów piszących o literaturze, ale jest dodatkowo przez dużą grupę bojkotowany jako pismo rzekomo prawicowo-PiS-owskie i rządowe. Autorów, wśród których można by wybierać, jest tak mało, że – jak mi to relacjonują redaktorzy – niektórych tematów w ogóle nie można w tym piśmie zrealizować.

Analizując problem rzekomo małej czytalności „NN”, trzeba więc moim zdaniem położyć nacisk na kilka nakładających się zjawisk. Oto one:

1. Zauważalne obniżenie umiejętności recepcyjnych adresatów (czytelników) „NN” i czasopism podobnych, także tych już dawno uznanych, typu „Twórczość”, „Topos” czy „Odra”. Winę za to ponosi stałe, czterdziestoletnie już obniżanie poziomu edukacji w Polsce. Niestety „NN”, nie ma, bo nie może mieć na to wpływu. My także go nie możemy mieć, w każdym razie nie w trybie doraźnie naprawczym. Chodzi bowiem o stworzenie nowego, wydajnego systemu edukacji kulturalnej, której literatura ponownie stanie się ośrodkiem (od początku lat 90. już nim nie jest z woli ówczesnej Minister Kultury), a polonistyka szkolna zacznie to przenosić do umysłów młodzieży w lepszy niż dotychczas sposób.

Jeśli nauczyciele nie rozumieją tekstów z tych czasopism, to powinni się wziąć do roboty i nadgonić zaległości w wykształceniu.

2. Zmiana stylów poetyki, narracji prozatorskiej, dialogów (film) i dramatopisarstwa (teatr, film), które nie zostały dostatecznie zbadane i zarejestrowane jako wiedza obowiązująca nauczycieli akademickich i także szkolnych. Krytyka i literaturoznawstwo nie nadążają za funkcjonowaniem i wyczerpywaniem się postmodernizmu ani za jego skutkami kulturowymi, tak pozytywnymi, jak i hamującymi rozwój literatury czy w ogóle kultury; zbyt anemicznie reagują na tendencje, które odnawiają literaturę jako zjawisko prawdziwie twórcze. Ledwie zauważają znaczący wpływ science fiction i fantasy; nie dostrzegają napływu nowej poezji; kompletnie ignorują literackie nowości i wciąż nie doceniają poważnego znaczenia literatury dla dzieci i młodzieży. Najtrudniej przychodzi im stwierdzanie upadku dramatu, a właściwie „teatru reżyserskiego”, który przez dwie dekady szokował pozornymi nowościami, ale pieczołowicie przygotował dla siebie pułapkę, w którą ostatecznie wpadł, samoczynnie schodząc na pobocza kultury. Bulwersuje niewiedza i wręcz nieudolność krytyki w zakresie nowości w poezji, która w wydaniu kilkudziesięciu, może nawet stu poetów, nie tylko zresztą młodych, dziś idzie w stronę zupełnie odstającą od teorii, od klasycznej, zdrewniałej poetyki, dzięki czemu staje się świeża i dostrzegana przez młodzież, ale nie przez fachowców.

3. Poprawa jest konieczna od zaraz. To wszystko w zakresie krytyki i literaturoznawstwa wymaga bowiem ostrej rewizji, ale nie zapominajmy przy tym, że język tych dziedzin jest w dużej mierze ustalony i nauczyciele nie mogą go cofać do poziomu potocznego. To by była jakaś wielka kulturowa pomyłka. Problem nie w języku, ale w dotarciu do nauczyciele z pojęciami, które powinni znać i które mają swoje ustalone nazwy.

Takie treści niosą przecież artykuły, bloki tematyczne i zestawienia utworów zawartych w „NN”. Dlaczego krytycy kwartalnika tego nie dostrzegają? Nie wiem. To tajemnica tych krytyków, ale pewnie chodzi o to, że po prostu nie czytają.

3. Zmniejszenie liczby krytyków i literaturoznawców (oraz bojkot polityczny uprawiany przez niektórych), potencjalnych autorów piszących do czasopism takich jak „NN”.

Uważam, że nie można wymagać od czasopisma, aby zeszło stylem, jakością intelektualną i spłaszczeniem języka o kilka pięter tylko dlatego, że w latach 1980-2014 państwo polskie zrezygnowało z podtrzymywania wysokiej jakości szkolnictwa i wypuściło najpierw ze szkół średnich studentów, a następnie z wyższych nauczycieli, których umiejętności zawodowe nie wystarczają do odbioru tekstów krytycznoliterackich, literaturoznawczych i literackoartystycznych. Wierzę, że jest wielu nauczycieli, którzy jednak są w stanie takim zadaniom podołać. Nie dziwi natomiast, że biolodzy nie będą w stanie przemóc utworów polonistycznych, ani to, że nauczyciele polonistyki nie poradzą sobie ze wszystkimi dziełami biologów.

Jeszcze raz dziękuję za list i pozdrawiam serdecznie –

Z poważaniem
Piotr Müldner-Nieckowski


Komentowany wiersz: Kobieta w czarnej sukni 2021.09.21; 08:58:55
Autor wiersza: zygpru1948
To prawda żałoba moja jest blisko 30 lat. A prawda jest taka że przez 50 lat szukałe3m kobietę o takich walorach:

1. małe piersi
2. krzywe nogi
3. niemowa

- Przez 50 lat szukałem taką niemowę z krzywymi nogami i z małymi piersiami i, nie znalazłem...


Komentowany wiersz: Kobieta w czarnej sukni 2021.09.20; 07:57:25
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Dno piekła


Na dnie piekła
ludzie gotują kiszą kapustę
i płodzą dzieci
mówią; piekielnie się zmęczyłem
lub: piekielny dzień miałem wczoraj
Mówią: muszę się wyrwać z tego piekła
i obmyślają ucieczkę na inny odcinek
po nowe nieznane przykrości
ostatecznie nikt im nie każe robić tego wszystkiego
a są zbyt doświadczeni
by wierzyć w możliwość przekroczenia kręgu
mogliby jak ci starcy
hodowani dość często w mieszkaniach
(przeciętnie na dwie klatki schodowe jeden starzec)
karmieni grysikiem
i podmywani gdy zajdzie potrzeba
trwać nieruchomo w proroczym geście
z dłońmi uniesionymi ku górze
ale po co
dokładne wydeptywanie dna piekła
uparte dążenie
z pełną świadomością jego bezcelowości
ach ileż to daje satysfakcji.


Komentowany wiersz: Kobieta w czarnej sukni 2021.09.20; 07:28:20
Autor wiersza: zygpru1948
Rozmowa o Nowym Napisie wydawanym przez Instytut Literatury

7 września 2021


Pan prof. Piotr Muldner Nieckowski /dotyczy publikacji Andrzeja Waltera o „Nowym Napisie” w 148 nr „Poezji dzisiaj”.

Szanowny Panie Profesorze!

Najpierw trochę o sobie, czego nigdy dotąd nie robiłem. Kiedy swojego czasu zdawałem na filologię polską /Uniwersytet Warszawski/, ze zdziwieniem zauważyłem, że siedzące obok mnie kandydatki /warszawianki – jak się później okazało/ w swoich pracach pisemnych robią kardynalne błędy ortograficzne. Zwróciłem im na to uwagę. Poprawiły. Po pisemnym miałem parę dni do ustnego, więc pozwiedzałem giełdy na inne fakultety i po wiedzy zdających na nie zorientowałem się, że z powodzeniem mógłbym zdawać również na historię i filologię rosyjską, a to dzięki moim wykładowcom: znakomitej polonistce, Janinie Grabowskiej, historykowi Warmuzińskiemu i rusycyście, Andrzejowi Lewandowskiemu. Podczas zdawania egzaminu ustnego tylko ja znałem tytuły pism literackich i co w środku – też. Egzaminatorzy w połowie przerywali mi wypowiedzi. Na pytanie dlaczego, odpowiadali: pan i tak wie więcej niż trzeba. Zdziwiłem się, że ja – z odległej prowincji – wiem, a pozostali, z renomowanych szkół warszawskich – dukają i nie znają pism literackich. A jednak jesienią spotkałem się, razem z owymi „dukatami-dukaczami” na wydziale. I wtedy, gdy trzeba było coś ustalać z opiekunem roku – delegowano zawsze mnie. Studiami rozczarowałem się, bo zamiast własnego zdania trzeba było mieć cudze, a kiedy przyszedł czas zgłoszenia tematów prac magisterskich, wszyscy zgłosili ambitne, tylko ja – o Czesławie Miłoszu /rok 1964/ i od razu odsunęli się ode mnie wybitni profesorzy. Jednak swojego dopiąłem, pracę obroniłem i – zostałem bezrobotny, a moi współkoledzy i współkoleżanki, od błędów ortograficznych i niewiedzy co do pism literackich, zaczęli robić kariery: naukowe, polityczne, etc. Kiedy Miłosz został Noblistą, z miejsca zaprzyjaźnili się z nim ci, którzy jeszcze niedawno nazywali go zdrajcą. Ja uznałem, że byłoby nietaktem pokazywać Nobliście mój uniwersytecki dyplom ukończenia studiów z jego nazwiskiem i podkreślić, że byłem tym pierwszym w świecie, który miał odwagę. Jeszcze pomyśli, że ubiegam się o coś u niego. I. Nie –zdecydowałem. Kiedy w r. 1990 upadła „Poezja”, nikt nie podał jej ręki. A kiedy w parę lat później powołałem do życia „Poezję dzisiaj”, ci, którzy upadającą poprzedniczkę nie podtrzymali, nagle hauknęli w stylu: jak śmiał! I w dodatku za swój sprzedany samochód. Wariat? Na ile mu to starczy?! Jeśli liczy na dotacje, to karty już rozdane. Oto skutki chodzenia własnymi drogami, zawsze pod górkę, ale satysfakcja – prawdziwa. Bo „taki to świat, niedobry świat, ale innego nie ma świata” – zdaje się, że to Leśmian. A to co robię, mimo że często pod górkę, mam po rodzicach, którzy będąc bezdomnymi, w ciągu jednej nocy na pocarskim poligonie wojskowym w r. 1935 zbudowali stojący do dzisiaj dom. Obecne władze w atmosferze na pewno nagłośnionego skandalu kazałyby go rozebrać, tamtejsze jakoś nie. Podczas styczniowej ofensywy 1945 r., gdy naokoło paliły się wioski, do stojącego w szczerym polu naszego budynku między dwoma frontami, schroniło się wiele osób, ku zaskoczeniu i zdumieniu moich rodziców. Przeczucie podpowiada nam, że u Państwa przeżyjemy – mówili. Kule i bomby z obydwu stron przenosiły, a zrzucona na jego dach bomba przez radzieckiego lotnika nie wybuchła. Tamte chwile do dziś stoją mi przed oczami. A dom przetrwał wszystkie polskie pierestrojki i podobnie jak on przetrwa je także zostawiona samej sobie, czyli mnie, „Poezja dzisiaj”.

I na zakończenie – w trosce o młode talenty trojgu wybitnym artystom, z sukcesami nie tylko w kraju, półsierotom – ufundowałem roczne niewielkie stypendia z własnej, również niewysokiej emerytury /2400 zł./ po tym, kiedy odmówili im pomocy ludzie bardzo zamożni oraz urzędnicy zawiadujący kulturą.

Powyższy fragment mojego życiorysu to broń Boże nie aluzja do czegokolwiek, tym bardziej do kwestii, o której za chwilę.

A teraz gwoli wypowiedzi Pana prof. Lecha Witkowskiego, z którym dobrze mi się koresponduje, jednak chcę doprecyzować jego uwagę o napaść na „Nowy Napis”. To nie napaść, a rodzaj życzliwego niepokoju w stosunku do cennej inicjatywy i – jej wykonywania, bądź co bądź za nasze, podatników, pieniądze. Chodzi mi przede wszystkim o formę przekazu, czyli tzw. język, a właściwie podjęzyk, jakim od dłuższego czasu posługuje się coraz bardziej Nieczytelna Humanistyka, tym samym ograniczając się do odbioru przez coraz węższą grupę odbiorców. Tu cytuję Noblistę Isaaca B. Singera: „Alpy są wspaniałe, natomiast wykłady z filozofii, jakich słuchałem tutaj w Bernie i w Zurichu, są równie nudne, pedantyczne /…/, jak wiedza szerzona w Warszawie”, przed czym przestrzegam wydając od 24 lat „Poezję dzisiaj” prawie z własnego budżetu, więc muszę liczyć się z kupującymi ją odbiorcami, jednocześnie dbając o właściwy poziom kolejnych publikacji, inaczej Pismo zniknie z rynku. Pisma dotowane nie znają tego problemu, właściwie bólu istnienia. I tak istnieją, niezależnie od powodzenia, bądź niepowodzenia w ich dystrybucji i mogą być również rozdawane, co nie jest najlepszą metodą do sięgania po nie /przez rozdawnictwo m. in. upadł Rzym, bo obywatele – na każdego pracowało 40 niewolników – odwykli od pracy i walki/. A te, które pozbawia się dotacji, z miejsca giną: patrz „Sycyna, Borussia, Zeszyty Literackie, etc. Tymczasem moje, wydawane za emeryckie pieniądze /2400 miesięcznie/ jak dotąd istnieje i ma swoich odbiorców nie tylko w Polsce, czego oficjalne czynniki od kultury konsekwentnie nie chcą zauważyć. Mimo wielu własnych i nie tylko – problemów, zupełnie przypadkowo przyszło mi zainteresować się dystrybucją „Nowego Napisu”. Zauważyłem mianowicie jego obecność w szkołach, wyższych uczelniach, etc. i zapytałem z przyzwyczajenia jako czuły na punkcie czytelniczym i odbiorczym, o czytelników i odbiorców „Nowego Napisu”. Tam gdzie pytałem, w dość wielu miejscach, leży on sobie spokojnie, nietykany. I w tym pies pogrzebany. Dlaczego? Tu i ówdzie udzielano mi odpowiedzi, że za zbyt szczelną formę przekazu, naukowy żargon, brak zwięzłości i jasności, i dodawano: bo czego nie ma w programie, do tego nikt się specjalnie nie kwapi. Uznałem, że dla dobra sprawy powinno się te kwestie zasygnalizować, wyjaśnić, zadać sobie pytanie o ewentualne usprawnienie i zachętę. Z własnych doświadczeń wiem np. jak wyglądają międzynarodowe sesje naukowe. Zapraszany na zagraniczne uniwersytety staram się mówić, a nie czytać i nie dłużej niż 10-15 minut, chodząc po sali przed słuchaczami i przekazując co mam do powiedzenia w formie rozmowy, czasem pytań. Pozostali, naukowcy, czytają napisane teksty monotonnie, naukowo, zza papierów, co najmniej przez pół godziny, a sala podsypia. Wykład kończy się kurtuazyjnymi oklaskami, wykładowca usatysfakcjonowany, słuchacze na chwilę trzeźwieją, do następnego wykładu. Zawartość Pisma też winna być przystępna. Najtrudniej przekazywać zwięźle i jasno. Dlaczego np. znakomity Przyboś popada w zapomnienie? Halina Poświatowska, której krytycy wróżyli krótkotrwałą obecność w literaturze, a którzy dawno już wypadli z obiegu, tak pisze o Przybosiu: „Poeta tęgi – metafora błyszczy – metafora jak błyskawica – ale jedna siedzi na drugiej i z wierszyka robi się szarada. Nawet konstrukcja ścisła jak w szaradzie. Zimne to jakieś – jednym słowem –smutno być Przybosiem”. I dalej: „Z Różewiczem inna historia. Różewicz jest bardzo ludzki – bliższy – pozwala zajrzeć w to i owo – częściej po prostu wzrusza, nie zostawia cię z otwartą gębą, ale obsesyjny jak Gajcy czy Baczyński – nie może zapomnieć o okupacji – ma to sobie za chlubę, że nie może zapomnieć. I to męczy – przynajmniej mnie. Popatrz, jaki śliczny jest Gałczyński, że w obozie pisał tylko erotyki dla żony”. I ludzie czytają wiersze Poświatowskiej, jej „Koniugacje”, i o świecie, który idzie w lisim futrze/kołnierzu?/, etc. Stąd wypowiedź poety i krytyka, Andrzeja Waltera, co prawda wykraczająca poza temat zamówienia, który się odważył napisać o „Nowym Napisie”, Piśmie póki co klasycznie uniwersyteckim – kawałek własnych przemyśleń, zaznaczając zresztą, że również „należy cieszyć się z obfitości”, czyli obecności nowej publikacji. A że z werwą właściwą niektórym poetom i zbytnim zagalopowaniem się, to jeszcze nie powód do niepokoju. Tym bardziej, że przede wszystkim wyraził swoją krytyczną opinię, słuszną, o literackich środowiskach i zapewne dlatego nie wypadało mu publicznie głaskać cennej inicjatywy, czyli powołania do życia „Nowego Napisu.” A ja nie jestem cenzorem i nie ma we mnie lęku, że odbiorą mi dotację, bo jej nie mam, za opublikowanie „Nowego Napisu Niezgody”, bo o nie sianie niezgody tu chodziło. Natomiast , znów dla dobra sprawy, chętnie opublikowałbym w najbliższym 150 nr „Poezji dzisiaj” – bez dotacji /ukaże się pod koniec września/, ale i bez zwrotów – informację, jak przyjął się „Nowy Napis” w środowiskach, dla których został powołany? Niekoniecznie literackich. I co się robi, żeby się przyjął bardziej? Niekoniecznie w formie dyskusji z wypowiedzią Andrzeja Waltera. Uprzedzam jednak, że bez „godziwego za to honorarium”, z przyczyn wyłożonych powyżej. Łączę wyrazy szacunku – Aleksander Nawrocki.

PS. Miałem przyjemność ongiś w „Poezji dzisiaj” drukować Pana wiersze.

Cdn.


Komentowany wiersz: Kobieta w czarnej sukni 2021.09.20; 07:24:37
Autor wiersza: zygpru1948
Wiersze z Ameryki Łacińskiej

7 września 2021


Sigrit Delgado (Ekwador) jest studentką Politechniki Salezjańskiej. Członkini studia „Literatura w ruchu”. Obecnie mieszka w Guayaquil. Opublikowana w antologii Memories Ileana Espinel (2020).


Powrót zimy twojej choroby

Nawet jeśli śnieg się roztopi
powróci zimą.
Dziewczyna usiądzie blisko
kominka w oczekiwaniu na umówioną
godzinę i spotka się wieczorem
z chłopakiem, przyniesie mu gorącą
czekoladę na ławkę, która jest
obok parku, on weźmie ją za rękę
i opowie o czasie, kiedy rysowali
na zamarzniętej szybie.

Chociaż kwiat więdnie
powróci wiosną.
Dziewczyna siądzie w ogrodzie
rysując w zeszycie
sylwetkę motyla i spotka się
wieczorem z chłopakiem,
przyniesie mu portret, który namalowała w jego domu,
bo on nie może się już stamtąd wydostać,
opowie mu o pięknie
parkowych kwiatów.

Chociaż owoce spadają
powrócą latem.
Dziewczyna usiądzie
na progu chłopaka,
poczeka na powrót jego ojca
z jakąś wiadomością i spotka się
dziś wieczorem z tym chłopakiem, przyniesie mu
do szpitala kosz owoców,
które uszykowała dla niego jej matka. Tym razem opowie mu o tamtych czasach
kiedy zbierali jabłka,
będąc dziećmi, choć wydaje się,
że on nie słucha.

Chociaż deszcz przemija,
powróci jesienią.
Dziewczyna usiądzie na krześle
przy szpitalnym łóżku,
patrząc na krople deszczu
spływające po szybie i będzie siedzieć,
nie zamykając oczu, w nocy, z chłopakiem.
Będzie próbowała od czasu do czasu dzwonić
na pielęgniarkę, podczas ataków padaczki,
które zdarzają się często. Powie mu, że go kocha,
że ma nadzieję, iż pewnego dnia będą mogli pójść
na plac, jak kiedyś, że chce
zobaczyć znowu jego uśmiech, że po prostu
nie chce zostać sama,
że go potrzebuje.

Nawet jeśli znowu spadnie śnieg
nawet jeśli kwiat narodzi się na nowo,
nawet jeśli owoce urosną,
i nawet jeśli deszcz stanie się gwałtowniejszy,
dziewczyna usiądzie na tej samej
ławce w tym samym parku,
pisząc opowiadania bez żadnego sensu
i spotka się w nocy
z tym chłopakiem i przyniesie mu jego portret
z tym uśmiechem, który zawsze nosił,
i stojąc nad tym nagrobkiem,
wyleje kilka łez
opowiadając historie, które napisała
w swoim zeszycie.
Dlatego że choć wszystko wraca,
jest coś, czego już nigdy nie będzie.


___________________________________


Yara Delgado Zambrano (Ekwador), ukończyła Politechnikę Salezjańską, specjalizując się w komunikacji społecznej i produkcji audiowizualnej. Pisarz, dziennikarz, członkini studia „Literatura w Ruchu”. Obecnie mieszka w Guayaquil (Ekwador). Pracowała jako redaktor medialny. Publikowała w antologiach Feria de Carnes (2018), Memories Ileana Espinel (2019, 2020). Opublikowała książkę „Histerycy” (2019), Wydawnictwo El Quirófano.


Odpady nawozowe

Mój ojciec zasadził mnie w mlecznym nasieniu
Rozkwitłam w łonie jego ówczesnej kobiety
Jadłam ziemię, wodę, ryż i ser
Pozostałam głodna.

Od korzenia poszli jedna po drugiej, jeden po drugim, próbując mnie wyciągnąć.
Dlatego te ciernie.
Żeby zagrzebać się w twoich nerkach.
Aby pozostać w odciskach twoich zrogowaciałych dłoni.
Którym dobrze znane są pestycydy.
Nie wiem, dlaczego pomyśleli o róży, przecież jestem rośliną mięsożerną.


Komentowany wiersz: Ta rzeźba jest modlitwą 2021.09.19; 11:43:29
Autor wiersza: zygpru1948
Dziękuję i Kotowi i Joviskiej za szczerość wypowiedzi -
pozdrawiam Zygmunt Jan Anatol z Ustki


Komentowany wiersz: Ta rzeźba jest modlitwą 2021.09.19; 06:31:47
Autor wiersza: zygpru1948
Bohdan Wrocławski

Jesień. Obserwuję białe czaple oblegające brzeg, to dziwne jeszcze kilka lat wstecz były tylko czaple siwe. Wszystko się zmienia. Przestrzeń przyrody pełna radości i okrucieństwa. Odlatujące jaskółki, które nie zdołały odchować młodych, zamurowały je w gnieździe. Ważka łapie cudownego motyla i ucieka z nim na skraj lasu. A tak go obserwowałem. Siedzę na burcie łodzi, piszę wiersz, zaczyna padać deszcz, wracam do domu. Gdybym miał więcej sił poszedłbym na grzyby, a tak zostało mi tylko pisanie wierszy. Tylko pisanie wierszy...


Przed nocą

Brzegi rzeki zbliżają się do siebie
cichnie gwar ulic stygną milczące pochody
w aortach
jesteś na jednej z tych wysp
które zbyt szybko oddalają się od siebie

i nadal nieważne stają się pory roku
śmierć zwierząt najwyższe loty jaskółek

powoli wszystko pozbawia się sensu
Być może gest jakiś czyjś grymas
rozmazana farba zasychająca na płótnie
nazbyt dokładnie wyreżyserowany spektakl
Hamlet śmieszniejszy od Papkina
jeszcze odnajdują czasem ciebie
odleglejszego niż przemarsz rzymskich legionów
wzdłuż Dunaju

A jednak możesz tam być między wiosennymi mleczami
twoja modlitwa już dawno
ominęła najdalsze kręgi wody
w myślach pogubiłeś
wczorajsze kontynenty cień pajęczyn
a nawet żal z kryształkami mrozu zastygającymi
zmęczeniem

twoje wzruszenie
coraz częściej podnosi rękę do klatki piersiowej
słyszysz jak trzepoce w niej ledwie uchwytny
głos wystraszonego zwierzęcia
jego ból towarzyszy ci równomiernie
między przystankami wśród zarośniętych trawą torów
na zupełnie wymarłych stacyjkach

Być może jeszcze raz zakwitną kasztany
odurzony staniesz w zupełnym milczeniu latarń
ulicą przemkną cienie zakochanych
o rysach zupełnie zapomnianej rzeczywistości

ciągle pogubiony w tłumie
nie rozumiejący wszechświata
bez snów z własnego podwórka

ja jastrząb
ja gołąb

ja ciągle nieobecny w zdumieniu


Komentowany wiersz: Ta rzeźba jest modlitwą 2021.09.19; 06:24:14
Autor wiersza: zygpru1948
Rozmowa o Nowym Napisie wydawanym przez Instytut Literatury

7 września 2021


Zmian nie da się już zatrzymać. Trzeba się z tym pogodzić. Stąd chyba misja Instytutu jakby skazana jest na niepowodzenie i przetrwa tylko wtedy kiedy będzie posiadała zaplecze polityczne i zasilanie grupy … trzymającej władzę. Oby nie, gdyż faktycznie w końcu dostrzeżono twórców wypartych przez nowy system, ugruntowany przez trzydzieści lat tak zwanej III RP, która wykreowała kilku własnych pieszczoszków literackich, niekonieczne wysokich lotów.

Natomiast reakcja tych kilku pieszczoszków literackich z liberalno-lewicowych niby elit zarzucających podejmującym współpracę pisarzom czy poetom „kolaborację ideologiczną”, a później czyniąc publiczny teatr i kabaret jest sama w sobie tak żałosna, przygnębiająca i śmieszna zarazem, że aż ręce opadają.

Portal granice.pl piórem Patryka Obarskiego na przykład doniósł:

„Znani twórcy odchodzą ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Rezygnację złożyły m.in. Olga Tokarczuk i Hanna Krall. Wielu polskich pisarzy złożyło właśnie rezygnację z członkostwa w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. Swoją decyzję argumentują współpracą SPP z utworzonym w ubiegłym roku Instytutem Literatury. W piątek, 14 sierpnia, Justyna Sobolewska, dziennikarka Polityki, poinformowała na swoim profilu na Facebooku o rezygnacji części pisarzy z członkostwa w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, jednej z najstarszych polskich instytucji zrzeszających pisarzy.

Jak dowiadujemy się z postu zamieszczonego na Facebooku, decyzja podjęta przez pisarzy związana jest ze współpracą SPP z Instytutem Literatury, nowym polskim instytutem literackim, stworzonym przez Ministerstwo Kultury w 2019 r. Pisarze oskarżają władze Stowarzyszenia o legitymizowanie „działań antykonstytucyjnych”, jakie – ich zdaniem – podejmuje rząd Prawa i Sprawiedliwości. Wśród twórców, którzy podpisali się pod rezygnacją, znaleźli się m.in. Hanna Krall, poeci Jerzy Kronhold i Adam Zagajewski oraz noblistka Olga Tokarczuk. Pisarze w uzasadnieniu stwierdzają:

Obecnie władze SPP pod pretekstem „tarczy dla literatów” postanowiły pójść na pełną współpracę z Instytutem Literatury, uznając widocznie ten urząd za instytucję charytatywną, a nie ideologiczną. […] Każdy ma prawo do własnych poglądów i indywidualnych decyzji. Gorzej, gdy angażuje w nie autorytet organizacji. Jeszcze gorzej, gdy próbuje przy tym działać konspiracyjnie, jak pani prezes Oddziału Warszawskiego SPP, która – anonsując perspektywy współpracy z Instytutem Literatury – w rozsyłanych członkom biuletynach nawołuje: „Proszę nie informować o inicjatywie znajomych spoza SPP, gdyż inicjatywa została stworzona z myślą o nas i warunkiem publikacji jest bycie członkiem SPP (obojętne jakiego oddziału)”.

Dla mnie już fragment zdania: „w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, jednej z najstarszych polskich instytucji zrzeszających pisarzy” jest skrajną bezczelnością i celowym kłamstwem udającym nieistnienie 100 letniego Związku Literatów Polskich (wobec ledwie 30 lecia SPP) powodowaną archaicznymi zaszłościami i ciągle nudną już śpiewką w stylu, a kiedy Jaruzelski wprowadził stan wojenny… itp., itd., znów mamy argumenty kolaboracji, współpracy, ideologii. Doprawdy, jeśli ktoś chce wszędzie widzieć seks i erotykę to zobaczy, ale nie mówcie mi, że to normalne. Smaczku dodaje fakt, że po 30 latach istnienia to samo środowisko z honorami i pompą, z Kompanią Honorową Wojska Polskiego, na Powązkach pochowało potem Generała jako człowieka, który „ocalił” „ten” kraj. Rozdwojenie jaźni? Otóż nie. To po prostu czystej rasy hipokryzja. Nazwijmy rzecz po imieniu. Wprost. Ci hipokryci jedną ręką głaszczą, a drugą naciskają spust… Pisał kiedyś o tym Mistrz Wańkowicz nazywając … kundlizmem. Któż to jednak chce dziś pojąć czy zrozumieć?

Argumentacja agresorów wobec IL oraz Napisu była barwna. Padły wielkie słowa. Bez umiaru, bez sensu, bez refleksji. Pomimo nawoływań do opamiętania, pomimo próśb o nie wchodzenie w politykę, w ten plemienny spór. I tak dalej, i tym podobne, i w ten deseń. Ot, cała kwestia Napisu. Ktoś chce coś zrobić? Do błota z nim, skrócić o głowę, wsadzić do jednego bajora dla wszystkich, niech się uspokoi i siedzi cicho. Taka mentalność. Homo sovieticus. Mamy taki rysunek Andrzeja Mleczki, ukazujący piekło i pewnego gościa, który chce się z kotła wydostać, a współplemieńcy robią wszystko, aby za nogi ściągnąć go zaraz w dół, z powrotem do kotła. Ot, taka polska charakterystyka stosunków społecznych. Robotniczo-chłopska. Jak mawiał pies ogrodnika: sam nie zje, drugiemu nie da… ba, zwymyśla go jeszcze od … kolaborantów. Żałosne to wszystko.

Najbardziej za zbliżoną do prawdy i realnej oceny Sprawy była na tej scenie konfliktu chyba publikacja w Gościu Niedzielnym, gdzie Basia Gruszka-Zych napisała tak:

„Od instytutów głowa nie boli. Są powody do narzekania czy lepiej cieszyć się z obfitości? Od tego roku mamy w kraju dwie instytucje państwowe zajmujące się książką i jej twórcą. Obok już istniejącego Instytutu Książki działa Instytut Literatury.

Od zawsze miałam przekonanie, że im więcej troszczących się o kulturę, tym lepiej. Kiedyś opiekę nad nią sprawowali mecenasi. Dziś na mecenacie prywatnym opiera się kultura wysoka w Stanach Zjednoczonych. W Polsce takie wsparcie stanowi wykwintny margines. Oba wspomniane instytuty są organami państwowymi. Instytut Literatury został powołany na początku tego roku przez ministra Piotra Glińskiego. Instytut Książki powstał w 2003 r. z inicjatywy ministra Waldemara Dąbrowskiego. Zdrowa konkurencja pod patronatem państwa – tego nam było trzeba. Choć do końca nie wiadomo, czy to konkurencja, skoro pola działalności obu instytutów są komplementarne. Pojawiają się głosy, że jest to mnożenie zależnych od władzy placówek sterujących kulturą. Jeszcze przed narodzinami Instytutu Literatury Olga Tokarczuk zarzuciła tej instytucji, że stanie się narzędziem ideologizacji. Niby poważny zarzut, ale nie do końca przekonuje, bo jeśli przyjrzeć się narzekającym, to wielu z nich, włącznie z noblistką pozostaje beneficjentami, też „reżimowego” Instytutu Książki. To zaprzecza tezie, że instytuty przyznają pieniądze „swoim” (jeśli za takich uznać twórców popierających aktualną władzę) i tylko ich promują. Ci, którzy krytykują powstanie Instytutu Literatury, zaznaczają, że mają prawo brać od obu instytucji pieniądze na dofinansowanie swoich książek i ich tłumaczeń. Przecież to środki pochodzące z kieszeni podatnika, które im się należą. Zapominają, że mogłyby one zostać zagospodarowane inaczej. Trafiają przecież do kieszeni narzekających nie w obawie przed zarzutami stronniczości, ale jako obiektywny dowód wspierania dobrej literatury. Doceniona już grupa twórców nie ma monopolu na dobre pisanie. Sporo pomijanych dotąd autorów także ma dorobek i literackie osiągnięcia. Teraz stoją przed większą szansą na skorzystanie z pomocy instytutów, które otwierają się na nowe nazwiska.”

Cóż z tego skoro w tym konflikcie jeńców się nie bierze. W miarę jak rosną emocje, w przestrzeni zaczynają latać słowa o faszystach. Inwektywy pęcznieją. Konflikt się rozwija. A dotyczy faktu, że ktoś chce robić coś dobrego dla Literatury, ale tym kimś mogą być tylko nasi. Nie nasi z kolei to są obcy. Znów rozdwojenie jaźni?

Pora na finał. Moje prywatne zdanie na temat „Nowego Napisu”, rozumiem, że z całym kontekstem w postaci Instytutu Literatury, powołaniu ministerialnemu, z oceną całego tego kabaretu zafundowanego przez SPP i tak dalej?!…

Moje zdanie jest smutne. Przygnębiające i dziwne. Po co to wszystko? Komu zależy na podgrzewaniu atmosfery, na biciu w bębenek, na wznoszeniu barykad? Dlaczego w Polsce nie da się osiągnąć jedności w działaniach dla jednego celu jakim jest promocja, rozwój i wspieranie literatury? Dlaczego nie da się zakopać toporów wojennych, dlaczego nie da się zespolić sił, dlaczego nie można powołać pewnej wspólnoty dla idei? Chyba znam odpowiedź.

Skończyły się bowiem czasy dla idealistów, dla idei, dla piękna. To nie czas dla poezji i poetów. To nie czas na romantyzm, na marzycielstwo, na bujanie w obłokach. To nie czasy dla takich Iwaszkiewiczów, Reymontów, Sienkiewiczów, czy dla Miłoszów i Herbertów o Norwidach nie wspominając. To czas Świetlickich, Miłoszewskich, Twardochów, Mrozów, Bronek Nowickich i im podobnych, albo też czas dla… czułych narratorów w ekologicznych ubrankach przy lampce z zielonej energii opisujących igraszki LGBTiQ plus kolejne literki, albo beztrosko wykreślających z języka słowo murzyn, wycinających z filmów sceny zapalanych papierosów… czy też już wkrótce, już niedługo zakazujących lektury na przykład takich drastycznych scen

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,
i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.
Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

Ech, Synku, nieeee, kula kulą, ale to przecież byli … faszyści… (zwani w pewnych kręgach Nazistami) – po prostu wykreśliliśmy dziś kolejne słowo, wykreśliliśmy w tym kontekście słowo Niemcy. To, jak i wiele innych dziś spraw, słów, postaw jest dziś po prostu – Verboten! Koło historii kręci się, aż miło. Tej historii, która się skończyła. Deja vu to praktycznie codzienność. Wielki Brat nadchodzi wielkimi krokami, a literatura? Literatura ocaleje sama z siebie. Przecież to tylko… napis… nic więcej.

Jeżeli fakty są przeciwko nam, tym gorzej dla faktów…

Andrzej Walter, 25 maja 2021, Gliwice


Cdn.


Komentowany wiersz: Ta rzeźba jest modlitwą 2021.09.19; 06:19:28
Autor wiersza: zygpru1948
Wiersze z Ameryki Łacińskiej

7 września 2021


Edgar Zurita (Ekwador) Poeta i tłumacz. Absolwent wydziału literatury porównawczej Universytetu w Londynie. Zwycięzca konkursu „50-lecie EESO nr 307 – Jose Hernandez” w kategorii „Poezja młodzieżowa” (Argentyna, 2014). Opublikowany w antologii Memoirs of Ileana Espinel (2020). Jego przekłady poezji ekwadorskiej zostały opublikowane w czasopismach w Anglii.



Jeśli się dzisiaj pożegnamy

Jeśli się dzisiaj pożegnamy,
obiecuję ci, że jutro
trochę się zmienię.
I rzecz nie w tym, że już się nie spotkamy,
ale że znowu będziemy musieli się pożegnać.
A żegnają się tylko ci, którzy się nie znają.
Zwykle nigdy się nie żegnaliśmy.
Jeśli się dzisiaj pożegnamy,
obiecuję, że jutro ubiorę się inaczej,
żebyś mnie nie poznała,
i będziemy musieli poznać się na nowo,
i oczywiście,
z jakiegoś dziwnego powodu,
zobaczysz pod moją maską,
że się po prostu uśmiecham,
albo może i nie,
i spróbuję zrobić to innego dnia,
z większym pragnieniem.
Jeśli się dzisiaj pożegnamy,
proszę, obiecaj mi przynajmniej,
że twoje smutne ręce trzymające łyżkę
pozostaną takie i jutro,
abyś ze skrępowanym zdziwieniem
zapytała mnie, kim jestem,
i ja chętnie wyjaśnię.
W tej kolejności: przedstaw się – i do widzenia.
Nie można tonąć w strumieniu rzeczy.
Jeśli się dzisiaj pożegnamy
proszę, pozwól mi spotkać cię jutro,
Nie chcę, aby pewnego dnia,
gdy nie będę na to gotowy,
twoje oczy powiedziały mi, że mnie kochają
tak
prosto i lekko,
i nie będzie dla mnie większego pocieszenia
niż się rozpłakać
w ramionach nieznajomej,
z którą się dzisiaj
nie poznałem,
i która nigdy
się ze mną nie pożegnała.



WSZYSTKIE OBIETNICE LINII JUBILEUSZOWEJ

Nienawidzę patrzeć, jak odchodzisz
Los gorszy jest niż śmierć […]
Jest powód
Że Londyn stawia bariery na linii metra
Jest powód, dla którego zawodzą
„Jubilee Line” Wilbura Soota

Świadomie obiecałem sobie
że nie przyzwyczaję się
do szarej linii metra.
Czułbym się nieswojo podczas podróży
trasą, której ty tak bardzo nienawidzisz

Może wiesz, że obiecałem jej,
że kiedy mnie pocałuje,
ja nie odwzajemnię jej pocałunku.
I nie pozwolę zamarznąć wszystkim kwiatom
ani liściom wracać na ziemię
ani słońcu zachodzić wcześniej.

I jeśli to obiecałem,
to z powodu tych dziwactw starego świata, które nazywają miłością.

Echo pamięci powtarza moje obietnice
i właściwie
nie pokochałbym cię pierwszy
i nie szukałbym cię, będąc zbyt niedojrzałym,
gdy jasno dałaś do zrozumienia, że nigdy mnie nie pokochasz,
więc ja też nie powinienem był tego robić

Reasumując,
to mam nadzieję,
że złamałem tylko jedną obietnicę, którą ci złożyłem
no, być może złamałem dwie, ale po trzeciej
wszedłbym już tylko do czerwonej rzeki.

Choć muszę przyznać,
że rzeczywiście
nie dotrzymałem też niektórych obietnic, które złożyłem sobie,
codziennie spacerując po ulicach Camden w najokrutniejszym miesiącu.
Obiecałem sobie, że przyjdę do Ciebie, kobieto w czarnym szaliku

I jednak,
ostatecznie,
przyzwyczaiłem do tej przeklętej szarej linii metra.

(w tym wierszu ważne jest wyróżnienie pierwszych liter wszystkich zwrotek pogrubieniem. Litery te tworzą wyraz ŚMIERCI (w oryginale MUERTOS)


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 09:47:10
Autor wiersza: zygpru1948
Przemyślenia.pl


Wyobraźmy sobie jak ubogi byłby słownik przeciętnego Polaka bez prostej 'kurwy'. Idziemy sobie przez ulicę, potykamy się nagle i mówimy do siebie: 'Bardzo mnie irytują nierówności chodnika, które znienacka narażają mnie na upadek. Nasuwa mi to złe myśli o władzach gminy'. Wszystkie te i o wiele jeszcze bogatsze treści i emocje wyraża proste 'O kurwa!', które wyczerpuje sprawę. Gdyby Polakom zakazać kurwy, niektórzy z nich przestaliby w ogóle mówić, gdyż nie umieliby wyrażać inaczej swoich uczuć.

Jan Miodek


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 05:38:39
Autor wiersza: zygpru1948
Zygmunt Jan Prusiński


*

Pierwsza noc minęła
dojechałaś do tej przystani w górach
ścisła w myślach o mnie
wiem o tym.


*

Pokój był przygotowany
nawet i biurko ci wstawili byś pisała
o rzeczach znaczących
w obiegu wspólnej książki.


*

Zaznaczam linię miłości na południu
w kształcie serca na łóżku
góry jeszcze śpią.


*

Rano wyjdziesz na balkon
ostudzona spojrzysz na panoramę
zawieje cicho wiatr
na pewno pozdrowi ciebie.


*

Z dwudziestu jeden dni skreślam
pierwszą noc w Ustroniu
telefon milczy.


*

Ja poukładam po swojemu myśli
zbliżenie do twych piersi
i nogi otulę ramionami swymi
zagęści się uczucie Margot.


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 05:14:06
Autor wiersza: zygpru1948
Zygmunt Jan Prusiński



*

Słucham piosenki "Because the Night"
lubieżny jestem do trafnych nut
i dobrych wierszy z ulicy.


*

Pudłuję w puste okno
chciałem wrzucić bukiet stokrotek
kobieta leży na łóżku.


*

Idę z papierosem - rozmyślam
może niebo usłyszy
rzeczywistość jest inna...


*

Wiersze spływają rynną -
zapomniałem że deszcz
był dekoracją w poniedziałek.


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 04:55:51
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Modlitwa dziękczynna z wymówką


Nie uczyniłeś mnie ślepym

Dzięki Ci za to Panie



Nie uczyniłeś mnie garbatym

Dzięki Ci za to Panie



Nie uczyniłeś mnie dziecięciem alkoholika

Dzięki Ci za to Panie



Nie uczyniłeś mnie wodogłowcem

Dzięki Ci za to Panie



Nie uczyniłeś mnie jąkałą kuternogą karłem epileptykiem

hermafrodytą koniem mchem ani niczym z fauny i flory


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 04:27:40
Autor wiersza: zygpru1948
Rozmowa o Nowym Napisie wydawanym przez Instytut Literatury


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 04:26:51
Autor wiersza: zygpru1948
ozmowa o Nowym Napisie wydawanym przez Instytut Literatury

7 września 2021


W numerze 148-2021 “Poezji Dzisiaj” ukazały się artykuły Andrzeja Waltera i Aleksandra Nawrockiego, redaktora naczelnego “Poezji Dzisiaj” dotyczące “Nowego Napisu”, czasopisma wydawanego przez Instytut Literatury. Teraz w Pisarze.pl publikujemy list Aleksandra Nawrockiego skierowany do Piotra Müldnera-Nieckowskiego, szefa Rady Programowej Instytutu Literatury, wydawcy Nowego Napisu oraz odpowiedź profesora. Müldnera-Nieckowskiego na ten list. Autorzy wyrazili zgodę na publikację ich korespondencji – redakcja


Andrzej Walter

„Nowy napis” niezgody

Poproszono mnie o wypowiedź na temat „Nowego napisu”.

– Mój Boże…!

Najwyraźniej przylgnęła do mnie łata bezczelnego, pyskatego rewolucjonisty, albo też zbuntowanego mąciciela, czy choćby narowistego, nieokrzesanego barbarzyńcy, typa przez przypadek znajdującego się na salonach literackich, którego nie wiadomo kto i po co tutaj wpuścił i który co rusz podważa milutkie tapladełko permanentnie wysychającego literackiego stawu wraz jego ociężałymi drapieżnikami i uznano w związku z tym, że zaiskrzy kiedy o kontrowersyjnym (dodajmy: tu i ówdzie kontrowersyjnym) projekcie charytatywno-literacko-(ponoć)rządowym napisze niejaki Walter.

No cóż. Miecza nie odłożyłem, tarczy nie sprzedałem ani nie schowałem czy nie zawiesiłem na kołku, a o wierzchowca dbam, jak o syna i jedynie ta … romantyczna rycerskość jakoś jakby: przyblakła, zmarniała, skowidowała się i przygasła. Po prostu coraz mniej mnie we mnie i na odwrót i coraz rzadziej chce mi się kopać z koniem, jeśli chce mi się jeszcze z nim kopać tak w ogóle… Poddaję się. Spokorniałem. Zmiękłem. Złagodniałem.

– Komu na tym zależy, aby wytworzyć wokół Instytutu Literatury i jego wizytówki w postaci kwartalnika drukiem czy tygodnika w sieci atmosfery afery?

No cóż. Komu, to pomińmy dżentelmeńskim milczeniem gdyż są tam nazwiska … niemal noblowskie. A czemu? Odpowiem Wam – zmasowanemu atakowi wszelakiego agresywnego chamstwa, owiniętego pseudointelektualną elitarnością.

No pięknie. Ująłem to tak, aby nikt za bardzo nie wiedział o co i o kogo chodzi i tak to na razie zostawmy. Dlaczego? Otóż coraz częściej ostatnio odbijam się od muru obojętności bądź, co gorsze, cenzury. Ten mur rozwija się: wzrasta, umacnia, a właściwie obficie odradza wskrzeszany przez ludzi zza kulis (fachowców od czasów PRL-u) jako zapomniany, acz użyteczny byt, rekwizyt, narzędzie może nawet niezbędne w utrzymaniu kruszejącego qui pro quo. Cóż to ma wspólnego z „Nowym Napisem”. Bardzo, bardzo wiele.

„Afera” wywołana „Nowym Napisem” to burza w szklance wody. Śmiechu warty wykwit ambiwalencji, aberracji i absurdu. Z czystą, bezinteresowną, nikomu niepotrzebną, a tak bardzo, bardzo polską, i z pewnością wiecznie żywą, naszą drogą, ulubioną i niepowtarzalną, wypielęgnowaną i kwitnącą … zawiścią. Skąd owa zawiść? Otóż za „Nowym Napisem” stoją na tyle duże środki finansowe, że dotychczasowi ich beneficjenci (było, nie było) państwowych środków podnieśli (tam, gdzie im się udało) głośne larum ocierając się o: żenadę, albo choćby śmieszność, aby nie powiedzieć, że otarli się roztrwanianie własnego wizerunku, w pocie czoła przez lata wznoszonego. (Dodać można, iż wielu z nich wznosiło go z wielkim mozołem, gdyż, jakby to ująć elegancko – materiał wyjściowy nie był za bardzo, ujmę to gomułkowsko …wiecie, rozumiecie…)

Przejdziemy do cytatów, zaczerpnięcia ze źródeł.

Na stronie internetowej opisywanej inicjatywy czytamy:

„Kwartalnik Kulturalny „Nowy Napis. Liryka, epika, dramat” ukazuje się od 2019 roku. Naszą misją jest docierać do szerokiego grona odbiorców ze współczesną artystyczną, niekomercyjną twórczością literacką, a także wyposażać czytelników w narzędzia niezbędne do w pełni satysfakcjonującej lektury.

Na łamach „Nowego Napisu” czytelnicy znajdą wiersze, opowiadania, całe utwory dramatyczne, pogłębione eseje, tłumaczenia z literatury obcej. Skupiamy się na literaturze najnowszej, ale nie zapominamy również o ogromnym dorobku literatury XX wieku. Formą wsparcia dla czytelników zmagających się z niełatwą twórczością współczesnych autorów są komentarze i teksty krytyczne towarzyszące dziełom publikowanym na łamach kwartalnika. Edukacyjny wymiar pisma jest dla nas bardzo ważny – zdecydowaną większość nakładu rozsyłamy do bibliotek szkół średnich i uczelni wyższych w całej Polsce w pakiecie z książkami z serii Biblioteka Krytyki Literackiej, by służyły jako pomoc dla polonistów, wykładowców, studentów, ambitnych licealistów. Chcemy poszerzać krąg czytelników kompetentnych do oceny współczesnych zjawisk, wydarzeń i dzieł literackich, a także stale poszukujących nowych nurtów i konwencji w literaturze. Innymi słowy – stwarzać czytelnikom okazje do pełnego przyjemności odkrywania głębszych sensów kultury.

Dbamy także o to, by na konta autorów trafiały godziwe honoraria. Jest to forma praktycznego mecenatu, jaki Instytut Literatury sprawuje nad środowiskiem literackim. Na łamy „Nowego Napisu” zapraszamy nie tylko uznanych autorów o ugruntowanej pozycji, ale także nierzadko dopiero debiutujących pisarzy najmłodszego pokolenia, prezentując kompleksowy przegląd najrozmaitszych poetyk i strategii twórczych, wspólnie stanowiących o rozległości i pięknie pejzażu współczesnej polskiej literatury.”

Czy wszystkie te piękne i okrągło brzmiące hasła udało się Instytutowi Literatury osiągnąć, wprowadzić w życie, urzeczywistnić? Z pewnością nie. Dlaczego?

Literatura w Polsce ma dwa zasadnicze problemy. Pierwszym z nich jest tak zwany duch czasów, który przestawił diametralnie jej miejsce w hierarchii społecznej. Duch czasów… czyli rozwój technologii, ludzkich rozrywek, stałe obniżanie poziomu edukacji, drastyczne zmiany w modelach spędzania wolnego czasu, generalne i medialne ogłupienie całego społeczeństwa wraz z wciągnięciem go w spór plemienno-światopoglądowy. Drugim problemem literatury w Polsce jest z kolei kondycja sztuki współczesnej jako taka i w ogóle. Sztuka współczesna zdecydowanie i bezwzględnie poszła dziś w lewicowo-marksistowskim kierunku, obalając (jak zresztą sztuka zawsze) zastałe stany, konserwatywne punkty widzenia, tradycyjne i odwieczne prawa bytu. Ku mojemu ubolewaniu, sztuka dziś uwzniośla: deformację, brzydotę, terapie szokowe, permanentne prowokacje estetyczne, etyczne i światopoglądowe. Sztuka przestała być poszukiwaniem piękna, a stała się poszukiwaniem poklasku dla zysku właśnie w takim społeczeństwie, które przepoczwarzyło się zgodnie z duchem czasu właśnie – tym ujętym w problemie pierwszym literatury i tak oto domknęła mi się diagnoza chyba nieodwracalna tego, co dzieje się z literaturą jako sztuką.

Cdn.


Komentowany wiersz: Jesteś mi potrzebna jak wczoraj 2021.09.18; 04:23:36
Autor wiersza: zygpru1948
Wiersze z Ameryki Łacińskiej

7 września 2021


Rudy Alfonso Gomez Rivas (Gwatemala). Pedagog, pisarz, redaktor, menedżer kultury. Autor książeki: „Morze w sercu psa”, „Tęsknota”, „Arena śmierci”, „Zero minut”, „Śmierć nie do zniknięcia”, „Milczenie jako wynalazek”, „Papierowe ptaki”, „Zimny ​​ogień Słów” oraz zbiór prozy„Wydziedziczeni lokatorzy”. Uczestniczył w krajowych i międzynarodowych kongresach, spotkaniach, targach książki i festiwalach. Laureat wielu nagród literackich. Dyrektor magazynu literackiego Voces Convergentes i wydawnictwa CAFEÍNA EDITORES. Założyciel i organizator Międzynarodowego Festiwalu Poezji Aguacatana FIPA.


Ciche księżyce

Ptaki rozkradają czas
robaki ubierają nasze lęki
morze nie znalazło jeszcze partnera do swojego odwiecznego tańca.
Jakie ciche księżyce zapamiętają mój spacer?



Czas

Czas to rana na ciele
łza poczerniała od kręgów zapomnienia
Czas to ukryty śmiech
tych, którzy leżą martwi w betonowym zegarze.
To bicie serca
które stało się pięścią
każe mi tkać teraźniejsze ścieżki
z algebraiczną precyzją.



Przezroczyste horyzonty

Wracam niewypowiedziany
z miejsc
gdzie byłem skałą
byłem ogniem
byłem popiołem
Wracam
i ta ulotność czasu
wypełnia przezroczyste horyzonty
gdzie ziarno nadziei
jest echem wieków.
Nasze trupy nieuchronnie pulsują.



Zagadka

Zagadka twoich rąk:
odwieczna blizna pożegnań i demonów
Zagadka twoich słów:
skamienielina granatu w otchłani dzieciństwa z echami bugenwilli.
Rozlana krew
Kwiat wie, że umieranie nie wystarczy.



XVI

W ciągu dnia walczę ze wszystkim i wszystkimi
ujawniam informacje
ściskam martwe dłonie
udając ciasny uśmiech
podpisuję dokumenty
pada deszcz
lecz ja nie moknę
przechodzę przez drzwi jak żywy duch.
Siedząc na krawędzi łóżka
jestem deszczem.


XXVIII

Nie udaję, że jestem ulotną esencją nudnych dni
nie staram się ograniczać do czterech liter mojego imienia
które już mnie nie określają
nie zamierzam stać się rozmytym cieniem
w środku dni które też są rozmyte
nie udaję wędrownego ptaka
znajdującego schronienie w mitycznej agnostycznej pobożności
nie staram się być potężną rzeką
płynącą w nocnym labiryncie bez odpływu
po prostu chcę być prochem w kurzu
efemeryczny wśród efemerycznych
niczym wśród niczego.


____________________


Komentowany wiersz: W próżni malutkie okienko 2021.09.17; 04:47:43
Autor wiersza: zygpru1948
Poeta z Ustki w doborowym towarzystwie



Zygmunt Jan Prusiński
MOJE WIERSZE W ŚWIECIE PŁYNĄ...


Motto: Las rośnie tylko w ciszy.
opiera się o niewidoczną ścianę
boi się ludzi... ZJP


Dzisiaj wieczorem (5 Lutego 2010 roku) na Google pod hasłem "Blogi Zygmunta Jana Prusińskiego", przeglądam witryny i jaka dla mnie miła niespodzianka. Oto czytam:
STANISŁAW BALIŃSKI Londyn 1944 Polska Podziemna Moją ojczyzną jest ...

Zygmunt Jan Prusiński: Biedna zawsze była Polska, i biedni w niej ludzie. ... http://wiersze-i-piosenki-wojenne.blog.onet.pl/Stanislaw... ...
www.zss1krakow.edu.pl/pmenu/hist/wiersze.html - Kopia


Wiersze i Piosenki
I moje wiersze ktoś zauważył: "Umierają tak zwyczajnie, bez patosu", "A ty dokąd, poeto?", "Torturowanym różę składam", "Ustka, zapomniane tajemnice", "Mądrość trzeba rzeźbić jak strunę"...
Dziwne, bo mam najwięcej umieszczonych wierszy pośród tego grona poetów przecież bardziej uznanych niż ja. Moje wiersze zna las i ptaki, czasem zajdę głębiej dróżkami polnymi czy nad stawami, i tam deklamuję głośno to, co przez swoje dotychczasowe życie napisałem.
Nie szukałem Gospodarza, który jest tak gościnny dla poetów. Otworzyłem stronę www.zss1krakow.edu.pl a tam sławy polskiej literatury.


Od góry:
Stanisław Baliński - "Londyn 1944 Polska Podziemna", "Wyznanie", "Afisz Wesela"...
Zbigniew Herbert - "Wilki"...
Kazimierz Wierzyński - "Na zajęcie Warszawy przez Rosjan", "Na proces moskiewski"...
Władysław Broniewski - "Bagnet na broń !"...
Wisława Szymborska - "Gawęda o miłości do ziemi ojczystej"...
Maria Konopnicka - "Ojczyzna"...
Marian Piechal - "Alfabet"...
Antoni Słonimski - "Polska"...
Natalia Sikora - "Orzeł Biały", "Władza chce władzy", "Milicja"...
Jacek Kaczmarski - "Mury"...
Jan Twardowski - "Piosenka o Powstaniu"...
Czesław Miłosz - "Ostatnie polskie Powstanie"...
Zygmunt Jan Prusiński - "Umierają tak zwyczajnie, bez patosu", "A ty dokąd poeto?", "Torturowanym różę składam", "Ustka, zapomniane tajemnice", Mądrość trzeba rzeźbić jak strunę"...
Jerzy Pietrkiewicz - "***Czy sojusz znaczy przemilczeć"...
Stanisław Barańczak - "Co będzie świadectwem"...
Zbigniew Jasiński - "Żądamy amunicji"...
Krzysztof Kamil Baczyński - "Niebo złote ci otworzę".


- U Jana Twardowskiego i Czesława Miłosza zmieniłem w tytule rangę w najnowszej historii Polski, bo jak piszemy o Powstaniu Warszawskim, to oczywiście z dużej litery. Nie "powstanie" a Powstanie...


No cóż ja biedny poeta mogę, co jedynie to podziękować Gospodarzowi tej Witryny. Zapewne jest patriotą, bo te wiersze wszystkich autorów mówią o Polsce, o zniewoleniu, o walce, o przetrwaniu. Dziwne jest dla mnie to, że sama Szymborska - Rottermund miała ku temu takowe uczucie, w stylu: "Ziemio ojczysta, ziemio jasna, / nie będę powalonym drzewem"... Ale cóż można zawsze interpretować pod deszczyk, pod wiatr.


Do zaprezentowania wybrałem wiersz Stanisława Barańczaka, bo dedykuje swoim przyjaciołom Krystynie i Ryszardowi Krynickim, a ja Ryszarda wiersze z okresu PRL (1970 - 1980) znam.


Co będzie świadectwem

Krystynie i Ryszardowi Krynickim


Nie nasze podręczniki historii, których nikt
nie otworzy, bo i po co, nie
gazety, które nigdy nie były otwarte
na rzeczywistość (jeśli nie liczyć niektórych
nekrologów i prognoz pogody), nie listy,
które tak często były otwierane, że
niczego w nich nie mogliśmy pisać otwarcie,
i nawet nie literatura, też zamknięta
w sobie, w szufladach urzędników albo
w tekturowych trumienkach okrojonych wydań
jeśli co pozostanie, to otwarte oczy
tego dziecka, co dzisiaj nie może zrozumieć
naszego świata zamkniętego - i
otwiera usta, aby zadać nam pytanie;
i jeśli nie przestanie powtarzać swych pytań,
da kiedyś naszej prawdzie otwarte świadectwo

Stanisław Barańczak


- Jako autor tego szkicu pozwolę sobie i w podarunku dla moich Czytelników zaprezentować wiersz mojego autorstwa:


TORTUROWANYM RÓŻĘ SKŁADAM
(Ofiarom ubecji i esbecji)


Nauczyłem się dawno układać
dobro na niebie,
tyle nieporozumień zerwanych
choćby liść z drzewa.
Syczy gdzieniegdzie wąż w lesie
zbliża się zorza lekko zawstydzona,
a ja wracam na rozłożysty piasek
do cieni dawno zapomnianych.
To za Polskę torturowani
tacy młodzi w cierni przykuci,
oblewał ich potem sen czarny
w pacierzach ożyli na nowo.
Wyschnięty nurt rzeki za miastem
idzie chłopiec objęty z dziewczyną,
niech kwitną słońcem i kwiatem
bo są tamtych Polski przyszłością.


Zygmunt Jan Prusiński
6.02.2010 – Ustka


Komentowany wiersz: W próżni malutkie okienko 2021.09.17; 04:44:39
Autor wiersza: zygpru1948
Lansgston Hughes 13 wierszy w przekładzie Adama Lizakowskiego

7 września 2021


Pech
(Hard Luck)

Kiedy dopadnie Cię pech
I nie nasz nic do roboty.
Kiedy dopadnie Cię pech
I nie nasz do roboty.
Zbierz swoje piękne ubrania
Sprzedaj je żydowi.

Żyd kupi od ciebie piękne ubranie,
Dolara i pół da ci za nie.
Żyd weźmie od ciebie piękne ubranie,
Dolara i pół da ci za nie.
Idź na melinę kup flaszkę,
Dżinu i śmiej się synu.

Gdybym był mułem, to bym
Dostał wóz do ciągnięcia.
Gdybym był mułem, to bym
Dostał wóz do ciągnięcia.
Takiego doła mam ja
Nawet straganu nie mam.



Wstęp
(Proem)

Jestem Murzynem:
Czarnym jak czarna jest noc,
Czarnym jak czeluście mojej Afryki.

Byłem niewolnikiem:
Cezar kazał mi myć swoje progi.
Czyściłem buty Waszyngtona.

Byłem robotnikiem:
Pod moimi rękami rosły piramidy.
Mieszałem zaprawę murarską
Na budynek Woolwortha.

Byłem śpiewakiem:
Przez całą drogę z Afryki do Georgii
Śpiewałem pieśni smutku.
Stworzyłem ragtime.

Byłem ofiarą:
Belgowie obcinali mi dłonie w Kongo.
Oni wciąż linczują mnie w Mississippi.

Jestem Murzynem:
Czarnym jak czarna jest noc.
Czarnym jak czeluście mojej Afryki.



Murzyn mówi o rzekach
(Negro Speaks of the Rivers)

Znałem rzeki:
Znałem rzeki pradawne jak świat i starsze
od nurtu krwi w ludzkich żyłach.


Moja dusza rozlewa się szeroko jak rzeki.

W pradawne poranki kąpałem się w Eufracie.
Wybudowałem swoją chatę nad Kongo, które
Kołysało mnie do snu.
Spoglądałem na Nil i wznosiłem nad nim piramidy.
Słyszałem rozśpiewaną Missisipi, gdy
Abraham Lincoln przybył do Nowego Orleanu,
Widziałem muliste piersi rzeki
Złocące się o zachodzie słońca.

Znałem rzeki:
Pradawne, mroczne rzeki.



Matka mówi do syna Mother to Son

Cóż, synu, powiem ci:
„Życie dla mnie to nie kryształowe schody.
Miały one gwoździe,
I drzazgi,
I wytarte deski,
Miejsca bez wykładziny-
Gołe deski
Ale cały czas
Wspinałam się,
Aby dojść do podestu,

Skręty i zakręty
Czasami schodziłam w ciemności.
Więc, chłopcze, nie rezygnuj.
Nie siadaj na schodach
Ponieważ jest ci ciężko.
Nie poddawaj się –
Bo wciąż mam pod górkę, kochanie,
Nadal wspinam się
A życie dla mnie to nie kryształowe schody”.

Moja dusza rozlewa się szeroko jak rzeki.


Komentowany wiersz: Polubisz moją miłość... 2021.09.16; 08:16:15
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Wiara


wierzę że Bóg podobny jest do gołębicy
że człowiek może zmienić się
w dowolną część maszyny
co nie oznacza
że nie ma mu wyrosnąć lwia grzywa
albo skrzydła anielskie
(w anioły także wierzę)
Wierzę w insygnia wszystkich mocarstw
Wierzę we wszystkie ideały
i w szaleństwo ich głosicieli
Nie wykluczam:
samorództwa
dzieworództwa
zapłodnienia przez styk damskiego zadka z fotelem
na którym od dawna nikt nie siedział
Wierzę że facet któremu się nic nie udaje
może zostać nagle synem szczęścia
Że największym poetą naszego kraju
nie jest ten siwy pan z dochodami
ani ten młody dobijający się do dochodów
ale stary tragarz który nie napisał nic
oprócz kilku podań
Wierzę w praducha
i pramaterię
i wszystkie pre-pradokumenty
i we wszystkie pro anty korr i kontra
Nie wierzę tylko w niemożliwe
Wszystko jest możliwe na tym świecie
składającym się
hiii... hiii
z wirujących punkcików
których jeszcze
hiii... hiii
nikt nie widział.


Komentowany wiersz: Polubisz moją miłość... 2021.09.16; 08:10:13
Autor wiersza: zygpru1948
Adam Lizakowski – Ameryka w oczach i pamiętnikach wybitnych Polaków w XVIII, XIX i XX

9 marca 2021


List 9

Jak żyją Polacy w Ameryce?

W pustce,
która jest tak ogromna, że jeden nie widzi
drugiego. Myśli o własnym JA poszerzą
tę pustkę. W młodości miałem mocne skrzydła,
wzbijałem się wysoko w przestworza.
Ziemia mnie karmiła, o tym zapomniałem.
Ilu jest takich, co wymieni przyjaciół
na samochody? Rodzinne szczęście na
pieniądze? Pokochali rzeczy, które stawiają
wyżej niż siebie samych. Nawet nie zauważają
jak szybko pozbędą się głodu kultury,
jak szybko porosną sadłem obojętności.

Adam Lizakowski

Ameryka w oczach i pamiętnikach Polaków w XVIII, XIX i XX wieku

W tej części będziemy korzystać z Antologii pt. Ameryka w pamiętnikach Polaków[1] oraz ze komputerowych stron. Wybrane przez nas fragmenty nie potrzebują wyjaśnienia /komentarzy/ ponieważ w bardzo wyraźny sposób przekazują to co chcieliśmy pokazać. Przez dwa stulecia obraz Ameryki i wyobrażeń ludzi, którzy marzą o niej jest właściwie nie uległ wielkim zmianom, można nawet powiedzieć taki sam, i nie będzie to wielką przesadą, jeśli tam powiemy. Do naszej pracy wykorzystamy sylwetki kilku osób znanych w kulturze polskiej od czasów rozbiorowych. Nie byli to emigranci z prawdziwego zdarzenia, oni tylko jakby „otarli się” o Amerykę, po prostu wpadli do niej na chwilkę a później dużo o niej mówili, pisali, każdy na swój sposób, ale stwierdzenia były do siebie podobne. To stara prawda o Ameryce maja do powiedzenia najwięcej ci, co byli w niej tylko na chwilkę lub przez chwilę. Tomasz Kajetan Węgierski, Julian Niemcewicz, Cyprian Kamil Norwid, Jakub Gordon i Henryk Sienkiewicz, Helena Modrzejewska, Czesław Miłosza i Zbigniew Herbert, będą naszymi bohaterami, ale jedynie pani Helena spoczęła na ziemie amerykańskiej.

Tadeusz Kościuszko [2] 1746-1817, był i jest chyba najważniejszym Polakiem, który był, mieszkał i walczył o wolność Amerykanów i bardzo spodobał się Amerykanom, że do dzisiaj dwieście lat po jego śmierci pamięć o nim wśród społeczeństwa amerykańskiego jest żywa. Co wcale nie oznacza, że przeciętny Amerykanin wie kim był Kościuszko lub o nim słyszał, niestety tak nie jest. Podobnie jest też z drugim naszym bohaterem polsko –amerykańskim Kazimierzu Puławskim.

Tadeusz Kościuszko do Ameryki dotarł w sierpniu 1776 roku, a więc miesiąc po ogłoszeniu Deklaracji Niepodległości. Postanowił zaoferować swoje usługi dowódcy Armii Kontynentalnej – Georgeowi Washingtonowi. Jednak zanim się z nim spotkał, trafił przed oblicze Benjamina Franklina, który wówczas koordynował działania w zakresie zapewnienie bezpieczeństwa Pensylwanii.

To na prośbę tego ostatniego David Rittenhouse – polityk z Pensylwanii, astronom i twórca pierwszego amerykańskiego teleskopu – sprawdził kompetencje polskiego oficera. Zachwycony jego umiejętnościami, niemal natychmiast polecił go do prac na rzecz Pensylwańskiego Komitetu Bezpieczeństwa. W efekcie już 30 sierpnia Kongres Kontynentalny przydzielił Kościuszkę do Departamentu Wojny Stanów Zjednoczonych, do prac przy fortach.

Przyszły pierwszy prezydent, generał Jerzy Waszyngton, mianował Kościuszkę architektem West Point, gdzie powstała najpotężniejsza twierdza Ameryki. Była to najważniejsza pozycja obronna na całym kontynencie północnoamerykańskim. Tam też powstała „Akademia Wojskowa Stanów Zjednoczonych” –, która jest najstarszą instytucją wojskową a na jej terenie znajduje się pomnik Tadeusza Kościuszki, stąd też amerykańscy wojskowi wiedzą, kto to był Koscusko, bo wymówić tego nazwiska żaden Amerykanin żaden nie da rady.

Dla przybysza ze Wschodniej Europy był to sukces, a jednocześnie ogromny awans, niemożliwy gdziekolwiek indziej, tylko w Ameryce, chociaż Kościuszko był utalentowany, był przecież zupełnie nieznany, i to jest wielka zasługa Amerykanów, którzy nie pytają kto cię zna, ale co potrafisz zrobić. Prawdą jest jednak, że Kościuszko nie miał doświadczenia bojowego, nie ukończył wojskowej szkoły inżynierskiej, (chodził tylko na kursy z zakresu inżynierii), nie posługiwał się nawet językiem angielskim!.

Jednak miał szczęście i dobrze mu poszło w uznaniu zasług uchwałą Kongresu awansowany został 13 października 1783 na generała brygady armii amerykańskiej. Otrzymał też specjalne podziękowanie, nadanie gruntu (około 250 ha) oraz znaczną sumę pieniędzy, która miała być wypłacona w terminie późniejszym, w rocznych ratach. Kiedy Kongres wypłacił mu zaległe pobory w 1798, mimo trudnej sytuacji finansowej natychmiast przeznaczył te pieniądze na wykupienie wolności i kształcenie czarnoskórych mieszkańców. Całą resztę swojego amerykańskiego majątku Kościuszko powierzył Thomasowi Jeffersonowi, który był wykonawcą jego testamentu o wyraźnie abolicjonistycznym wydźwięku.

Dziwne to może się wydać każdemu, kto znał czasy w których nasz bohater żył, że powierzył swój majątek człowiekowi, który żył z pracy murzynów, miał ich setki, kupował i sprzedał, handlował nimi i to jemu Kościuszko zaufał, wręcz nalegał, aby ten wykupił i wyzwolił czarnych z niewolniczej pracy i uczynił ich wolnymi. Przyszły prezydent Ameryki T. Jefferson nie spełnił woli generała Kościuszki pomimo złożonej obietnicy, że słowa dotrzyma, Jedno jest pewne, Kościuszko mając polski charakter romantyka, idealisty, porzucił lekkomyślnie swój wielki majątek i z lekkim sercem popłynął do Europy gdzie niestety, jak można było się tego spodziewać umierał w biedzie w Szwajcarii. T. Jefferson zwlekał z realizacją testamentu Kościuszki prawie aż do swojej śmierci, ostatecznie stwierdził przed sądem powiatu Albemarle w stanie Wirginia, że jest już za stary, aby cokolwiek w tej sprawie zrobić. Tak zwana „sprawa Kościuszki” zakończyła się pół wieku później dopiero 1852 roku, wtedy to wypowiedział się Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych. Sędziowie unieważnili wszystkie testamenty Kościuszki, (który w międzyczasie napisał ich kilka, aby jeszcze bardziej sprawę skomplikować), uznając, że nie wie, jak miałoby dojść do uwolnienia niewolników zgodnie z przedstawionym w testamencie planem. Majątek ustalony na kwotę 43 tys. dol. został przyznany krewnym naczelnika.(3).

Ciekawe jest co pomyślał o naszym bohaterze narodowym pierwszy prezent Stanów Zjednoczonych generał Jerzy Waszyngton (George Washington) z którym łączyły go kontakty służbowe, gdy dowiedział się od Jeffersona o tym, że Kościuszko oddał jemu w opiekę swój majątek na wykupienie Murzynów. Washington ojciec amerykańskiej niepodległości, ojciec wielu dzieci z Murzynkami, (trzeba pamiętać, że każde narodzone dziecko niewolnicy to dodatkowy zysk dla jej właściciela) też był właścicielem wielu czarnych. Ten jeden z najbogatszych ludzi w państwie, właściciel wielu tysięcy hektarów ziemi uprawianej przez wiele setek niewolników był chyba mocno zdziwiony postawą w tym przypadku nieobliczalnego Polaka. Prawdopodobnie stukał się palcem w czoło przez długi czas z niedowierzaniem, a nasz bohaterski generał został powodem do wielu ironicznych uśmiechów notabli waszyngtońskich podczas gry w karty śmietanki towarzyskiej.

Tadeusz Kościuszko, romantyk, człowiek wielkiego serca, humanista myślał nie tylko o Murzynach, także o rdzennych mieszkańcach Ameryki, jak wieść gmina niesie podczas pobytu w Filadelfii odwiedził go indiański wódz Little Turtle. ( Mały Żółw). Kościuszko podarował mu parę pistoletów wraz z instrukcją użycia ich przeciw „każdemu, kto będzie chciał ciebie (twój lud) podbić”. Ordynansem Kościuszki był czarnoskóry Agrippa Hull. Kościuszko walczył o wyzwolenie chłopów w Rzeczpospolitej, o wolność Amerykanów, o wolność Murzynów i Indian.

Obecnie w Chicago w bardzo prestiżowym miejscu w Burnham Park na bardzo krótkiej ulicy Solidarity Drive jest pomnik naszego astronoma Mikołaja Kopernika i konny pomnik naszego generała w mundurze Armii Kontynentalnej jak poprzez wody jezioro Michigan spogląda na miasto, pięknie oświetlone w promieniach słońca lub tonącego wieczorową porą światłami w jeziorze. Generał wspięty na strzemionach z szablą w prawej dłoni, wyciągniętą w geście wezwania do boju. Wierzchowiec zamarł w bezruchu, z uniesionym lewym kopytem i spojrzeniem utkwionym w przeciwnym kierunku niż jeździec. Warto dodać, że swój udział finansowym w budowie pomnika miał także Ignacy J. Paderewski i to, że pomnik pierwotnie stał w polskiej dzielnicy w Humbolt Park, a gdy ta upadła, gdy Polacy się z niej wyprowadzili pod koniec lat 70 ubiegłego wieku pomnik został przeniesiony nad jezioro Michigan i postawiony w najpiękniejszym miejscu.

Tomasz Kajetan Węgierski [4]

Nie miał jeszcze dwudziestu lat, /ur. 1756r/ kiedy wokół jego twórczości powstała atmosfera sensacji i skandalu, jak żaden bowiem z piszących współcześnie – a przecież tworzyli i Ignacy Krasicki i Stanisław Trembecki –ganił, przemawiał, dopiekał, kąsał, drwił, nie oszczędzając nikogo, „na wszystkie targając się stany”.

Po „Ameryce angielskiej”, a ściślej po wolnych już byłych trzynastu koloniach – Stanach Zjednoczonych Ameryki – Węgierski podróżował około 6 miesięcy, opuścił ją prawdopodobnie pod koniec roku 1783. Przejechał prawie przez wszystkie stany i poznał wielu wybitnych ludzi tworzącego się państwa. Spotkał naczelnego dowódcę wojsk amerykańskich Jerzego Waszyngtona.

A dlaczego przypłynął do Ameryki? Ja podaje autor wyboru i komentarzy tej Antologii Bogdan Grzeloński w opracowanej przez siebie biografii Węgierskiego: „Na pewno zawiodły go do nowo powstającego państwa fantazja i ciekawość, ale też bez wpływu nie była moda w 1782 roku na salonach nadsekwańskich książka Amerykanina francuskiego pochodzenia Hektora ST. Jean de Crevecoeura: Listy angielskiego farmera. Albowiem daje ona – jak pisał -, zachwycający obraz szczęśliwego życia mieszkańców Ameryki angielskiej”.

Pod koniec drugiej połowy XX wieku wielu przyszłych emigrantów myślało bardzo podobnie, ten szczęśliwy obraz Ameryki w ich oczach i umysłach nadal funkcjonuje.

A oto jak Węgierski pisze o generale Waszyngtonie, pierwszym prezydencie Ameryki:

„Wszystkie portrety generała Waszyngtona, jakie widziałem w Europie, nie są prawie nic do niego podobne. Jest to jeden z najpiękniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem; jego postać jest szlachetna, wojownicza mina, a maniery swobodne. Grzeczność z jego strony, okazywana od pierwszej chwili spotkania się aż do ostatka, podoba mi się niesłychanie, i przy końcu dwu godzin można było spostrzec, że się go dopiero poznało”.

Amerykanie i dzisiaj są opisywani i spostrzegani bardzo podobny sposób. Mili, uprzejmi, nawet uczynni jeśli to nic nie kosztuje, dlaczego by nie? Z wiecznie „przyklejonym uśmiechem” na ustach.

Julian Ursyn Niemcewicz [5]. W Ameryce Niemcewicz znalazł się 18 sierpnia 1797 roku. Właściwie wbrew swoim zamierzeniom. Z „ofiary” dla Naczelnika – Kościuszki. Pamiętać bowiem należy, że był on adiutantem Kościuszki w powstaniu 1794 roku i wraz z nim po klęsce Maciejowskiej dostał się do więzienia petersburskiego. Utraconą zaś wolność odzyskał dopiero po śmierci carycy Katarzyny II. Z łaski imperatora Pawła I.

Przed wyjazdem z Petersburga pragnął jednak zobaczyć się z Naczelnikiem. Ciekaw był jego zdrowia, samopoczucia, projektów. Sam bowiem mimo ciężkiego śledztwa czuł się dość dobrze. Tymczasem Kościuszkę znalazł „leżącego na kanapie, z obwiniętą głową i wyciągniętą jak martwą nogą”. I jak odnotował we wspomnieniach; „bardziej jak widok ten zmartwił mię głos jego, prawie zgaszony, trudność i nieporządek w tłumaczeniu się, znajdowaniu myśli i słów; zdawał się przerażonym nadzwyczajną trwogą; nic nie mówił, a kiedy głos podniósł kiwał palcem, pokazując, że nas w przedpokoju podsłuchują”. Dlatego też nie potrafił odmówić życzeniu Najwyższego Naczelnika, popartemu zresztą łzami, by razem udali się do Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Z Petersburga „ze wspaniałej dzielnicy admiralicji”, jak pisał Niemcewicz wyjechali śnieżnym rankiem w poniedziałek 19 grudnia 1796 roku. Do celu – Filadelfii- ówczesnej stolicy młodego państwa, dotarli po ośmiu miesiącach podróży”.

Niemcewicz dobrze sobie w Ameryce poradził,, nawiązał wiele osobistych kontaktów z wieloma znaczącymi w tym czasie osobami m.in. z przyszłym prezydentem Stanów Zjednoczonych T. Jeffersonem i Johnem Adamsem, też przyszłym prezydentem tego kraju. Jak podają źródła dużo podróżował zwiedził wszystkie stany z wyjątkiem dwóch, Północnej i Południowej Karoliny. Poznał pierwszego prezydenta Stanów Jerzego Waszyngtona.

Ożenił się z bogatą wdową po generale amerykańskich wojsk rewolucyjnych panią Zuzanną Livingston – Kean. Dzisiejszym językiem można powiedzieć, że urządził się świetnie, nawet otrzymał amerykańskie obywatelstwo, o które dzisiaj tak wielu Polaków zabiega. Oddał się pracy literackiej, dużo tworzył i wydawało się, że zapomniał o ojczyźnie, że Ameryka wynagrodziła jego wcześniejsze niedole, ale myśl o Polsce nachodziła go bardzo często. Rozdział amerykański w swojej biografii zamknął słowami:

„Każdego obywatela pierwszą jest powinnością być pożytecznym społeczeństwu, w którym się urodził. Póki trwała Polska, starałem się powinności tej zadośćuczynić: gdy rozszarpaną została, i ja stałem się wygnańcem”.

Ostateczną decyzje wyjazdu ze Stanów podjął na początku 1807 roku i 2 maja tegoż roku opuścił Amerykę. Z żoną jednak utrzymywał bardzo serdeczne listowne kontakty, a ta w testamencie zapisała mu roczną pensję 6 tys. Dolarów. Przykład J.U. Niemcewicza jest jedynym ni znanym z tak pięknym zakończeniem. O takim życiu prawdopodobnie marzył i marzy niejeden emigrant. Otrzymać amerykańskie obywatelstwo, bogato się ożenić, poznać wielkich polityków, i jeszcze ze znaczna emeryturą powrócić na starość w rodzinne strony. To się nazywa urodzić pod szczęśliwą gwiazdą.


Komentowany wiersz: Polubisz moją miłość... 2021.09.16; 08:09:48
Autor wiersza: zygpru1948
List 14

Czym jest dla ciebie poezja?

Łatwiej powiedzieć czym nie jest.
Na pewno nie jest źródłem dochodów,
ma pewno nie żyję dla niej. Na pewno
jest ją trudno oszukać. Łatwiej jest
oszukać sąd, państwo. Najłatwiej
siebie, poezji nigdy. Ona domaga się,
aby oddać jej wszystko, łącznie z życiem.
Wielu poetów oddało życie dla niej.
Zdolność pisania wierszy to nie umiejętność
wysławiania się, prorokowania słowem.
Spoglądanie milczeniem pauzy, obnażanie
metafor, to jeszcze nie poezja. Łapanie
chwil pazurami przecinków, kneblowanie
ust wielokropkiem to jeszcze nie poezja.
Trzeba mieć serce, duże serce, tak duże,
że nie trzeba go szukać w głębi siebie.
Takie serce od jednej iskry zapłonie.
Ta garstka popiołu co zostanie to jest
poezja.

Adam Lizakowski

Cyprian Kamil Norwid (1821-1883), [6]. Czwarty polski romantyk w Ameryce to brzmi bardzo interesująco, bo niewielu ludzi wie, czy pamięta, że ten wspaniały poeta też w Ameryce szukał szczęścia. Artysta wybrał niefortunnie zimę na podróż przez Atlantyk a ta trwała prawie dwa miesiące wśród ludzi takich jak on przestraszonych i modlących się o własne życie od rana do wieczora pod mrocznych i cuchnącym pokładem żaglowca. Norwid przypłynął do Nowego Jorku na żaglowcu o nazwie “Margaret Evans” dnia, 14 lutego 1853 roku i opuścił ją w maju 1854 roku. Przez pierwsze dwa tygodnie odsypiał podróż po oceanie, i prawdopodobnie miał problemy z chodzeniem i spaniem, bo zmiana czasu z europejskiego na amerykański, też na pewno miała duży wpływ na jego psychikę przez pierwsze tygodnie w Ameryce, zanim się „przestawił” na czas Wschodniego wybrzeża. Trudno jest też wyobrazić sobie Norwida, który jak większość Polaków po wylądowaniu na Ziemi Waszyngtona biegnie do kiosku kupić gazetę z ogłoszeniami o pracę, albo biegnie do polskiego księdza – bo ksiądz na emigracji najważniejszy – na Mszę świętą, aby „po kościele” zasięgnąć języka, gdzie tu jaka praca jest.

Nowy Jork sto siedemdziesiąt lat temu wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj, co nie można powiedzieć o wielu miastach europejskich, które od czasów średniowiecza wyglądają bardzo podobnie. Miasto przede wszystkim było niskie, nie wynaleziono jeszcze wind, nie było światła elektrycznego ani latarni ulicznych takich jak w Europie. Tego nie trzeba głośno mówić, bo wszyscy wiedzą, ale ja tylko przypomnę, że miasto tonęło w brudzie i nieczystościach. Nieczystości gospodarskie, ludzkie, zwierząt domowych i końskie wraz z moczem, „walały się po ulicach”. To była pierwsza rzecz jaka „rzucała się w oczy i nosy” przybyszom, bo miejscowi do tego smrodu i widoku dawno już przywykli.. Małe drewniane domki często się paliły i straż pożarna zawsze miała ręce pełne roboty, a poza językiem angielskim wszędzie dominował język niemiecki, którym prawdopodobnie więcej mieszkańców mówiła na co dzień niż angielskim. Masowy napływ biedoty niemieckiej był tak wielki, że język niemiecki był drugim językiem Ameryki. Polaków w Nowym Jorku było bardzo niewielu, dopiero po upadku Powstania Styczniowego, w dwóch ostatnich dekadach XIX wieku „ruszy szeroko rzeka” polskich głodnych marzycieli o Ziemi Obiecanej za oceanem.

Ale wracajmy do Norwida; te piętnaście miesięcy na Ziemi Waszyngtona znawcy i badacze twórczości poety nazywają „epizodem amerykańskim Norwida”. Zaledwie nieco ponad rok jak na Amerykę to stanowczo za mało, większość emigrantów/ludzi dopiero po siedmiu latach staje tutaj i to tylko na jednej nodze. Ameryka potrzebuje rzemieślników, ludzi z fachem w rękach: cieśli, krawców, murarzy, stolarzy, ślusarzy, młodych i silnych, zdrowych i cierpliwych, umiejących znosić upokorzenia. Norwid tych rzeczy nie miał, ale umiał malować, rzeźbić, rysować, mógł zarobkować ołówkiem, pędzlem, rylcem i był natchnionym artystą. Artysta, poeta Norwid wiedział będąc jeszcze w Europie z opowiadań ludzi, którzy zetknęli się z Ameryką że jest ona egoistyczna, dolara stawia wyżej niż Boga, że prostactwo i prostota obyczajów rzuca się w oczy już zaraz po zejściu ze statku na ląd. Konieczność ciężkiej pracy jest jakby wpisana w DNA emigranta lub przyszłych kandydatów na obywateli amerykańskich. Praca po 12-16 godzin dziennie nie jest niczym nadzwyczajnym, a ona jeszcze nie gwarantuje sukcesu, wciąż większość emigrantów żyje na granicy nędzy i ubóstwa. Malarz Norwid nie nadawał się do karczowania lasów, orania ziemi, osuszania błot, walki z Indianami, których w Vede-mecum opisał jak dzikusów z pomalowanymi twarzami, z piórem lub pióropuszami na głowach, chodzących w skórach z bizonów. Nie nadawał się do dźwigania ciężkich pak w porcie nowojorskim, ani czyszczeniem butów gości hotelowych, bo nawet i do tej roboty się nie nadawał, bo był za stary, to praca dla „wyrostków”. Nie wiemy jak wyobrażał sobie swój pobyt w Ameryce – czy zdawał sobie sprawę z tego, że przed swoim pechem, prześmiewcami i szydercami nie ucieknie, bo oni już bardzo mocno wkradli się w jego życie, umysł i serce i on nawet będzie tęsknił za nimi, bo on Norwid zabrał ich ze sobą do Nowego Świata.

Jak większość emigrantów poeta był bardzo naiwny wierząc, że jego życie w Ameryce będzie inne, otóż nie było, było wierną kopią życia w Europie. Tak potrafił sobie zażartować z nas los z niego i tysiąca innych, którym się wydawało, że podróż przez ocean zmieni ich w innych ludzi, jak jakaś czarodziejska rożka. W Ameryce nie było salonów literackich i arystokracji, to wszystkiego z czym poeta zżył się w Paryżu, ale bieda, niezaradność życiowa, brak przystosowania do nowych warunków była takie same. Norwid chodzący po Nowym Jorku był tym samym Norwidem chodzącym po Paryżu: nieszczęśliwy, głodny, żyjący swoimi marzeniami o wielkim sukcesie artysty, przed którym drzwi salonów europejskich stoją otworem.

Było mu wcale nie łatwiej i lepiej niż w Starej Europie, gdzie już od wielu lat był emigrantem i wiedział i znał smak chleba na obcej ziemi. Poeta jak większość emigrantów tutaj przybyłych zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy, zmartwienia, choroby i biedę ze sobą i one towarzyszyły mu na każdym skrawu amerykańskiej ziemi. Ameryka miała być miejscem nowych możliwości dla utalentowanego – ale już jak na Amerykę -niemłodego człowieka miała być miejscem na którym dorośli i już ukształtowani ludzie rodzą się na nowo.

Nowy York sto pięćdziesiąt lat temu był tak samo trudnym miastem do życia jak dzisiaj, tysiące emigrantów, ludzi z całego świata przybywa do niego tylko z pustymi kieszeniami w jednym celu: poprawić swoje życie, coś w nim zmienić na lepszego. Te tysiące marzycieli, amatorów na bułkę z masłem i szynką, są gotowi na wszystko, na każdą pracę, nawet najpodlejszą, najmniej płatną, która tylko dawałaby szanse przeżyć, nawet skórka chleba jest lepsza niż głód, nawet miejsce w kącie, gdzieś na podłodze obok śpiących pięciu zupełnie obcych sobie osób jest lepsze niż noc spędzona pod mostem czy w parku pod drzewem. Poeta podejmuje każdą fizyczną pracę i przegrywa, bo nie nauczony do ciężkiej pracy jeszcze bardziej choruje niż w Europie, słaba psychika też daje znać o sobie. Jednak i do niego uśmiecha się szczęście, łut szczęścia, który pozwala mu przeżyć, z czasem znajduje pracę jako artysta – Ameryka uśmiecha się do niego, podaje rękę, trzeba to doceniać, ale poeta tego niedocenia. Pracę otrzymał, dzięki znajomościom i rekomendacjom, do­brą po­sa­dę ry­sow­ni­ka w pra­cow­ni gra­ficz­nej De­ople­ra, gdzie trwa­ły pra­ce nad al­bu­mem Wy­sta­wy Świa­to­wej. Pra­co­wał tam do wrze­śnia 1853 roku. Mówiąc językiem dzisiejszym trafia mu się też fucha i maluje kajutę kapitańską na statku Black Warrior, pływającego pomiędzy Nowym Jorkiem a Hawaną. Dorabia też jako rzeźbiarz tworzy płaskorzeźby, wykonuje krucyfiks dla jakiegoś amerykańskiego obrotnego rzeźbiarza, który coś mu tam płaci, a mógłby nic nie zapłacić – tak robi wielu – gdy się dowie, że ma do czynienia z poetą, czyli z „ofermą życiową”. Zresztą, oszukiwanie i okradanie nowych emigrantów przez starych emigrantów z dłuższym stażem jest na porządku dziennym, nic nowego pod słońcem jak mówi Eklezjasta.

Pomimo pierwszych sukcesów, gdzie praktycznie głód już mu nie zagraża, poeta czuje się w Ameryce źle, cały czas patrzy w stronę Europy, tam są ci co o upokorzyli, i on nie może chować jak struś głowy w piasek za oceanem, musi wrócić do Paryża, jeszcze im pokaże, tym z bożej łaski literatom, krytykom i recenzentom, hrabiom i książętom, kto to jest Norwid.

Nie myśli o tym, aby odłożyć kilkanaście dolarów i wydać wiersze na swój własny koszt jak to zrobił wielki poeta Ameryki Walt Whitman, który w rok po powrocie do Europy Norwida w 1855 roku, wydał swój sławny, bo skandalizujący tomik „Źbła trawy”. Whitman napoczątku lat 40. XIX wieku pracował jako dziennikarz i krytyk literacko-muzyczno- teatralny dla pisma the Brooklyn Daily Eagle. Wiele jego recenzji z tamtego okresu zachowało się do dzisiejszych czasów, czytając je mamy wrażenie, że poeta kochał muzykę, muzyków, śpiewaków, słowem artystów, ale nie zawsze jego miłość szła w parze z wiedzą na temat muzyki, opery, oraz samej techniki śpiewania czy głosu operowego. Jak podaje Robert Strasburg w eseju pt. Whitman and Music, Whitman zanim wydał pierwszy tom “Leaves of Grass” znał już muzykę takich kopozytorów jak: Handla, Haydna, Mozarta, Beethovena, Rossiniego, Bellininiego, Donizetta, Verdiego, Aubera, Meyerbeera, Webera, Mendelssohna i Gounoda.

Przez te piętnaście miesięcy pobytu Norwida w Ameryce nie wiemy za dużo co robił i jak żył. Czy często chodził do opery czy teatrów nowojorskich, czy bywał na salonach amerykańskiej rodzącej się burżuazji. Sam poeta o swoich intelektualnych przeżyciach z drugiej strony oceanu niewiele pisze, wspomina, świadczyć to może, że jak zdecydowana większość emigrantów liczył każdego dolara pięć razy zanim go wydał, a chleb i zacerowanie dziurawej skarpetki było ważniejsze niż kupno biletu do opery. Norwid wolał Europę, chociaż wielkie światowe sławy były w Nowym Jorku bardzo dobrze znane. Każdy kto osiągną znaczący sukces w Londynie, Paryżu czy Wiedniu lub Rzymie, był w Nowym Jorku. Norwid wolał Europę, ale tą polską Europę, gdzie krążyły o nim opinia, że jest poetą o miernej wartości, a twórczość jego jest „pełna ciemności i niezrozumiała”. Jego przyjaciele August Cieszkowski i Zygmunt Krasiński nie tylko odmówili mu pomocy w opublikowanie jego twórczości, ale wręcz ostrzegają innych aby tego nie robili. Norwid na pewno tym nie zapomniał, ale Ameryka staje się z dnia na dzień kulą u nogi, przekonał się w niej, że był nikim, skorzystał więc z okazji i mówiąc językiem dzisiejszym, znajduje jelenia, albo sponsora, księcia Lubomirskiego i na okręcie „Pacific” wraca do Europy. Przez następne trzydzieści lat na przemian raz w depresji raz w melancholii, raz na kacu a raz głodny, dziwaczeje, przestaje dbać o siebie, przestaje się golić i strzyc włosy, w wieku niecałych 60 lat wygląda jakby miał 90 lat. Za swoją niezależność i geniusz poetycki płaci najwyższą cenę, próbuje udowodnić, że żyje, że jest kimś, jednak nie daje rady, życie pokonało go trafia w roku 1877 do domu opieki św. Kazimierza, gdzie po sześciu latach umiera w wieku 63 lat. Dwa dni póź­niej po­cho­wa­no go na cmen­ta­rzu w Ivry, z pię­cio­let­nim pra­wem do gro­bu. 28 XI 1888 szcząt­ki prze­nie­sio­no do Mont­mo­ren­cy i po­cho­wa­no na koszt Mi­cha­li­ny Za­le­skiej w „na­ro­do­wym” gro­bie zbio­ro­wym nr 42. Nie wy­ku­pio­no jed­nak, mimo fun­du­szy, miej­sca „wie­czy­ste­go” lecz je­dy­nie cza­so­we na pięt­na­ście lat. W kon­se­kwen­cji w roku 1904 mia­ła miej­sce eks­hu­ma­cja i prze­nie­sie­nie szcząt­ków do jed­ne­go z gro­bów zbio­ro­wych dla „do­mow­ni­ków” Ho­te­lu Lam­bert. Za spra­wą tego osta­tecz­ne miej­sce po­chów­ku po­zo­sta­je nie­usta­lo­ne, zaś uro­czy­sto­ści od­by­wa­ją się w Mont­mo­ren­cy przy gro­bie z roku 1888. W 2001 roku zie­mię z jego mo­gi­ły umiesz­czo­no w Kryp­cie Wiesz­czów Na­ro­do­wych w kra­kow­skiej Ka­te­drze.

Jakub Gordon [6]. Życie jego chęć służenia ojczyźnie nadaje się na co najmniej kilkanaście odcinków serialu w którym Gordon odrywałby główną role. W Ameryce przebywa od roku 1855 do 1860. Uciekając przed carską policją/ fałszując dokumenty/ schronił się w Niemczech, a tak „bez przytułku i opieki” , zdecydował się na podróż do Ameryki, w celu polepszenia swojej sytuacji materialne, a przede wszystkim chciał odpocząć od Rosji, w której był zesłańcem politycznym na Sybirze przez wiele lat.

Tak oto pisze o Ameryce i Polakach tam spotkanych:

„Często słyszałem użalających się Polaków w Ameryce. „Gdybym tak był pracował w Polsce – mówił nie jeden z nich – to bym sobie już dawno majątek zebrał”.

„Sposób pracowania jest zupełnie inny niż w Polsce. Przybądź no tam kto z lenistwem, prędko odzwyczaisz się od niego. Albo nic nie zrobisz, albo wypędzisz z siebie próżniaka”.

„ Nie na próżno mówi każdy rzemieślnik co się dostał na tę półkule, że trzeba rozpocząć na nowo swój zawód nauką. Jego czynność, równie jak chód nawet muszą być odmienne w Ameryce, bo tam godzinę odbywa się w czterdzieści minutach.

Proszę się przypatrzyć np. polskiemu murarzowi – jak on stoi przy cegłach, których ma użyć do stawiania muru, jak wprzódy trzy razy każdą dwa razy obróci, potem nałoży fajkę, zapali, przywoła chłopca z wapnem i znów cegłę obróci, aż póki ją położy.

Ten sam murarz w Ameryce w tym samym czasie złoży dziesięć cegieł lub kamieni. Dom murowany postawiony zostanie (wprawdzie z pomocą maszyny) w dwa tygodnie; w Polsce potrzeba na to dwa lata”.

Autor tych słów pisał je prawie 150 lat temu. Czy dużo różnią się one od tych „ polskich narzekań i spostrzeżeń o Ameryce”, w XXI wieku. Chyba nie. Komentarz sam się nasuwa. Ameryka wciąż jest miejscem w którym żyje się wygodnie, lepiej, Amerykanie są szczęśliwsi i dużo więcej i lepiej pracują niż np. Europejczycy. Druga obserwacja, że wciąż niestety trzeba „wszystkiego” uczyć od początku, od stawiania pierwszych kroków poprzez pracę i styl pracy. Ostatnim spostrzeżeniem jest to, że mimo wszystko nasz emigrant wrócił do starej ojczyzny. Nie pozostał w tej tak podziwianej przez siebie Ameryce.

Adam Lizakowski. Ciąg dalszy nastąpi


Komentowany wiersz: Blondynka o zmierzchu mad morzem 2021.09.15; 11:57:26
Autor wiersza: zygpru1948
Andrzej Bursa

Uwaga dramat



Mały szary człowiek

taki szary jak poniedziałek po niedzieli

szary jak szara mysz na szarym polu

dowolnie sortowany

magazynowany i sprzedawany

hurtownie

oraz krążący w obiegu detalicznie

jako jeden z detaliogromnej sumy

identycznych detali

detal właściwie zbędny

o wiele bardziej zbędny

od cyfry pod którą jest zapisany

z a p ł o n ą ł w i e l k ą m i ł o ś c i ą.

[1][2][3][4][5][6][7][8][9][10][11][12][13][14][15][16][17][18][19][20][21][22][23][24][25][26][27][28][29][30][31][32][33][34][35][36][37][38][39][40][41][42][43][44][45][46][47][48][49][50][51][52][53][54][55][56][57][58][59][60][61][62][63][64][65][66][67][68][69][70][71][72][73][74][75][76][77][78][79][80][81][82][83][84][85][86][87][88][89][90][91][92][93][94][95][96][97][98][99][100][101][102][103][104][105][106][107][108][109][110][111][112][113][114][115][116][117][118][119][120][121][122][123][124][125][126][127][128][129][130][131][132][133][134][135][136][137][138][139][140][141][142][143][144][145][146][147][148][149][150][151][152][153][154][155][156][157][158][159][160][161][162][163][164][165][166][167][168][169][170][171][172][173][174][175][176][177][178][179][180][181][182][183][184][185][186][187][188][189][190][191][192][193][194][195][196][197][198][199][200][201][202][203][204][205][206][207][208][209][210][211][212][213][214][215][216][217][218][219][220][221][222][223][224][225][226][227][228][229][230][231][232][233][234][235][236][237][238][239][240][241][242][243][244][245][246][247][248][249][250][251][252][253][254][255][256][257][258][259][260][261][262][263][264][265][266][267][268][269][270]

Wiersze na topie:
1. żniwo (30)
2. "układacz snów" (30)
3. ja Weronika (30)
4. a wtedy (30)
5. Smakosz (29)

Autorzy na topie:
1. TaniecIluzji (280)
2. darek407 (234)
3. Jojka (200)
4. pawlikov_hoff (115)
5. Super-Tango (108)
więcej...