Wiersze poetów - poetyckie-zacisze.pl ZAPROPONUJ ZMIANĘ W SERWISIE
Logowanie:
Nick:
Hasło:
Zapamiętaj mnie
Odzyskaj hasło
Zarejestruj się
Dostępne opcje:
Strona główna
O serwisie
Regulamin
Zaproponuj zmianę
Indeks wierszy
Ranking autorów
Ranking wierszy
Dodane dziś (8)

Nowi autorzy:
- JoKo
- Yakov
- ummma
- wspanialaPati
więcej...

Ostatnie komentarze:
nieznajoma
- Stan21
Limeryki matrymonialne
- Stan21
Z natury wiosennej perspektywy-(pantum)
- kali689
Oby wam się dobrze działo
- Super-Tango
więcej...

Dziś napisano 39 komentarzy.

Komentarze otrzymane - zygpru1948



zygpru1948 2021.02.04; 00:20:39
Komentowany wiersz: Z oddali w oddali
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.02.04; 00:20:06
Komentowany wiersz: Z oddali w oddali
/ Literatura
Bardzo kiedyś, bardzo teraz

Maciej Woźniak

U Hanny Janczak: narracje dziejące się tu i teraz, ścigające się z biegiem zdarzeń albo z gonitwą skojarzeń. U Małgorzaty Lebdy: wiersze wysyłane tak, jak wysyła się wehikuł czasu – po soczyście detaliczną opowieść.


O obydwu nieco szerszy świat usłyszał przy okazji poprzednich książek („Lekki chłód” był nominowany do Gdyni, a „Matecznik” dostał Orfeusza), ale poza równoczesnym wejściem na orbitę medialności i nagradzalności – niewiele je łączy. Hanna Janczak zjawiła się raptem, debiutując pod koniec 2015 roku w niespecjalnie znanym Wydawnictwie Igloo, ale od razu zwracając uwagę tyleż zgrabnie i oszczędnie skrojonymi wierszami, co edytorską elegancją tomu. Natomiast Małgorzata Lebda zaczęła publikować dobrych 10 lat temu i począwszy od pierwszej książki (czyli „Tropów” wydanych w 2009 roku przez gnieźnieńskie Zeszyty Poetyckie), powoli i wytrwale zyskiwała uznanie.

Słowa „wytrwale” użyłem dość nieostrożnie, więc należy mu się przypis: chodzi o uparte trzymanie się tych samych motywów (np. śmierć rodziców) i realiów (zdecydowanie pozamiejskich) oraz formę na pograniczu lirycznej notatki czy prozy poetyckiej, a nie o podążanie wytyczoną ścieżką stylu dającego profity albo jakiejś, nie daj Bóg, kariery literackiej. Owszem, można było Lebdę ulokować w popularnym na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku (zaczęło się bodaj od Joanny Lech i jej nagrody na Konkursie im. Bierezina) nurcie mrocznej poezji somatycznej, epatującej gotyckimi lękami dziewczęcego dojrzewania w prowincjonalnych okolicznościach przyrody. Tyle że poetka z nadpopradzkiej wsi Żeleźnikowa operowała wyrazistszym detalem (poetycki shoegazing nie przystoi fotografce) i nie nadużywała – jak kilka poetek z tego kręgu – Honetowskiego pedału „wah-wah” eskalującego nastrój grozy i niesamowitości.

Wzmiankowaną wyżej „zgrabność i oszczędność” u Janczak (tudzież niebezpieczne zdanie Agnieszki Wolny-Hamkało, jakoby jej twórczość „idealnie wyrażała idiom współczesnej polskiej poezji”) także należy wyposażyć w stosowną amortyzację. Indywidualny, i niekiedy ciemny, ton nadają tym wierszom dwa motywy: bezpośrednio ukazywane doświadczenie macierzyństwa (w relacji 1:1, matka – syn, bez osłonki „rodzinności” czy „domowości”) oraz zadziorna nuta buntu, raz feministycznego, innym razem ogólnie społecznego. Marcin Świątkowski pisał przy okazji debiutu Janczak o „zaangażowaniu, ale bez przesady” – i sposób realizowania tej „bezprzesadności” (szczególnie momenty rozmijania się poetki z oczekiwaniami zaangażowanej krytyki) wydaje się u niej najciekawszy.

Hanna Janczak, „Jeszcze ciszej”. WBPiCAK, 40 stron, w księgarniach od maja 2018Hanna Janczak, „Jeszcze ciszej”. WBPiCAK, 40 stron, w księgarniach od maja 2018
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/23a57234-thumb.jpg


Tegoroczne książki Hanny Janczak i Małgorzaty Lebdy też tworzą całkiem dobraną parę (obie wyszły na wiosnę i obie w poznańskim WBPiCAK-u), ale elementy, które sprawiają, że poetki zasadniczo się różnią, też zyskały na mocy. Co jest, jak było? U Janczak: życie na gorąco, narracje dziejące się tu i teraz, w czasie rzeczywistym, ścigające się z biegiem zdarzeń albo z gonitwą skojarzeń czy skokami emocji, wiersze wysyłane tak, jak wysyła się ludzika z Google Maps, tyle że czasem dokądś na zewnątrz, a czasem do własnej głowy, żeby sprawdzić, co i jak. U Lebdy: instytut pamięci, narracje nakierowane na kiedyś, przeczesujące dzieciństwo (arcywiejskie i absolutnie nie sielskie) z mikrochirurgiczną uważnością, wiersze wysyłane tak, jak wysyła się wehikuł czasu – po soczyście detaliczną opowieść, a nie po zwiędłą przeszłość.

W debiucie Janczak uwagę Agnieszki Wolny-Hamkało zwróciło „Potoczne, intymne doświadczenie związane z byciem matką, córką, kochanką wyrażane poprzez język, który (...) przyszpila elementy codzienności” – i ta potoczność przekładana codziennością jest w tomie „jeszcze ciszej” kontynuowana. Zarówno w tych wierszach, które brzmią rześko i frapująco („szłam po autentycznym lodzie” albo „na przykład dwadzieścia kostek żelaza” przywodzą na myśl trochę szczodrzej rozgadaną Natalię Malek, zaś bardziej tradycyjny, ba, machający do czytelnika aforystyczną puentą „Stevenson na werandzie” nie traci na nowoczesnym wdzięku), jak i w tych, w których zdarza jej się popadać w przynudzanie czy banał (np. „sierpniowi nad Wieprzem” nie udaje się wyjść poza format widokówki, „za wcześnie obudzona” nabiera ładnego flow, jednak marnotrawi go po drodze, „trzyminutowy obraz baśni” mimo relatywnej krótkości wydaje się przegadany). Tego, co pobudzające uwagę i zwyczajnie porządnie napisane, jest jednak zdecydowanie więcej.

szłam po autentycznym lodzie

chwali się kobieta w czerwieni, która nie wróciła z marsa,
ale przydeptuje psu ogon. pies ujada, w górze tli się oko jak w koszu na śmieci,

do którego wrzuciłam rozżarzoną zapałkę, aż dziecko wpadło w zachwyt.
każda matka chociaż raz spaliła chatę. wiem, moja ty formacjo skalna,
czerwień jako trzecia trafia do języka. zaś język to jędrna truskawka.

ojciec piecze pączki, igły spadają na parkiet. taki miesiąc. i możesz sobie skrobać
w dzienniczku swoim pięknym piórem, mówią białe ślady na bieli, biel w śladach.

Przejścia typu „wiem, moja ty formacjo skalna, czerwień jako trzecia trafia do języka” mogą skojarzyć się z Justyną Bargielską, podobnie jak zestawienia wątków dziecięcych i mementomorycznych („umrę i wszystkim będzie lżej, mówi moje dziecko i wskakuje mi na ramiona”), ale cieni i ech rozmaitych współczesnych poetek i poetyk jest u Janczak tak wiele, że prędzej grożą posądzeniem o „wyrażanie idiomu” niż popadnięciem w epigońską zależność od kogokolwiek konkretnego. Podobnie wymyka się Janczak z przyjętych formatów „zaangażowania”, wypracowując raczej model poezji socjalnej nieufności i moralnego dyskomfortu.

cztery tysiące zgięć

wyszedłeś i nie musiałam już dłużej na ciebie czekać.
na balkonie wykluwała się porzeczka i kwitły słodkie poziomki.
astronomowie z międzynarodowego zespołu badawczego
poinformowali, że gwiazdy ostatnio mrugały do nich
wyjątkowo często i dzięki temu odkryli siedem globów.
zastanawiałam się, ile czasu nam zajmie ich zepsucie.
modliłam się, żeby te wszystkie reakcje nie sprzyjały życiu.
słońce wpadało przez szybę, kurz migotał w promieniach.
i były takie chwile, w których nic nie mogło mnie skłonić do działania.

Małgorzata Lebda, „Sny uckermärkerów”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od maja 2018Małgorzata Lebda, „Sny uckermärkerów”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od maja 2018
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/161c77ff-thumb.jpg


W „Snach uckermärkerów” Małgorzaty Lebdy niemal wszystko jest nie tak. Opuszczamy zarówno miasto, jak i wszelkie tu i teraz, a zapis w czasie teraźniejszym paradoksalnie tym bardziej podkreśla wspomnieniową czy też fotograficzną (każdy z tytułów wierszy jest opatrzony przedtytułem „zbliżenie:”) strukturę obrazów przywoływanych z przeszłości. Personalnie głównymi bohaterkami są siostry poetki, które prezentuje się nam na tle wiejskiego naturalizmu zderzonego z intensywną ludową religijnością („przyjmują jezusa jedna z nich myśli o wielkiej maciorze ubitej na tę okazję”). Jeszcze niekiedy trochę irytuje znany z wcześniejszych książek Lebdy, celebrujący groźną tajemniczość ton narracji czy nadmierne eskalowanie mocnych wrażeń („podglądam siostrę która jeszcze dławi się potokiem długie ciemne włosy sklejają jej usta nocą w gorączce zawoła: ze mnie jest ten chłód”), ale formalny zwrot, jakiego w nowej książce dokonuje poetka – ku tekstom radykalnie zwięzłym, cztero-, pięcio- i sześciowersowym – w dużej mierze wyzwala jej poezję z tego, co do tej pory mocno jej ciążyło.


zygpru1948 2021.02.04; 00:17:12
Komentowany wiersz: Z oddali w oddali
Nawet o mrokach młodzieńczej cielesności daje się napisać coś, co nie tyle ma chwycić za gardło, ile dać do myślenia. O zagadkowym splocie fizyczności i psychiczności (w jednym z wywiadów Lebda wspomina: „Przez długi czas nie odróżniałam, co jest z kultury, a co z natury”) albo o społecznych uwikłaniach ludzkiej mowy.

zbliżenie: słowa

jedna z moich sióstr nie potrafi wymówić er
z tego powodu mówi za nią ta druga i to ona
nocami wkłada palce do ust siostry
i prawidłowo układa jej język

Jeżeli coś te książki – przy wszystkich sygnalizowanych wyżej różnicach – łączy, to chyba właśnie permanentne poczucie migracji poza strefę moralnego komfortu. U Janczak źródłem tego poczucia są zazwyczaj relacje międzyludzkie (choć niepokoje dotyczące siedmiu nowo odkrytych globów nie wróżą nic dobrego nikomu ani niczemu, co na nich jest), u Lebdy zaś w dużej mierze relacje ludzko-zwierzęce, szczególnie ludzko-krowie.


Jeżeli coś te książki łączy, to chyba właśnie permanentne poczucie migracji poza strefę moralnego komfortu.

Narratorka wraz z siostrami ma okazję poznać je od razu od niedziecinnej strony („podczas lipcowej powodzi z ubojni płynęła tu krew zwierząt”), a cała książka dość konsekwentnie rozwija się w kierunku ostatniego wiersza „zbliżenie: sny”. Wiersza zamykającego ją w formie i podsumowania (to stąd wziął się tytuł tomu), i przerzucenia pomostu dalej – w kierunku kolejnych, hipotetycznych książek, jakie autorka jeszcze napisze. Jest to moment, w którym szlifowana przez Małgorzatę Lebdę od lat intensywność „kiedyś” ma szansę spotykać się z intensywnością „teraz” lśniącą w wierszach Hanny Janczak.

Wiersz jest nieco dłuższy niż pozostałe, jednak bardziej w duchu niniejszego tekstu będzie zacytować same dwie ostatnie zwrotki.

nad ranem siostra dopytuje: a co jeśli
śnią nas przywleczone przez psy łby
uckermärkerów?

w odpowiedzi całuję jej fioletowe usta
by zabrać z niej fragment choroby
i ponieść dalej w świat

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).


Autor
Maciej Woźniak

Ur. 1969, poeta, felietonista muzyczny i literacki. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Literaturze na Świecie”. Pracował w legendarnym sklepie muzycznym „Helicon” w Warszawie. Autor ośmiu książek z wierszami. Jego tom „Ucieczka z Elei” był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Pod koniec 2012 r. wydał – wespół w zespół z Cezarym Dzięcielskim – fotopoetycki album „Ulica szczupacza”. Mieszka w Płocku. Stale współpracuje z dwutygodnik.com.


zygpru1948 2021.02.03; 08:07:22
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
Aforyzm?

Oprócz męża nigdy nie miałam innego partnera. Seks z nim już dawno mi się znudził.

katharina, 55 Gdynia


zygpru1948 2021.02.03; 08:03:50
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
Aforyzm?

Uwielbiam wszystko co prowokujące i niekonwencjonalne. Mam fajne ciało i brakuje mi ostrych pieszczot. Do łóżka często zakładam wyszukane uniformy.

sylvviaaa, 30 Kielce


zygpru1948 2021.02.03; 08:01:53
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
Aforyzm?

Jestem sportowcem, mam bardzo dobrą kondycję więc szukam tutaj faceta, który mi dorówna w kwestii wytrzymałości. No i przydałaby się fantazja...

Paris3, 28 Wrocław


zygpru1948 2021.02.03; 00:09:26
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.02.03; 00:08:32
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
/ Literatura
Wiersz należy do rzeczywistości

Rozmowa z Petrem Hrušką

Wiersz ma jeden obowiązek: powinien być dobry, czyli pobudzać, siać niepokój. Bez względu na to, czy mowa jest o grzybach, knajpie, nienawiści, czy zarozumialstwie prezydenta – mówi czeski poeta i krytyk.


TOMASZ PINDEL: Przeszliśmy prawdziwą rewolucję, jeśli chodzi o komunikację. Media społecznościowe pełne są krótkich, impresyjnych i osobistych tekstów, pisanych z zastosowaniem różnorakich środków stylistycznych i śledzonych przez tysiące followersów. Czy ma to wpływ na to, czym dziś jest poezja?

PETR HRUŠKA: Coraz bardziej sobie przerywamy, o ile jeszcze jest co przerywać. Wszyscy mówią, krzyczą, apelują, oferują, wyzywają, wychwalają – robią to równocześnie, jeden przez drugiego, jeden za drugiego... Ten szalony natłok i kolaż głosów, ten słowny smog to olbrzymi wysiłek. Zatracamy możliwość i wolę uważnego słuchania, sami wyrażamy się poprzez krzyk coraz donioślejszy – reklamowy, handlowy, polityczny, marketingowy. Co drugi człowiek jest sprzedawcą, co trzeci zbawicielem. Przez pozostałych krzyczy strach, jak na słynnym obrazie Muncha. Wiersz to słowa powolne, zaskakujące, poprzez które ma przemawiać coś skrytego w wiecznej tajemnicy świata. Wiersz nie jest w stanie – i nie chce – konkurować z tym powszechnym hałasem.

Niektórzy powtarzają jednak, że żyjemy w trudnych czasach, wymagających literatury politycznie i społecznie zaangażowanej. Czy to zatem nie jest właściwy czas na „głośną” poezję, manifesty, ody, protest wiersze?
A czy kiedykolwiek były inne czasy niż ciężkie? Pierwsze dwadzieścia pięć lat przeżyłem w dyktaturze komunistycznej – i to były faktycznie ciężkie czasy. Oficjalna dyktatura zmuszała pisarzy do pisania tekstów zaangażowanych politycznie – zaangażowanych na rzecz komunizmu oczywiście. Mówiono, że to nasz obowiązek. Dziś niektórzy ludzie wzywają do obowiązku ponownego zaangażowania. Jestem przekonany, że poeta powinien angażować się jako obywatel, podobnie jak konduktor, piekarz czy lekarz. Ale wiersz nie ma tego obowiązku. Ma inny, jedyny obowiązek: powinien być dobry, czyli pobudzać, siać niepokój. Jeśli taki będzie, uczyni czytelnika bardziej uważnym, dostrzegającym więcej, wrażliwszym na świat. Bez względu na to, czy w tekście mowa jest o grzybach, knajpie, nienawiści, czy zarozumialstwie prezydenta.

A co ze światem wydawniczym? Można odnieść wrażenie, że czytelników poezji ubywa, nakłady książek poetyckich są coraz niższe.
Życie większości ludzi rozpadło się na dwie części: na pracę i na odpoczynek. W pracy budują karierę – w drapieżnym, konkurencyjnym świecie to pragmatyczny wyścig, do którego nie można wykorzystać ani sprzeniewierzyć poezji z racji jej niepewnego charakteru. Odpoczynek po codziennej zawodowej masakrze jest potem jedynie absolutnym wyłączeniem – i tu również nie można wykorzystać poezji, z powodu trudności, jakich nastręcza. Poezja to czas skupienia na sobie i świecie, kiedy się nie forsujemy ani nie relaksujemy. Wyparliśmy ten czas z naszego życia. A jednak nadal są ludzie, którzy mają nadzieję, że przeżywanie z pełną świadomością nieszczęść, absurdów, tragedii i śmieszności jest ważne. Kiedy jednak zechcą tego doświadczyć przy nowym tomiku poezji, w większości księgarń go nie znajdą, ponieważ tych kilka egzemplarzy dla garstki osób nie przyniesie sprzedawcom żadnych szybkich ani pokaźnych zysków. Wydawcy też nie chcą stracić, więc liczba publikowanych egzemplarzy nadal maleje.


zygpru1948 2021.02.03; 00:06:42
Komentowany wiersz: W kierunku światła...
Poezja to czas skupienia na sobie i świecie, kiedy się nie forsujemy ani nie relaksujemy. Wyparliśmy ten czas z naszego życia.

Jak by pan opisał stan dzisiejszej poezji czeskiej?
Kilka wielkich osobowości w każdym z pokoleń. Żadnych mocnych grup, programów, manifestów. I nieustające podenerwowanie, że dobrych poetów ma być więcej. To absurd – chcemy mieć więcej poetów, ale i tak nie będziemy ich czytać, tak samo jak nie czytamy klasyków z ubiegłego wieku.

PetrPetr Hruška
Ur. 1964 w Ostrawie. Czeski poeta, autor scenariuszy, historyk i teoretyk literatury. Pracuje w Instytucie Literatury Czeskiej Akademii Nauk w Brnie, przedmiotem jego badań jest poezja czeska po 1945 roku. Współorganizator wielu inicjatyw z pogranicza muzyki, poezji i happeningu. Wydał tomy: „Obývací nepokoje” („Mieszkalne niepokoje”, 1995, wyd. polskie w tłumaczeniu Franciszka Nastulczyka), „Měsíce” („Miesiące”, 1998), „Vždycky se ty dveře zavíraly” („Zawsze się te drzwi zamykały”, 2002), „Zelený svetr” („Zielony sweter”, 2010), krótkie prozy poetyckie „Odstavce” („Akapity”, 2004), „Auta vjíždějí do lodí” („Samochody wjeżdżają do statków”, 2007), „Darmata” („Darmaty”, 2012, wyd. polskie w tłumaczeniu Franciszka Nastulczyka). Mieszka w Ostrawie. W 2017 roku był gościem Festiwalu Miłosza w Krakowie.

Fot. Martin Straka
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/774bdb3f-thumb.png


W pańskim biogramie na stronie Festiwalu Miłosza czytamy: „Mówi się o nim jako o poecie niepokoju i ukrytego niebezpieczeństwa codziennego życia”. Jakie to uczucie, kiedy się czyta takie jednozdaniowe podsumowania własnej twórczości?
Szybkie i krótkie definicje zawsze są niedokładne, poezji to dotyczy w szczególności. Z drugiej jednak strony bezczelność i odwaga, żeby spróbować coś podsumować i krótko nazwać, bardzo mi się podobają. I akurat to podsumowanie nie wydaje mi się zupełnie niedokładne i jałowe.

A nie ma pan wrażenia, że pisanie o poezji jest często bardzo podobne do pisania poezji jako takiej? Czy jako, z jednej strony, praktykujący poeta i, z drugiej, krytyk literacki uważa pan, że teoria literatury posiada dziś właściwe narzędzia do opisu poezji?
Poezja to pewien sposób przeżywania świata lub, jak kto woli, jego interpretacja. Pisanie o poezji to sposób przeżywania tej interpretacji. Nie widzę zasadniczej różnicy pomiędzy pisaniem poezji a pisaniem o poezji. Jeśli ktoś posługuje się słowami delikatnie i w inspirujący sposób, będzie mógł dotknąć czegoś istotnego, czyli „niewyrażalnego”, co skrywa się w naszej rzeczywistości. Wiersz należy do rzeczywistości, jest tu, by prowokować. Podoba mi się, kiedy dobry wiersz wymyka się rozważaniom teoretycznym, ale podoba mi się również to, że teoretyczne rozważania się nie poddają i raz po raz porywają się na niemożliwe.

Wiersz jest tu, by prowokować.

Czy ciekawi pana to, co się dzieje z pańską poezją podczas przekładu na inny język? W końcu tłumaczenie, zwłaszcza poezji, oznacza zwykle napisanie tekstu na nowo – w języku docelowym. Czy lubi pan w tym uczestniczyć, czy zawierza tłumaczom?
Wiem, jak nieoczywista i właściwie magiczna jest sztuka przekładu. Zwłaszcza w przypadku poezji. Bardzo szanuję tłumaczy i często bardzo ich lubię – mam wśród nich wielu przyjaciół. Tłumacze muszą być nadzwyczaj zdolnymi i jednocześnie niezwykle skromnymi ludźmi. Ich niecodzienny talent do języka i postrzeganie tekstu doceniane są (przynajmniej u nas) w minimalnym stopniu. Nie tylko w sensie finansowym. Nazwisko tłumacza najczęściej pisane jest najmniejszą czcionką i pojawia się gdzieś z tyłu, w stopce książki. To wszystko.

Jeśli jest taka możliwość, chętnie współpracuję z tłumaczem przy przekładzie. Oferuję swoje usługi w wyjaśnianiu problematycznych momentów. Zdecydowanej większości języków zupełnie nie rozumiem, muszę się zatem oddać w czyjeś ręce. Potem na podstawie różnych źródeł próbuję osądzić, czy dobrze trafiłem.

Jednym z ważnych sygnałów jest to, czy tłumacz pyta. Dobrzy tłumacze pytają dużo i odważnie, chcą również znać okoliczności powstawania tekstu, pytają o poszczególne wersy, słowa, chcą się spotkać, poznać mnie bliżej. Nie boją się, że zostaną oskarżeni o niezrozumienie tekstu, bo ciągle pytają. Niektórzy tłumacze w ogóle nie pytają i w jeden wieczór tłumaczą kilka wierszy, czasem wystarczą im dwie–trzy godziny. To mnie niepokoi, za łatwo im to idzie. Jeden się nawet zaoferował, że będzie tłumaczyć ze słuchu, jak podczas tłumaczenia ustnego, wystarczy, że będę mówił wiersze powoli…

Dobrzy tłumacze pytają dużo i odważnie. Nie boją oskarżenia o niezrozumienie tekstu.

Mamy w Polsce bardzo silne stereotypy w kwestii czeskiej prozy: ma być zabawna, lekka i głęboka zarazem, z tym specjalnym czeskim humorem i taką „take it easy” filozofią hrabalowską. Jak to wygląda w przypadku poezji?
To są stereotypy wynikające z powierzchownej lektury Jaroslava Haška i Bohumila Hrabala. Może też z czeskiej kinematografii, która tak często i chętnie opracowuje utwory literackie i która – nie wiadomo dlaczego – ową anegdotyczność, słodko-gorzką lekkość i bezstronność wybrała jako swój sposób wyrazu. W poezji jednak trudno znaleźć tę anegdotyczność. Niekiedy skłania się ona w kierunku absurdalnej groteski, ironii i sarkazmu, na przykład w twórczości Ivana Wernischa, Ivana Martina Jirousa czy J.H. Krchovskiego, ale to nie ma za wiele wspólnego z anegdotyczną lekkością. Czeska poezja przybiera pozy.

To oczywiście uproszczenie, ale powiem tak: czeska poezja często jest niezmiernie patetyczna albo wygląda, jakby w niej o nic nie chodziło. Obie te kwestie trzeba traktować jak wyrafinowany gest. Pod powierzchnią patosu często ukrywa się głęboka, autentyczna wypowiedź. I ukryty dramat. Podobnie wiersz, który jawi się jako banalny, może być pełen ogromnego zaangażowania, emocji, przeżycia – i znowu ukrytego dramatu. Poezja codzienności wie, że jeśli ma w niej chodzić o coś ważnego, musi mieć możliwość wyglądania tak, jakby o nic w niej nie chodziło.

Jest tu również silna tradycja poezji imaginatywnej, nie tylko surrealistycznej. Wiersz pisany jako przygoda fantazji, która może skończyć się rozmaicie. W końcu jest tu też wojowniczość – czescy poeci w przeszłości często stylizowali się na rzeczników narodu, i współczesna poezja zaangażowana tęsknie zerka w tę stronę.

Gdyby musiał pan wskazać tylko jednego literackiego mistrza – albo może dwóch: czeskiego i z literatury światowej – to kto by to był?
Dlaczego miałbym dokonywać takiego wyboru, skoro nie jest to kwestia życia i śmierci? Przecież to naprawdę jest tak, jakbym miał wybierać bardziej kochanego rodzica czy ulubione dziecko... Powiem inaczej – o ostatnim bardzo mocnym wrażeniu, jakie miałem podczas lektury. Przy wierszu Thomasa Tranströmera. To przez to jego precyzyjne wyważenie, kiedy myśl nie przeszkadza obrazowi ani obraz myśli. Przecinają się one w wierszu, nie poza nim. Z czeskich autorów – coś takiego dzieje się w wierszu Jaromíra Typlta. Ten poeta czuje, że ludzka mowa to znak świadczący o tym, że żyjemy również w opowieściach, o których nawet nie mamy pojęcia.

Tłumaczyła: Anna Waniak


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Autor
Tomasz Pindel

Autor powieści i publikacji literaturoznawczych, do niedawna wykładowca Katedry Ameryki Łacińskiej UJ. Specjalizuje się w przekładach literatury latynoskiej, jest także współautorem audycji Piątka z literatury (RMF Classic) i bloga poczytane.blog.onet.pl. Pracownik Instytutu Książki, redaktor serii „Las Americas: nieznana klasyka literatury latynoskiej” (Universitas).


zygpru1948 2021.02.02; 15:57:40
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Do Leszczym

Wisława nie ma dobrego imienia...
Przypominam o mordowaniu księży z Listy Krakowa...


zygpru1948 2021.02.02; 15:21:56
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Aforyzm?

Młoda i niedoświadczona w tych sprawach studentka odda się w sprawne ręce przewodnika po krainie erotyki.

xMass, 20 Warsaw


Leszczym 2021.02.02; 10:42:59
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
:))+


zygpru1948 2021.02.02; 09:33:27
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Aforyzm?

Mam jędrne piersi, świetną pupę, aksamitne wnętrze i tylko marzę o tym, by poznać faceta, który te części ciałka będzie umiał cudownie wypieścić.

Celestyna, 23 Białystok


zygpru1948 2021.02.02; 09:31:56
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Aforyzm?

Na co dzień nie mam problemów z audytorium, faceci często pożerają mnie wzrokiem na ulicy. Zaciekawiłam cię?

Ekshibicjonistka, 21 Głogów


zygpru1948 2021.02.02; 09:29:19
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Aforyzm?

Szukam dobrego dymania.

sprytny198321, 38 Zambrów


zygpru1948 2021.02.02; 09:23:55
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Aforyzm?

Jestem bardzo zmysłową kochanką, potrafię dać przyjemność facetowi w każdy możliwy sposób. Oczekuję wzajemności, nie pisz jeśli ni masz fantazji w łóżku.

deniska, 30 Elbląg


zygpru1948 2021.02.02; 00:47:58
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.02.02; 00:47:25
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
/ Literatura
Przewodnik dla poszukujących bezsensu istnienia

Maciej Woźniak

To, co było u Krzysztofa Siwczyka ciekawe, poetycko samodzielne, niezależne od krytycznych aprobat i dezaprobat, w „Medianach” wciąż takie pozostaje. Słowa potrafią dziwić się i sobie nawzajem i kontekstom, w jakie trafiają.


Poetyckiego głosu Krzysztofa Siwczyka słuchaliśmy przez lata jak głosu permanentnego czipa z opowiadania Lema „Przyjaciel Automateusza”. Był równie nieubłagany w pesymistycznej diagnostyce (zadłużonej u Ciorana, Becketta, Blanchota na solidny lichwiarski procent), przewrotnie elokwentny (wyboista fraza i ekwilibrystyczna metaforyka robiły z niego bękarta Wirpszy i Karpowicza), no i słyszeliśmy ten głos nie gdzieś z zewnątrz, z miast i wsi, spomiędzy huczących autostrad i szemrzących rzek, ale stale od wewnątrz, ze środkowego ucha filozofii i teorii języka, z wnętrza głowy – naszej wspólnej, kulturowej, obolałej od dekonstrukcji, negatywizmu, śmierciorodnego aspektu pisma i pustki znaku. Elektroniczny przyjaciel u Lema sugerował wyjście z sytuacji radykalne, samobójcze, natomiast przyjaciel zainstalowany w wierszach Siwczyka uprawia skupioną malkontencką medytację, której wymiar postreligijny musi zakładać nierabunkową gospodarkę czasem, prokrastynowanie końca świata.

Przyszedł mi na myśl właśnie „przyjaciel”, ponieważ znamienne jest „my” obsadzane z upodobaniem przez Siwczyka w roli podmiotu jego wierszy. Takie arbitralne, kukułczo podrzucane na wstępie „umówmy się” tworzy szybki sojusz między narratorem mówiącym u poety a narratorem słuchającym u czytelnika. A co najlepiej potwierdza prawdziwość przyjaźni? Oczywiście, bieda. Kryzys. Pustka. Daremność.

Po sześciu czy siedmiu książkach, regularnie publikowanych przez dwie dekady, czuliśmy się z Siwczykiem w uchu jak Lemowski bohater na skalistej wysepce, jałowej ziemi ideowych rozczarowań i ekonomicznych mrzonek, religijnej hucpy i politycznej hochsztaplerki. W dodatku rozmiary wysepki – wraz z nadejściem medialnej globalizacji – okazały się żenująco niewielkie, ot, dające się ogarnąć paroma kliknięciami. Wśród środowiskowych złośliwostek o Siwczyku (że pisze dla krytyków, że z gotowych elementów, wziętych a to od Sosnowskiego, a to od Meleckiego, tworzy atrapę poezji, że sukces zawdzięcza nie kuśtykającej frazie przecież, lecz chwytliwej ideowej otoczce, stając się swoistym anty-Coehlo z podręcznikiem wydajnego poszukiwania bezsensu istnienia) jest i taka, która mówi, że gliwicki poeta zaczyna każdy dzień od wpisania w przeglądarkę swojego nazwiska. Chcecie wierzcie lub nie, ale koncepcja kurczącego się wszechświata, aż do rozmiarów skalistej Wyspy Google, Wyspy Excel, Wyspy Baza Danych, wydaje się warta poetyckiej uwagi. Szczególnie kiedy dopiero co byliśmy świadkami klęski piłkarzy Adama Nawałki – trenera obsesyjnie skupionego na detalach, gromadzącego najdrobniejsze obserwacje o piłkarzach i szczegółowo analizującego każdą boiskową sytuację. Podobnie gruntowne, kompleksowe przygotowania do porażki (w wymiarze egzystencjalnym i metafizycznym) prowadzi poetycki narrator Siwczyka.

Krzysztof Siwczyk, „Mediany”. a5, 48 stron, w księgarniach od kwietnia 2018Krzysztof Siwczyk, „Mediany”. Wydawnictwo a5, 48 stron, w księgarniach od kwietnia 2018
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/ac67c8ad-thumb.jpg


Wspomniany sojusz między podmiotem mówiącym u Siwczyka a podmiotem słuchającym u czytelnika jego wierszy zaczął się kruszyć w okolicach tomu „Jasnopis” z 2016 roku, lecz był związany z wydarzeniami dwa lata wcześniejszymi: publikacją poematu „Dokąd bądź”, z wiodącym motywem oczekiwania na narodziny dziecka, oraz miejscem wydania poematu, czyli prestiżowym Wydawnictwem a5. W poemacie typowy dla Siwczyka gimnastykujący składnię, zagmatwany styl został doprowadzony do ekstremum, pozwalając śledzić logikę wywodu z uwagą napiętą do granic – dla jednych czytelniczej cierpliwości, dla innych mrocznej rozkoszy. Po takim dociśnięciu pedału nagłe wrzucenie na luz, jakim był „Jasnopis”, odebrane zostało podobnie jak słynne wrzucenia na luz Świetlickiego czy Metalliki (do wyboru pozostaje kwestia, czy skończyli się na „Czarnym albumie”, czy od razu po „Kill’Em All”) i skojarzone albo z twórczym wypaleniem, albo ze skierowaniem się ku karierze na salonach.


zygpru1948 2021.02.02; 00:45:37
Komentowany wiersz: W mowie miłości śpiew kolibra
Koncepcja kurczącego się wszechświata, aż do rozmiarów skalistej Wyspy Google, Wyspy Excel, Wyspy Baza Danych, wydaje się warta poetyckiej uwagi.

Wydanym tej wiosny „Medianom” na pierwszy rzut bliżej do „Jasnopisu” niż do wcześniejszych książek poety z Gliwic. Wiersze są klarowniejsze i prostsze w obsłudze, a co bardziej istotne, zdarza im się wychylać ze stanu poetycko wyszlifowanej apatii i ahedonii, którą Siwczyk doskonalił w kolejnych tomach. Jedne wychylają się ku zewnętrznemu, organoleptycznie dostępnemu światu (np. „Obiektywnie patrząc” z monologiem dziewczyny w typie nierozgarnięta laska, która czeka aż jej chłopakowi skończy się odsiadka), inne ku przeszłości (np. „W nocnej trasie” przywodzi na myśl i zwięzły, bezpośredni liryzm debiutu Siwczyka, i wczesne wiersze jego poetyckiego druha Macieja Meleckiego). W kilku tekstach następuje połączenie tendencji. Choćby w trenie „Czysta sytuacja”:

W pozycji kucznej, znowu naprzeciwko siebie,
targamy z ojcem indyjską szafę, w żeliwnej ramie
mieści wykwintne fronty, wdrapane rylcem w dechy,
zza których patrzymy w te zdechłe od potu wory,
nasze ciała wciąż sprawnie oblekają się w kształt,
rzuca nami ciężar półokrągłej obudowy, idziemy raz
razem, te parę metrów w głąb sieni jak niebyli tragarze
wojennych łupów, zdeklasowane wojsko, armatnie mięso
przeciągnięte przez rowy czasu, w jakich może jeszcze tli się żar
nieporozumień, teraz kompletnie symboliczny jak ten mebel,
niby stary, ale jednak widać, że to wirtualny vintage,
(…)
kiedy podnoszę krawędź indyjskiej szafy, ojciec podkłada filc
jak ogień pod twierdzę nie do zdobycia, tak twierdzę,
żeby go zachować w pamięci, poniedziałkowego zdobywcę,
otwarcie tygodnia i ran, w jakich odnajdujemy się bez mała
cali i zdrowi, padając na kanapę jak nieżywi, wyobraźmy to sobie,
raz za razem, niewypowiedziane przymierze,
które ktoś kiedyś odsłoni jak wieko arki, znajdzie piach
w kącie ścian, zada pytanie i piach ułoży się w znak
wynikły z nagła.

Jednak największą dywersję w dawnej Siwczykowej strategii zrobiła nie przeszłość (melancholijna marynata „Thorgal” smakuje nieźle, ale żaden przetwór nie stanie się na powrót owocem), lecz przyszłość. Narrator jego wierszy nadal pozostaje autystą, jednym rzutem oka rachującym dowolną ilość rozsypanych zapałek, ale widać, że ktoś (w tym przypadku: mała córeczka) przyjechał i zabrał go z ośrodka. Owszem, wciąż powtarza dobrze znane pretensjonalne formułki („gdy lekko wieje nudą jak anegdotką”), napawa się metaforycznym cwaniakowaniem („ujarana konstytuanta świętuje głupkowate murmuranda”), jest zawsze gotowy na demaskujący rzeczywistość, mocno brzmiący aforyzm, jak z teki anty-Coehlo („Ostatecznie przejrzyste widzenie, odkryty przedgrób miłości”), ale przecież w końcu jest to narrator wchodzący w jakieś relacje (poza relacją z dziurą po absolucie), odrobinę zresocjalizowany, mogący wybrać między złem a tym drugim, które nawet jeśli nie będzie dobrem, to jednak czymś lepszym od zła.

zmierza coś do powiedzenia, rozchyla usta z dowierzania,
cały boży cień jak nicień przemykający przed oczami
staje tropik rozbity nad brzegiem jeziora utopka,
kiedy jeszcze straszono dzieci tonią i pasożytami,
a potem okazało się, że całą ekstazę lęku załatwia
w najlepszym razie lanie w komunałce, restrykcja
uderzająca w oprawców, mało istotny epizod,
który ustawia resztę życia, jeśli się ją ma, to się wie,
pełnia reszty życia w radości, gdy przyszłaś na świat zjaw
wyłowiona z potoku słów i krwi, nie posiada się też kości.
(„W najlepszym razie”)

W otwierającym tom wierszu „Domrok” Siwczykowy narrator trochę się ze swoich rodzicielskich słabości tłumaczy, wszystko jednak opatrując obowiązkowym ceterum censeo:

nie sięga już głębiej do opowieści
słyszanych tu jeszcze zeszłej jesieni, gdy chadzałaś
na pierwsze spacery, a oni, zżyci jeszcze z płotem pletli
ci do głowy superlatywy, na jakie nie stać byle kogo,
w języku słyszałaś słowa krągłe jak przetwory renesansu,
miary nie znali własnych zauroczeń, pełni zaprzeczeń
i gloryfikacji, w tobie widzieli najpewniej nadzieję
dalszego rozwoju akcji, choć za zakrętem znikałaś
jak żółta hulajnoga w strachu porzucona przed zimą
w obszarze drewutni, żal jest nam teraz tych nutrii,
miażdżonych powoli niczym szczególne następstwa sytuacji,
konkrety, idee, którymi się karmi pierwsze, lepsze złudzenia
wciąż twej absolutnej racji.

No właśnie, ciekawa jest ta obsesyjna asekuracja, te manichejskie aneksy do każdej sytuacji, to zapewnianie (siebie? czytelników? dawno zmarłych francuskich myślicieli?), że autor nie odstępuje od wtajemniczenia w brak odgórnego sensu, w jakiekolwiek dające się wziąć serio Znaczące, w pozorność czy symulakryczność wszelkich ludzkich komunikatów i znaków. Narastająca od „Jasnopisu” fala irytacji krytyków, szczególnie dawnych zawiedzionych wielbicieli (jej najwyższy punkt to sprowokowany „Medianami” artykuł Jakuba Skurtysa w „Małym Formacie”), spieniła się nie dlatego, że ktoś żałuje Siwczykowi kariery, ale dlatego, że poeta chce stać jednocześnie na deszczu i pod rynną: po dawnemu mnożyć trudności na randce podmiotu z przedmiotem, wydłużać drogę między słowem a rzeczą, lecz równocześnie po nowemu prowadzić czytelnika ku wnioskom i konstatacjom jakby z góry wiadomym, niejako gwarantowanym przez markę „Krzysztof Siwczyk”.

Ciekawa jest ta obsesyjna asekuracja, to zapewnianie (siebie? czytelników?), że autor nie odstępuje od wtajemniczenia w brak odgórnego sensu, w pozorność wszelkich ludzkich komunikatów i znaków.

A przecież to nie tak, że Siwczyk – w samej poetyckiej materii, w tym jak struga polszczyznę – jakoś szczególnie się zmienił. Kiedyś bywał tym bardziej sztubacko pretensjonalny i metaforycznie przesterowany, na co kompletnie przymykali oko nawet tak dojrzali krytycy jak Anna Kałuża (ponieważ mieli słabość do jego demaskatorskiej pasji? do stawiającej opór frazy? do burzy i naporu wspartych właściwymi lekturami?), więc może wyrazy rozgoryczenia Siwczykiem u Skurtysa są w gruncie rzeczy wyrazami rozliczenia się z własnymi lekturowymi upodobaniami z młodości?

Na szczęście to, co było u poety z Gliwic językowo ciekawe, poetycko samodzielne, niezależne od krytycznych aprobat i dezaprobat, wciąż takie pozostaje. Słowa w nowej książce Siwczyka wciąż potrafią dziwić się i sobie nawzajem, i kontekstom, w jakie trafiają, nie zanikł mu zmysł przytomnej autoironii („leżak, na jakim układasz pietę własnych pretensji”), ładnie przypomina, że znaczenie to rzecz nabyta (więc kosztowna, o czym nieraz zapominają obrońcy wartości, domagając się ich z automatu), zaś meandryczność frazy zyskuje na eksperymentach z wierszem wypowiedzianym na jednym oddechu, jednym zdaniem. Do tego dochodzi śmielsze otwarcie na zewnętrzny świat, ba, własna córka w roli intruza z zewnątrz, co daje nadzieję, że w kolejnych tomach dostaniemy wiersze z wątkiem kredytu branego na przyjęcie z okazji dwunastych urodzin albo strzępami rozmów o uczęszczaniu na religię w szkole. Kiedy rośnie nam dziecko, świat robi się bezsensowny na coraz więcej sposobów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).


Autor
Maciej Woźniak

Ur. 1969, poeta, felietonista muzyczny i literacki. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Literaturze na Świecie”. Pracował w legendarnym sklepie muzycznym „Helicon” w Warszawie. Autor ośmiu książek z wierszami. Jego tom „Ucieczka z Elei” był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Pod koniec 2012 r. wydał – wespół w zespół z Cezarym Dzięcielskim – fotopoetycki album „Ulica szczupacza”. Mieszka w Płocku. Stale współpracuje z dwutygodnik.com.


zygpru1948 2021.02.01; 11:15:25
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
Aforyzm?

Sex jest dla mnie jak dobre jedzenie którym trzeba się delektować!
Mam nadzieję że tutaj znajdzie się pasujący partner.

Michi, 25 Opole


zygpru1948 2021.02.01; 11:13:22
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
Aforyzm?

Wyszłam w tamtym roku za mąż i już mi się znudziło. Chcę skoku w bok. Rozrywki.

kjulita, 25 Rzeszów


zygpru1948 2021.02.01; 11:11:24
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
Aforyzm?

Będzie się działo. jak tylko zgłosi się do mnie ktoś, z którym zrozumiem się bez słów.

Chetttna, 37 Nysa


zygpru1948 2021.02.01; 10:33:27
Komentowany wiersz: Całowanie kobiety
Czytelnik soreal pisze…

Z przyjemnością daję się zaprosić. Całowanie kobiety...boskie zajęcie...sztuka przemiła. Czemu takiego przedmiotu w szkołach nie ma? (wiem, że polityki nie lubisz...ale to chyba znowu PIS., nagałganił)


________________Odpowiedź


PIS jest winien iż się urodziłem w Polsce a nie na Stepach Mongolskich, i za to mam do nich o to żal... Co do przedmiotu Całowanie dziewczynki od I klasy to w VII klasie sami mistrzowie by otrzymywali Certyfikat do świadectwa. Ja miałem szczęście że przez jakiś okres mieszkałem w gminie Całowanie koło Pilawy i, tam wszyscy się całowali na ulicy i w innych miejscach, to w zastępstwie - dzień dobry - ta praktyka doprowadziła mnie że mam wolny zawód z czternastu wolnych zawodów, jako tzw. CAŁOWNIK, i tak to trwa do dzisiaj. Między innymi posiadam wolny zawód jako ZAPŁADNIACZ... - Dziękuję za komentarz...


zygpru1948 2021.02.01; 01:10:36
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.02.01; 01:09:53
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
/ Literatura
Po swoje

Marek Olszewski

Wspólnym mianownikiem poetyckich debiutów Banaszaka, Żabnickiej i Ketzera staje się wyrywanie doświadczenia z kontekstu oswojonego języka.


W warunkach niskiego poziomu czytelnictwa oraz promilowego zainteresowania twórczością liryczną, polskie środowiska poetyckie wypracowały tyleż oczywistą, co konieczną strategię przetrwania. Sprowadza się ona do zasady: jeżeli nie chcą nas czytać inni (z nielicznymi acz cennymi wyjątkami), będziemy czytać i komentować się nawzajem. Z tym większym zainteresowaniem warto dziś przyglądać się debiutującym poetom i poetkom, którzy z dala od koniunktury godzą się na tak pojęty survival, by powiedzieć coś we własnym imieniu. Z podziwu godną determinacją idą po swoje, próbując w ciasno-dusznym pokoju pełnym literatów zająć własny kawałek podłogi.

Mają dziś kilka sposobów na zaistnienie. Pierwszego dostarcza internet – miejsce tyleż gościnne, co bezlitosne wobec amatorów składania rymów w rodzaju „miłość-złość” czy wirtuozów metafor dopełniaczowych. Ogromna jest rola platform społecznościowych, które stają się kuźnią stylu i miejscem konfrontacji. Ze środowiskiem liternetowym byli lub są związani najciekawsi autorzy ostatnich lat (wśród nich: Pułka, Góra, Brewiński, Taranek, Mateusz, Rutkowski). Drugą możliwość wyjścia przed szereg oferują konkursy poetyckie, w których jurorami są bardzo często – a jakże – poeci oceniający młodszych stażem kolegów. Z tą opcją zazwyczaj wiąże się trzecia – nagrody literackie. Tu przodują zwłaszcza łódzki Bierezin, kutniański Złoty Środek Poezji i wrocławski Silesius dla debiutantów. Jeszcze inna droga, którą w projekcie „Połowu” proponuje Biuro Literackie, wiedzie poprzez namaszczenie ze strony uznanego już w środowisku autora czy autorki.

W przypadku pierwszego z debiutantów, o którym chcę wspomnieć – Michała Banaszaka – zadziałała machina konkursowa. Wydział Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Krakowa, jakby zazdroszcząc stolicy Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, postanowił powołać własną nagrodę. Na patronkę wybrano zmarłą w Krakowie Annę Świrszczyńską. Konkurs przeznaczony jest dla autorów przed debiutem książkowym, którzy w ramach wygranej otrzymują szansę na wydanie własnej książki oraz spotkanie z publicznością w czasie Nocy Poezji. Czytając tegoroczną zwycięską „Piosenkę o rozpadzie” Michała Banaszaka, trudno nie pomyśleć o konserwatyzmie krakowskich jurorów. Debiutancka propozycja Banaszaka – wybrana spośród 72 nadesłanych zbiorów – zamiast pokazywać nowe możliwości w trudnej dziedzinie wiązania słów i rzeczy, zalatuje niestety naftaliną.

„Piosenka o rozpadzie” Banaszaka zalatuje niestety naftaliną. Jest krokiem wstecz, ponownym zawieszeniem systemu języka poetyckiej tanatologii.

Autor komponuje książkę na zasadzie konceptualnej opowieści czy raczej pokawałkowanego poematu, będącego świadectwem – który to już raz? – przepracowywania straty po zmarłym (najprawdopodobniej chodzi o ojca określanego jako P.). Ale to nie wyeksploatowany do cna temat jest tutaj problemem, lecz wtórność i nuda języka. Debiutantowi nie udaje się niestety to, co w najlepszych wierszach wychodzi znanym tanatologom: Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu, Romanowi Honetowi czy Dariuszowi Susce. Banaszak nie przemawia własnym głosem.
Michał Banaszak, „Piosenka o rozpadzie”. Universitas, 36 stron, w księgarniach od czerwca 2016 rokuMichał Banaszak, „Piosenka o rozpadzie”. Universitas, 36 stron, w księgarniach od czerwca 2016 roku
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/0ba36a9b-thumb.jpg


To dlatego autor wstępu do książki – Bronisław Maj – może zastępczo cieszyć się odkrywanymi powinowactwami z tradycją XVII-wiecznych poetów metafizycznych, twórczością Stanisława Barańczaka czy Wisławy Szymborskiej. Banaszak, odrabiając pilnie lekcję z przeszłości, proponuje nam z całym dobrodziejstwem inwentarza metafizyczne klisze (figura Ojca być może najmocniej wybrzmiewająca w prostej alegorii latarnika podtrzymującego światło w ciemnej piwnicy), zgraną metaforykę „gier z przeszłością” czy „pamięci rzeczy”, ekfrazę „Trumny chłopskiej” Aleksandra Gierymskiego, a także celujący w patos mądrościowy finał:

powtarzam dziś po raz ostatni
tę lekcję, którą – niepytani –
rodzice dają swoim dzieciom:
że też zmierzają ku kamieniom.
(„Epilog”)

Być może nieświeżość języka ma jakoś korespondować tutaj z nudną, pozbawioną fajerwerków trywialnością codziennego współbycia z drugą osobą, której istnienie z czasem przestaje się zauważać. „Piosenka o rozpadzie” ma i mocniejsze momenty, jak wówczas, gdy poeta rezygnuje z rażącej sztucznością dyscypliny estetycznej poukładanego umysłu i rozluźnia frazę, komplikując ją nieco w toku przerzutniowym („Sen”). Szkoda, że tych ciemniejszych, wytrącających z czytelniczych nawyków fragmentów jest tu tak mało.

Trudno pojąć, dlaczego w roku nagrodzenia Silesiusem „Sierpnia” Aldony Kopkiewicz, poświęconego analogicznemu co u Banaszaka tematowi, jurorzy konkursu chcącego uchodzić za ważny i prestiżowy nagradzają zestaw wierszy wtórnych, nawet jeśli niepozbawionych pewnego uroku. O „Sierpniu” Anna Kałuża pisała: „Swoją prostą, a zarazem sugestywną frazą Kopkiewicz ustala w jakimś sensie (ponownie) brzegowe warunki języka. Jej «Sierpień» to reset skonwencjonalizowanego pisania o śmierci w polskiej poezji, wyrwanie się z kręgu paru podstawowych obrazów «ja» opłakującego stratę”. W kontekście tych słów „Piosenka o rozpadzie” jest niestety krokiem wstecz i ponownym zawieszeniem systemu języka poetyckiej tanatologii.

To, co nie udaje się Banaszakowi, z imponującą warsztatowo maestrią osiąga inna debiutantka. Joanna Żabnicka, autorka zamieszczonego w almanachu „Połów 2011” zestawu wierszy zatytułowanego „Tymczasem”, debiutuje pełnoprawnie intensywną książką poetycką „Ogrodnicy z Marly”, znów ze śmiercią obsadzoną w jednej z głównych ról. O ile komentarz Bronisława Maja do książki Banaszaka nosił tytuł „Zwyczajne unicestwienie nicości”, o tyle recenzję wierszy Żabnickiej można by opatrzyć jego wersją à rebours: „Niezwyczajna apologia nicości”.

Joanna Żabnicka, „Ogrodnicy z Marly”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2016Joanna Żabnicka, „Ogrodnicy z Marly”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2016
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/2bbbfba7-thumb.jpg


Mamy tu do czynienia z wierszami głównie elegijnymi, które wyrosły w cieniu jakiejś bliżej nieokreślonej straty oraz z przekonania, że życie to nic innego jak „wprawa w żegnaniu”. Bo „czy jest coś bardziej/ niecierpiącego zwłoki/ niż zanikanie?” – pyta wieloznacznie poetka w wierszu „Sygnał”. Najwidoczniej nie ma, ale też „zanikanie” można rozumieć na wiele sposobów: dosłownie, w odniesieniu do konkretnych osób, ale i bardziej po schulzowsku jako marnotrawstwo potencjału znaczeń, odgrywane nieustannie w spektaklu świata, czy jako rezygnacja z możliwych wariantów siebie.

Wielokrotnie w wierszach z „Ogrodników z Marly” daje o sobie znać odmienna optyka, która jest bardziej – powiedziałbym – całościowa, czyli nie skupia się na wyodrębnianiu tego, co inne, ale włącza to w obraz, uprzestrzennia i czyni składową lirycznej narracji. W przeciwieństwie do Banaszaka język poezji Żabnickiej – operujący na niedomówieniach, przerwanych frazach, paragramowych podstawieniach – doskonale współbrzmi z prezentowanym obrazem świata. Pobrzmiewa w nim jakaś trudna do podważenia konieczność. Podobnie poszczególne wiersze – muszą trafić w moment, bo poezja ma być przede wszystkim świadectwem dobrego wyczucia rytmu rzeczywistości: „Te niewielkie/ przestrzenie między ochrą i skórą to// miejsce czekające na słowo” („Resublimacja”).


zygpru1948 2021.02.01; 01:07:09
Komentowany wiersz: Zadbaj o mnie w jedną noc
Operująca na niedomówieniach poezja Żabnickiej doskonale współbrzmi z prezentowanym obrazem świata. Pobrzmiewa w niej jakaś trudna do podważenia konieczność.

Jednak największym novum wierszy „Ogrodników z Marly” jest świeże połączenie dwóch tendencji. Z jednej strony dominuje tu barokowe vanitas, wyrażone w niepozbawionej wyobrażeniowego przepychu mowie-wizji. Kształty i formy świata podlegają nieustającym metamorfozom, ciała „ponawlekane na przestrzeń” zlewają się z niepewnymi cieniami, zatracają się i rezygnują z pretensji podmiotowych, a nic – jako prymarna hipostaza i wszech symbol – osacza i pochłania człowieka na każdym piętrze jego egzystencji (od materii, przez metafizykę, po ekonomię). Z drugiej strony sposób, w jaki mówi się o tej rzeczywistości ciągłych przeobrażeń, jest maksymalnie skondensowany, by nie powiedzieć – ascetyczny. Żabnicka nie pogrąża się w karnawale obrazów, osiąga jednak ten sam efekt siłą sugestii, chociażby dzięki inteligentnej grze elipsą czy ciekawemu frazowaniu. Jak w zamykającym tom wierszu „Obiecanki”:

Zabłąkana w jesieni osa spija resztki
ogrodowego słońca z przewróconej szklanki. To dzieje się teraz, tutaj,
między zapamiętywaniem i pragnieniem
zniknięcia. Supły liter są rozpuszczalne,
wiesz? Nigdy nie powiedziałeś, że nie
będziesz, a potem dokładnie to zrobiłeś. I teraz chce mi się pić.

Jeszcze inne spojrzenie na lirykę – jako utrzymane w duchu bizarro fiction narzędzie obchodzenia schematów – proponuje dobrze znany publiczności internetowej debiutant z Pomorza, Karol Ketzer. Autor ma już na koncie wydany zbiór opowiadań „Czereśnie prosto z drzewa”. W „Pięszczotach”, swojej pierwszej książce poetyckiej, wykorzystuje możliwości papieru i liter do stworzenia przestrzeni ożywczego agonu, w której napuszczane są na siebie, niby wygłodniałe psy, różne mutacje „ja”:

Roję się
w sobie
coraz gęściej i dokładniej.
Jak na ironię,
tylko do tego jestem mi potrzebny.
(„Urój”)

Poezja Ketzera obfituje w przygody i – trochę jak u Żabnickiej – trudno tu mówić o jakiejś zwartej wizji podmiotowości, ponieważ zawsze jest ona wydana na pastwę „efemeromowy” i towarzyszącego jej kontekstu. Zamiast pełnokrwistych, dookreślonych postaci, które chciałyby się dzielić głębią swych duchowych stanów, „jest tylko coś w rodzaju mnie oraz coś w rodzaju ciebie” („Pięszczoty”), które otwierają nieskończone pole możliwości. Te tymczasowe „panthareje” płyną przez czas – wchłaniają, wydalają i żyją niby skutek uboczny neoliberalnego świata.

Karol Ketzer, „Pięszczoty”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od grudnia 2016Karol Ketzer, „Pięszczoty”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od grudnia 2016
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/c6d876b2-thumb.jpg


Nie brakuje u Ketzera wersów bardziej zaangażowanych. Bo czym innym, jeśli nie efektem wychowania do życia w kapitalizmie, jest surowa, darwinistyczna wizja podmiotowości jako ciągłej walki o siebie? Utrzymany w poetyce manifestu fragment wiersza „Na bliskość” chyba nie przez przypadek dobrze odnajduje się w towarzystwie wierszy pisanych przez bardziej fetowanych rówieśników Ketzera z roczników '80:

Wyrachowani do półprzytomności
liczymy siebie jak ostatnie monety na drżącej dłoni.
Chwiejna nadzieja, że starczy,
pokazowa pewność, że jest w sam raz.
(„Na bliskość”)

Wiele na temat poetyckiej wrażliwości autora mówi też sam tytuł książki, który w pierwszym odruchu kojarzy się z budzącą irytację literówką. Nie o efekt lingwistyczny jednak tu chodzi. „Pięszczoty” są rodzajem podszytej młodością utopii, która uzgadnia warunki współistnienia tego, co nieprzystawalne: łączą pieszczenie (siebie? innych?) oraz jednoczesne brutalne bicie pięścią prosto w nos. Tak też jest wewnątrz samego tomiku, gdzie liryczne, językowo wypieszczone partie zderzają się z nieprzebierającymi w środkach zaczepkami rzucanymi pod adresem bezlitosnego, ale przecież wciąż niezmiennie fascynującego świata.

„Pięszczoty” Ketzera są rodzajem podszytej młodością utopii, która uzgadnia warunki współistnienia tego, co nieprzystawalne: pieszczenia oraz bicia pięścią w nos.

Gdyby szukać wspólnego mianownika dla książek Banaszaka, Żabnickiej i Ketzera, byłaby nim próba wyrywania doświadczenia z kontekstu oswojonego języka. Autorskie ambicje są niewątpliwie duże, choć zakładane cele – bardzo różne. „Piosenka o rozpadzie” staje wobec dramatu czy raczej skandalu bliskiej śmierci, szuka dla niej formy, lecz kapituluje, docierając pod znany lirycznym melancholikom adres. „Ogrodnicy z Marly” pokazują świat inaczej, w półsłówkach, nicując go pracą niebanalnej wyobraźni zakorzenionej w nieistnieniu. „Pięszczoty” z kolei zdradzają mitotwórcze skłonności proteuszowego bohatera, który innym wystawia język i sam jest wystawiany, inscenizując tym sposobem niesłychaną żywotność obojętnego na podmiotowe uroszczenia medium.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Autor
Marek Olszewski

Urodził się ostatniego dnia sierpnia. Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ. Teksty krytycznoliterackie publikuje często na papierze (m.in. „Nowe Książki”, „Opcje”, „Nowa Dekada Krakowska”, „Wyspa”, „FA-Art”, „Arterie”, „Elewator”) i od czasu do czasu w sieci. Współautor książki „Literatura i kino. Polska po 1989 roku”. Kinofil. Mieszka w Krakowie.


zygpru1948 2021.01.31; 03:03:30
Komentowany wiersz: Dojrzewanie w miłości
Aforyzm?

Witam wszystkich razem i każdego z osobna. Mam ochotę zaszaleć. Lubię być brana na wszystkie sposoby.

Sasza1111, 23 Białystok


zygpru1948 2021.01.31; 02:30:35
Komentowany wiersz: Dojrzewanie w miłości
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.01.31; 02:30:08
Komentowany wiersz: Dojrzewanie w miłości
/ Literatura
260 stron życia

Rozmowa z Glorią Gervitz

Spędziłam 44 lata, pisząc jeden poemat – nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, że dałam się porwać czemuś, co z biegiem czasu stanie się projektem życia – mówi meksykańska poetka

https://www.dwutygodnik.com/public/media/article/image_full/8743.jpg


MARTA ELOY CICHOCKA: Zauważyłam, że często odpisuje mi pani w nocy. Czy „Migracje” również pisze pani w nocy?
GLORIA GERVITZ: Nie, raczej nie pracuję w nocy. Dużą część z tego, co dotychczas napisałam, napisałam bardzo wcześnie rano, co na jedno wychodzi. Ale pamiętajmy o tym, że ja jestem już w zupełnie innym wieku. A poza tym pochodzę ze stolicy Meksyku, gdzie jest odmienny tryb życia. Ty mieszkasz w Europie i tam żyje się inaczej, czuję to. Inna sprawa, że spędziłam 44 lata, pisząc jeden poemat – i przez większość tych lat nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że dałam się porwać czemuś, co z biegiem czasu stanie się projektem życia. Nie wiedziałam, że to jest taki wiersz, w którym zamieszkam i który zamieszka we mnie, jak to się w efekcie stało.

To wiersz decyduje, co i kiedy się pojawia?
Tak, można to ująć w ten sposób: dotychczas to zawsze wiersz decydował o wszystkim, a ja jestem po to, żeby mu służyć. Zawsze byłam tutaj dla niego: naprawdę, właśnie tak to czuję. To wiersz decyduje, kiedy przychodzi, nawet jeśli czasem sama coś próbowałam napisać, z czystej desperacji. 260 stron jako dorobek całego życia to nie jest zbyt dużo. Ale za każdym razem, gdy siadałam do pracy z taką intencją, żeby pisać, wychodziło mi coś, co być może było nawet niezłe, bo z czasem nabiera się wprawy, ale nie było w tym duszy. Teraz czuję, że to wiersz musiał być we mnie i prosić: „Daj mi głos, pozwól mi wyjść!”. Do tego potrzeba nieskończonej cierpliwości, a ja generalnie w życiu nie jestem cierpliwa. Jestem pasjonatką, jestem impulsywna i mogę robić szalone rzeczy, których sama się nie spodziewam.

Gloria Gervitz, „Migracje”. Przeł. Anna Topczewska, Lokator, 280 stron, w księgarniach od lutego 2020Gloria Gervitz, „Migracje”. Przeł. Anna Topczewska, Lokator, 280 stron, w księgarniach od lutego 2020
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/3ab1f353-thumb.jpg


Jak to się stało, że początkowo osobne tomiki – pisane od lat siedemdziesiątych XX wieku – stopniowo zbiegły się w jeden poemat, który wciąż rośnie?
Tak naprawdę stało się to w 2016 roku, kiedy przygotowywałam hiszpańskie wydanie „Migracji”, które na tamtym etapie miały już dziewięć części. Makieta była w zasadzie gotowa. Dostałam do sprawdzenia ostatnią korektę – i nagle uświadomiłam sobie, że ten tekst musi wyglądać zupełnie inaczej, bo stanowi jedną całość. Zrozumiałam, że nie mogę dzielić poematu na części, bo jego bieg musi być nieprzerwany, a poszczególne części są jak tamy, które blokują przepływ energii. Poczułam też, że muszę usunąć większość dużych liter i większość znaków przestankowych, może poza kilkoma pytajnikami. To był prawdziwy przełom w moim widzeniu „Migracji”. Napisałam do wydawcy, który był przerażony dodatkowymi kosztami nowej makiety – ale ja byłam nieustępliwa, bo zrozumiałam, że poemat wymaga tego ode mnie i że muszę go uwolnić za wszelką cenę. To wszystko stało się nagle i, powiem szczerze, było to bardzo piękne. Wtedy po raz pierwszy przecięłam cumy i pozwoliłam wierszowi płynąć. Najwięcej czasu zajęło mi zrozumienie, że wszystko, co dotychczas napisałam, ma wspólną nić przewodnią i jeden głos, który czasem rozdwaja się i rozszczepia, ale jego głównym interlokutorem jest matka. Matka, z którą ten głos rozmawia, prosi ją o coś, wręcz błaga albo gniewa się na nią, jak to zazwyczaj bywa w skomplikowanej relacji między matką a córką. Wydaje mi się, że matka to podstawowa obecność w wierszu, do niej głos zwraca się najczęściej.


zygpru1948 2021.01.31; 02:27:43
Komentowany wiersz: Dojrzewanie w miłości
Najwięcej czasu zajęło mi zrozumienie, że wszystko, co dotychczas napisałam, ma wspólną nić przewodnią i jeden głos.

Największa część „Migracji” powstała po 2014 roku?
To prawda. I nigdy bym się tego nie spodziewała. Wręcz przeciwnie, myślałam wtedy, że jeśli chodzi o moją poezję, to powoli zapadam w milczenie… Ostatnia część „Migracji”, już po cytacie z rabina Nachmana z Bracławia, to praktycznie luźne słowa rozsiane po całej kartce. Czułam wtedy, że dławię się słowami, dotykam ciszy. To było bardzo mocne przeżycie, ponieważ nie było już więcej słów. Nie miałam już więcej obrazów. Nic. Nie wiem, jak ci to powiedzieć: czułam, jak otacza mnie czystość ciszy, bez słów, co było dość przerażające. Jak gdyby głos zanikał i tonął, nie we własnych słowach, tylko we własnym milczeniu. I wtedy, ku mojemu zdumieniu, wydarzyło się coś, co oczywiście miało jakiś związek z przeżyciami osobistymi w życiu człowieka. Niespodziewanie, mniej więcej w 2014 roku, weszłam w okres, który mogłabym nazwać najbardziej twórczym okresem swojego życia. Nagle, w bardzo krótkim czasie, napisałam więcej niż wcześniej przez 20 lat. A w tym roku mija 50 lat, odkąd zaczęłam zajmować się pisaniem. Zaczęłam pisać poezję pod koniec 1969 roku: możemy przyjąć rok 1970 jako jej początek. Mam 76 lat: nie jestem już młoda, ale nie czuję się stara. Czuję się młodą staruszką.

Jak wyglądała pani młodość?
Miałam dziwne życie, bardzo dziwne. Było w nim wiele różnych etapów. Czasami wydaje mi się, że były to różne życia, a jedyne, co je łączy, to fakt, że miały wspólną bohaterkę: mnie. Pomyśl, zostałam matką, mając 18 lat. Byłam dzieckiem, które urodziło dziecko, a moje pierwsze małżeństwo było całkowicie absurdalne. Nie miałam wtedy żadnej świadomości tego, kim jestem ani czego chcę, nie wiedziałam nawet, czy chcę mieć dzieci, nic. Wyszłam za mąż, a dziecko, jak to się mówi, było w pakiecie. Ale potem między nami nie ułożyło się i moja córka ze mną nie została, a ja zaczęłam całkiem nowe życie. Kiedy moje pierwsze małżeństwo się skończyło, wróciłam na studia i otworzył się przede mną nowy świat. Wtedy odkryłam poezję. Byłam olśniona.

Gloria Gervitz

Ur. 1943, meksykańska poetka urodzona w stolicy Meksyku w rodzinie żydowskiej o ukraińsko-polskich korzeniach. Obecnie mieszka w San Diego, w Kalifornii. Przełożyła na hiszpański wybrane utwory Anny Achmatowej, Lorine Niedecker, Marguerite Yourcenar, Samuela Becketta czy Clarice Lispector. Zaczęła uprawiać poezję w wieku 26 lat. Opublikowała „Shajarit” (1979), „Yizkor” (1987), „Fragmento de la ventana” (1986), „Leteo” (1991), „Pythia” (1993), „Equinoccio” (1996), „Treno” (2000) i „Septiembre” (2003). Z czasem wszystkie tomiki weszły w skład długiego poematu „Migracje”, który ukazuje się co kilka lat w nieco innej formie. W 2019 roku otrzymała prestiżową Latynoamerykańską Nagrodę Poetycką im. Pabla Nerudy. „Migracje” (przynajmniej we fragmentach) zostały dotychczas przetłumaczone na języki angielski, arabski, francuski, hebrajski, norweski, niemiecki, polski, portugalski, słoweński, szwedzki (dwukrotnie) i włoski.

Często mam wrażenie, że rodzina konkuruje z poezją. Dlatego lubię rozmawiać z poetkami o ich życiu, o ich doświadczeniach. Dla przykładu, Wisława Szymborska, polska laureatka Nagrody Nobla, wyszła za mąż, ale nie założyła rodziny w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, a potem kochała jednego mężczyznę ponad 20 lat, ale nie mieszkała z nim pod jednym dachem.
Doskonale to rozumiem. Ja i mój mąż Abraham mieszkamy w odległości 4 minut spacerkiem od siebie. On ma swój domek i swoje studio, a ja mam swoje. Nie mieszkamy pod jednym dachem, zupełnie jak Szymborska – i w tym sensie mogę powiedzieć, że jestem podobna do niej. Nie musiałam nigdy godzić poezji z rodziną ani też nie zyskałam kompetencji w byciu matką czy żoną w tradycyjnym znaczeniu. Teraz czuję się mężatką bardziej niż kiedykolwiek, a równocześnie przeżywam najpiękniejszy okres w swoim życiu. Jesteśmy po ślubie rok i trzy miesiące. Zakochałam się na zabój, wyobrażasz sobie? Postawiłam wszystko na jedną kartę, stopniowo przecinałam cumy, sprzedałam swój dom w Meksyku, w którym mieszkałam 37 lat, to nie bagatela. I przyjechałam do San Diego, żeby być blisko tego mężczyzny, który jest moim trzecim mężem.

Studiowała pani historię sztuki. Czy pracowała pani zawodowo jako historyczka sztuki? Czy utrzymuje się pani z literatury?
Moi rodzice byli zamożnymi ludźmi. A ja, w dużej mierze, mogłam się zajmować tym, czym się zajmowałam, bo byłam kobietą i nie byłam zbyt ważna. W tamtych czasach mężczyźni liczyli się bardziej. Miałam braci, którzy przejęli rodzinne interesy. Ja nie musiałam mieć pracy, w tym sensie, że nie musiałam zarobić na siebie, na swoje utrzymanie. Ale uwierz mi, że za tę pomoc, którą dostawałam od rodziców, słono płaciłam, tylko w inny sposób.

Natomiast rzeczywiście, już mając 25 czy 30 lat, mogłam zacząć pożerać książki i na kilka lat bez reszty pogrążyć się w czytaniu, i żyć w dużej mierze poprzez pryzmat moich lektur. Pogrążałam się w nich jak w osobnych światach. Na przykład zanurzyłam się w Borgesie, przeczytałam chyba wszystko, co napisał. A potem w innych, nie będę ich wszystkich wyliczać. Powiem tylko, że gdy wciągnął mnie świat Marguerite Yourcenar, przeżyłam spełnienie marzeń, odwiedzając Mount Desert Island, gdzie mieszkała ze swoją miłością. Chodziłam jej ścieżkami, to było niesamowite. A potem, po kilku latach, coś się zmieniło – coś, co dopiero teraz mogę nazwać słowami, bo słowa przychodzą stopniowo. Poczułam, że świat literatury jest nieskończony i cudowny, ale nie jest to świat, w którym można żyć. Bo świat literatury jest nieskończony, ale moje życie nie. I wtedy, z dnia na dzień, postanowiłam przestać tyle czytać. Natomiast, stopniowo, zaczęłam pisać. To była część procesu: najpierw dużo czytać, a potem od czytania przejść do pisania. Jak gdyby najpierw trzeba było nauczyć się reguł, żeby potem wiedzieć, jak je łamać.


zygpru1948 2021.01.31; 02:26:19
Komentowany wiersz: Dojrzewanie w miłości
To była część procesu: najpierw dużo czytać, a potem przejść do pisania. Jak gdyby najpierw trzeba było nauczyć się reguł, żeby potem wiedzieć, jak je łamać.

Czy uważa pani swoje doświadczenie tłumaczki za ważne dla poezji? Jak praca nad tłumaczeniem słów innych ludzi może udoskonalić lub wzbogacić własne pisarstwo?
Tłumaczenie poezji jest dziełem miłosnym, trzeba je zawłaszczyć, uczynić własnym, prawie tak, jakby się pisało je od nowa, i tak jak z własną poezją, zawsze się je pisze, przepisuje i przerabia, zawsze szuka się dokładnego słowa, jedynego, niezastąpionego, a kiedy w końcu się je ma, okazuje się, że znajduje się inne i jeszcze inne, i nie zawsze wiadomo, które wybrać, które jest najlepsze, które zostaje. Paul Valéry mówił, że pisanie poezji to nic innego jak tłumaczenie z języka „ja”, traduccere oznacza poprowadzić dokądś, przejść na drugą stronę, budować mosty – a druga strona to inny świat i ten inny świat to także ty. Cóż byśmy zrobili bez przekładów? Jak bylibyśmy w stanie czytać poezję chińską, arabską, japońską, włoską, w náhuatl? Jak mogłabym czytać Par Lagervista, skoro nie znam szwedzkiego, Rilkego, skoro nie znam niemieckiego, Seferisa, skoro nie znam greckiego, Miłosza, skoro nie znam polskiego?

Mimo wszystko tłumaczenie poezji to praca bardzo potrzebna, ale pełna pułapek. Nie lubię zbyt dużo przekładać, bo czuję, że może to być dla poety niebezpieczne. Czasem może się zdarzyć, że ten głos, który tłumaczysz, przygniata cię. Tłumaczony poeta otula cię jak płaszcz i tłumi twój własny głos. Dlatego przekładałam, tak naprawdę, bardzo niewiele, mimo tego wszystkiego, co można przeczytać w internecie. Jestem z trochę innego pokolenia, dlatego przywiązuję do tego mniejszą wagę, ale wiem, że internetowe informacje na mój temat są pełne nieścisłości. Piszą, na przykład, że tłumaczyłam Annę Achmatową. Tymczasem przetłumaczyłam raptem trzy wiersze Anny Achmatowej, i to z angielskiego. Nie znam rosyjskiego i raczej już się go nie nauczę.

A jacy poeci wywarli na panią największy wpływ?
Było ich wielu, każdy w swoim czasie. W pewnym momencie był Jorgos Seferis, w innym Saint John Perse, T.S. Eliot, Juan Ramón Jiménez, było ich wielu. Mogłabym powiedzieć, jacy są moi ulubieni poeci i którzy towarzyszą mi od lat albo do których powracam co jakiś czas, bo ich kocham. Ale jacy poeci wywarli na mnie największy wpływ? Tego tak naprawdę nie wiem. Czasem można być pod wpływem takiego poety albo takiej poezji, która wcale ci się nie podoba, i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. I gdy twierdzę, że poeta jest tak naprawdę najmniej odpowiednią osobą, żeby mówić o swojej twórczości, to mam na myśli również kwestię literackich wpływów. Dużo zależy od tego, kim jesteśmy i z czym rezonujemy. Inny poeta, którego kocham i z którym na pewno rezonuję, to Fernando Pessoa, ale najbardziej jego Álvaro de Campos. Z polskich poetów od lat towarzyszą mi Miłosz i Szymborska, Zbigniew Herbert, Aleksander Wat i Anna Swir [Świrszczyńska – przyp. red.]. Większość z nich znam w angielskich przekładach.

Wróćmy do „Migracji”. W jaki sposób migracje geograficzne wpłynęły na migracje literackie lub tekstualne? I jaki związek ma pani rodzina z Polską i Europą Środkową?
„Migracje” mają oczywisty związek z migracjami do wewnątrz i na zewnątrz. Jest taka część poematu, mniej więcej po pierwszych dziesięciu stronach, gdzie nieświadomie albo nie do końca świadomie oddałam głos swojej babci od strony ojca. Nigdy jej nie poznałam i właśnie to pozwoliło mi ją wymyślić. Pochodziła z okolic, które należą teraz do Ukrainy: wydaje mi się, że jej rodzinna miejscowość nazywała się Bar. Przyjechała z rodziną do Meksyku w sierpniu 1929 roku. Zmarła na krótko przed tym, jak moi rodzice się pobrali. W młodości bardzo często się zastanawiałam, co tamta młodziutka dziewczyna, która stała się moją babcią, musiała czuć i o czym myślała, opuszczając swój kraj – i jadąc do innego kraju, wiedząc o nim jedynie to, że leży w Ameryce. Myślałam też o innych kobietach z mojej rodziny, które przybyły do Meksyku: ile w nich było strachu, ile radości, ile nadziei, a ile rozpaczy, gdy porzucały świat, który znały, i życie, którego już miały nie przeżyć. Dlatego na początku „Migracji”, niemal nie zdając sobie z tego sprawy, próbowałam oddać głos mojej babci i tym wszystkim kobietom, emigrantkom bez głosu. Nie miały czasu opowiadać o swoich marzeniach, tak bardzo były zajęte rodziną, dziećmi, domem, życiem codziennym w tym dziwnym, obcym kraju, jakim był Meksyk. Być może, gdybym znała swoją babcię, nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jest więc w „Migracjach” cała część wspomnień, które zostały przeze mnie wymyślone, a równocześnie są to przecież moje korzenie.

Drugą babcię, tę z Puebli, znałam. To mama mojej mamy. Dziadek, który się z nią ożenił, ojciec mojej mamy, pochodził z okolic Gdańska. Jego rodzinna miejscowość nazywała się Żuławki. Wszyscy moi przodkowie z Europy mieszkali na ziemiach, które często zmieniały geograficzną przynależność. Dlatego na myśl o podróży do Polski czuję ogromne wzruszenie, ogromną wdzięczność za to, że moja książka, moja poezja, cała moja praca teraz prowadzi mnie śladami moich przodków, bo jest to przedziwny powrót do korzeni. Mam jeszcze jedno marzenie: żeby „Migracje” zostały przełożone na rosyjski i ukraiński.

Czy pisana przez panią poezja ma swoją ojczyznę lub geografię, czy też należy raczej do miejsca poza mapami?
I tak, i nie. Myślę, że moja poezja należy do miejsca poza mapami, chociaż ma swoje korzenie w dawnej Rosji, na Ukrainie i w Polsce, a potem w Meksyku. W szwedzkim wydaniu Gabriel Itkes-Sznap poświęcił całe posłowie kontekstowi historycznemu migracji w „Migracjach”. W części, w której oddaję głos przodkom, napisałam jeden wers, który mówi: „Jesteśmy tymi, którzy odchodzą”. Gabriel w swoim eseju pisał, że na dworcu, chyba w Warszawie, jest ufundowana przez Żydów tablica z jednym zdaniem: „Tu więcej zostawili po sobie, niż mieli” [To cytat z prozy Henryka Grynberga, upamiętniający emigrację marcową w 1968 roku, na Dworcu Gdańskim – przyp. M.E.C.]. Nie wiedziałam o tym, a jednak trzydzieści kilka lat temu napisałam coś, co ma podobny wydźwięk. Wracając do początku pytania, nie lubię antologii tematycznych ani etykietek: poezja żydowska, poezja kobieca, poezja emigracyjna, poezja danej generacji – bo to jest szufladkowanie, a ono ogranicza. Jasne, że moja poezja wyrasta ze swoich korzeni, ale obejmuje wiele innych składników.

Czy we współczesnym świecie poezja ma jeszcze jakąś moc?
Trudno mówić dzisiaj o tym, że poezja ma do odegrania jakąś ogromną rolę. Ale pomyśl, ile wierszy, w trudnych czasach, krążyło mimo cenzury? Ilu poetom udało się w poezji wyrazić tyle najprawdziwszych rzeczy? Ilu ludzi czuło i czuje w poezji prawdziwe towarzystwo, solidarność, otuchę? Teraz wydaje mi się, jakby jej rola była wciąż ważna, choć nie do końca zdefiniowana, jakby tkwiła na pewnym poziomie podświadomości zbiorowej i stamtąd przypominała o tym, co naprawdę istotne. Że wolność istnieje, że miłość istnieje, śmierć również. Wszystko to, o czym na co dzień zapominamy. Trochę o tym piszę w wierszu: że mówi się o tym, co się widzi i co się robi, ale tego, co jest ważne i prawdziwe, tego się nie mówi. W tym sensie poezja zazwyczaj mówi o tym, co jest istotne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).


Autor
Marta Eloy Cichocka

Ur. 1973, polska poetka i fotografka, iberystka i frankofilka, habilitowana badaczka literatury, tłumaczka Calderona i Racine’a, Juarroza i Gelmana, Zurity (na język polski) i Tkaczyszyna-Dyckiego (na język hiszpański). Laureatka I nagrody w konkursie poetyckim im. Haliny Poświatowskiej (2004), stypendystka MKiDN w dziedzinie literatury (2007), laureatka I Beca-Residencia Internacional SxS Antonio Machado (2016). Opublikowała sześć książek poetyckich (z czego dwie dwujęzyczne, a jedną po hiszpańsku), dwie książki teoretycznoliterackie o poetyce współczesnej powieści historycznej oraz cztery antologie poezji autorów współczesnych. Redaktorka polskiego wydania „Migracji” Glorii Gervitz.


zygpru1948 2021.01.30; 19:27:12
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
Aforyzm?

Jestem filigranowa i nieźle się ruszam, ale nie musisz mi wierzyć na słowo.

sanderka, 18 Zabrze


zygpru1948 2021.01.30; 12:17:01
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
Aforyzm?

Szybko wyszłam za mąż i już mi się znudziło... kto ma ochotę skoczyć ze mną w bok? Dyskrecja to wszystko.

Sarina, 23 Warsaw


zygpru1948 2021.01.30; 12:15:36
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
Aforyzm?

Jestem dość atrakcyjna, niegłupia i bardzo pomysłowa w łóżku.

hetnakicia, 22 Wałbrzych


zygpru1948 2021.01.30; 03:18:52
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.01.30; 03:17:06
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
/ Literatura
Nagroda zwymyślana


Monika Muskała

Kim jest Handke? Poetą czy idiotą, humanistą czy faszystą, wolnym duchem czy „apologetą zbrodni wojennych”? Trudno w jego przypadku oddzielić postawę od pisania, są ze sobą egzystencjalnie powiązane.

https://www.dwutygodnik.com/public/media/article/image_full/8516.jpg


„Najwyższa pora!” – tak zareagowała Elfriede Jelinek na wiadomość o Nagrodzie Nobla dla Petera Handkego. „Wspaniale! Powinien był ją dostać jeszcze przede mną”. O tym, że Handke zasługuje na to wyróżnienie co najmniej w równym stopniu co ona, wspomniała już w 2004 roku, gdy została pierwszą austriacką laureatką (nie licząc Eliasa Canettiego, który odbierał tę nagrodę jako obywatel Wielkiej Brytanii). „Któż inny dźwigał ciężar świata, ufając tylko słowom?” – cieszył się zaprzyjaźniony z Handkem Wim Wenders. Claus Peymann powiedział, że to „najwspanialsza wiadomość”: „Handke to poeta, jego oczami widzimy świat inaczej”.

Przyznanie Handkemu najważniejszego lauru w dziedzinie literatury wywołało również falę protestów na świecie i rozgrzało na nowo dyskusję wokół proserbskich sympatii Handkego podczas wojny na Bałkanach, dyskusji, która trwa już od ponad dwudziestu lat i kilkakrotnie kulminowała w medialnych awanturach.

Kim jest Handke? Poetą czy idiotą, humanistą czy faszystą, anarchistą czy rewizjonistą, wolnym duchem czy „apologetą zbrodni wojennych”? Czy Nagrodę Nobla przyznano mu za artyzm i poezję, przymykając oko na pobłądzenie polityczne, czy może właśnie również za owo pobłądzenie, którym zaryzykował jako pisarz wszystko? Bo trudno u Handkego oddzielić postawę od pisania, są ze sobą egzystencjalnie powiązane.

Czy Nagrodę Nobla przyznano Handkemu za artyzm i poezję, przymykając oko na pobłądzenie polityczne, czy może właśnie za owo pobłądzenie, którym zaryzykował wszystko?

Jako pochodzący z rodziny słoweńskiej mieszkaniec pogranicza, obcy, bezpaństwowiec na własnej skórze już jako dziecko odczuł, czym jest inność, czym są konflikty etniczne w niewielkiej społeczności, wewnątrz rodziny, i jak łatwo nimi manipulować. Osiadł pod Paryżem 30 lat temu i do polityki się nie wtrącał. Gdy na przełomie lat 80. i 90. Austria rewidowała swój status „pierwszej ofiary Hitlera”, Handke nie uczestniczył w burzliwej rozliczeniowej debacie. Jeden z jego wczesnych esejów nosi tytuł „Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej”. I pewnie do dziś pozostałby nim, gdyby nie wojna w byłej Jugosławii. Ta wojna sprawiła, że wyrafinowany poeta, mistrz językowego niuansu, autor takich awangardowych sztuk jak „Publiczność zwymyślana” czy kultowych powieści, jak „Strach bramkarza przed jedenastką”, „Godzina prawdziwych odczuć”, „Leworęczna kobieta”, uchodzący za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli Nowej Subiektywności, stracił nagle instynkt samozachowawczy. Pojechał do Serbii i rozpoczął własną wojnę, wojnę z zachodnimi mediami, która nie mogła się dla niego dobrze skończyć. Napiętnowany, coraz bardziej wyobcowany, popełniał jedną polityczną gafę za drugą, aż wreszcie znalazł się w pobliżu sprawców największych zbrodni dokonanych na terenie Europy od czasów drugiej wojny światowej.

Zaczęło się w 1996 roku od eseju „Podróż zimowa nad Dunaj, Sawę, Morawę i Drinę, czyli Sprawiedliwość dla Serbii”. W niecałe pół roku po masakrze w Srebrenicy Handke wybrał się do „kraju tak zwanych agresorów”, jak napisał, i zamiast namysłu nad zbrodnią, empatii wobec bośniacko-muzułmańskich ofiar i ich rodzin zaatakował media za tendencyjnie antyserbskie nastawienie. Apelował o powstrzymanie się od utrwalania klisz, uprzedzeń, stosowania języka nienawiści (na długo nim ten termin zaistniał za sprawą mediów społecznościowych), pisania artykułów od sztancy o problemach wysoce skomplikowanych, przekłamań, przemilczeń, piętnowania jednej tylko strony konfliktu. Po raz pierwszy na temat wojny w Jugosławii i mało rzetelnych relacji w mediach wypowiedział się już w lipcu 1991 roku na łamach „Süddeutsche Zeitung”.

Po masakrze w Srebrenicy Handke wybrał się do „kraju tak zwanych agresorów” i zamiast namysłu nad zbrodnią zaatakował media za antyserbskie nastawienie.

W „Podróży zimowej” krytyka Handkego dotyczyła głównie odpowiedzialności za słowo, ale mało kto wysłyszał pokojową w gruncie rzeczy intencję eseju. Media w relacjach wojennych zainteresowane były prostym, emocjonalnym przekazem. Zdjęcia Susan Sontag na tle ruin Sarajewa. Suita Bacha na wiolonczelę wykonana nad lejem po bombie. „Czekając na Godota” w oblężonym mieście. Zachodni artyści i intelektualiści celebrowali współczucie po właściwej stronie.

Pamiętam wstrząs na widok zdjęcia w prasie w 1992 roku: wychudzony mężczyzna wśród innych wychudzonych mężczyzn za drutem kolczastym. Pojawiło się na okładkach najważniejszych gazet europejskich. Skojarzenie było jedno: obóz koncentracyjny, Auschwitz, Holokaust. Pochodziło z kraju, gdzie jako dziecko spędzałam wakacje z rodzicami. Zbrodnia ludobójstwa w europejskiej pamięci kolektywnej nakłada się na jedną kliszę – zbrodni nazistowskich. Powiązanie Serbów z nazistami utrwaliło się już na początku wojny na Bałkanach, na trzy lata przed masakrą w Srebrenicy, która ostatecznie potwierdziła ten wizerunek. (Wiadomo dziś, że podczas wojny na Bałkanach działały agencje piarowe wyspecjalizowane w świadomym upraszczaniu rzeczywistości i sterowaniu opinią publiczną, m.in. amerykańska Ruder Finn Global Public Affairs, zaangażowana przez Bośnię i Chorwację, sprawdzona wcześniej w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Piszę o tym szerzej w książce „Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia”, w rozdziale poświęconym Handkemu.)

A ponieważ opinia publiczna w Serbach rozpoznała kontynuatorów niemieckich nazistów, Handke ze swoją obroną automatycznie znalazł się w pobliżu kłamców oświęcimskich. Zarzucono mu relatywizowanie zbrodni wojennych, obojętność wobec ofiar, rewizjonizm czy wręcz bliskie związki z „Blut und Boden”.

Opinia publiczna w Serbach rozpoznała kontynuatorów niemieckich nazistów, Handke ze swoją obroną znalazł się zatem w pobliżu kłamców oświęcimskich.

W 1999 roku wielu intelektualistów zachodnich, m.in. Jürgen Habermas i Susan Sontag, poparło naloty NATO na Serbię nazwane „humanitarną interwencją” (bez mandatu ONZ) i zadeklarowane przez Sojusz jako „pierwsza w historii wojna o prawa człowieka”. Uczestniczyła w niej niemiecka Luftwaffe, pojawiając się w tych rejonach Europy po raz pierwszy od drugiej wojny światowej. W czasie bombardowań Handke dwukrotnie pojechał do Serbii i Kosowa. Protestował coraz bardziej histerycznie. W Europie nikt nie chciał go słuchać. Nie do zniesienia były obrazy uchodźców kosowskich przeprawiających się przez góry w ucieczce przed czystkami etnicznymi. Europejczycy mieli poczucie, że trzeba to przerwać. Tylko nie wiedzieli jak. NATO ich wyręczyło. W geście protestu przeciw interwencji Sojuszu Handke zwrócił przyznaną mu w 1973 roku niemiecką Nagrodę im. Georga Büchnera. Wystąpił również z Kościoła katolickiego, ponieważ papież nie potępił amerykańskich nalotów.

Potem było już tylko gorzej. Mowa, którą wygłosił nad trumną serbskiego dyktatora Slobodana Miloševica (2006), oskarżonego przez haski trybunał o zbrodnie ludobójstwa, wydawała się gwoździem do jego własnej trumny, literackiej. Pisarz fetowany niegdyś jak gwiazda pop stał się nagle persona non grata. Comédie-Française odwołała zaplanowaną na 2007 roku prapremierę jego sztuki „Das Spiel vom Fragen”. Rada miasta Düsseldorfu postanowiła nie wręczać Handkemu Nagrody im. Heinricha Heinego, przyznanej mu przez niezależne jury. Nie dziwi to, skoro jurorzy podkreślili w uzasadnieniu, że to nagroda za pisarskie zaangażowanie: „Niepokorny jak Heinrich Heine Peter Handke podąża w swoim dziele drogą ku otwartej prawdzie. Poetyckie spojrzenie na świat przeciwstawia bezwzględnie publikowanym poglądom i ich rytualizacji”.

W mediach rozpętała się kolejna burza. Niedoszły laureat po raz kolejny tłumaczył, że nieprawdą jest, jakoby zaprzeczał masakrom popełnionym podczas jugosłowiańskich wojen, włącznie z masakrą w Srebrenicy, a także jakoby nazywał Miloševicia ofiarą. Przypomniał też, że porównanie Serbów do Żydów, którego użył w wielkim wzburzeniu podczas pewnego wywiadu udzielonego w obcym języku, zrewidował niezwłocznie jako „nonsens” i wielokrotnie już od tej swojej nieprzemyślanej wypowiedzi się odcinał. Zachęcał, by czytać książki, które napisał w ciągu ostatnich 15 lat na temat byłej Jugosławii, sztuki, artykuły i eseje, a nie gazetowe relacje i komentarze felietonistów, którzy wypaczają jego myśli. Wyczerpany napastliwymi atakami odmówił przyjęcia nagrody, pisząc, że chce oszczędzić sobie i swojemu dziełu dalszego chamskiego poniewierania przez lokalnych polityków.


zygpru1948 2021.01.30; 03:15:00
Komentowany wiersz: Uskrzydlij się w mej miłości
Mowa nad trumną Miloševicia wydawała się gwoździem do jego trumny, literackiej. Pisarz fetowany jak gwiazda pop stał się nagle persona non grata. Broniła go Elfriede Jelinek.

Broniła go Elfriede Jelinek. Niezmiennie. Akurat ona! Zaprawiona w bojach z mediami, niezłomnie walcząca o prawdę, podobnie jak Handke, lecz inaczej niż on badająca mechanizmy języka, które pozwalają fałszować, zakłamywać historię. Broniła pisarskiej autonomii, broniła prawa poety do własnego, osobnego głosu.

Jak brzmiał głos Handkego nad grobem domniemanego ludobójcy? Żałował, że nie ma tu z nim innego pisarza, np. Harolda Pintera, bo ten znalazłby mocne słowa. On sam, Handke, ma tylko słabe słowa, powiedział. Z pomiętej kartki odczytał po serbochorwacku: „Świat, tak zwany świat, wie wszystko o Jugosławii, Serbii. Świat, tak zwany świat, wie wszystko o Slobodanie Miloševiciu. Świat, tak zwany świat, zna prawdę. Dlatego tak zwany świat jest dziś nieobecny. Nie tylko dziś, nie tylko tutaj. Tak zwany świat nie jest światem. Wiem, że nie wiem. Nie znam prawdy. Ale patrzę. Słucham. Odczuwam. Pamiętam. Pytam. Dlatego jestem tu dzisiaj”. Zdecydowanie nie było to właściwe miejsce do poszukiwania prawdziwych odczuć. Fatalny gest, którego Handke nigdy nie wymaże.

Nawiasem mówiąc, wspomniany przez Handkego Harold Pinter, noblista, nie pojawił się na pogrzebie Miloševicia, ale publicznie opowiadał się za jego uwolnieniem. W 1999 roku ostro krytykował rząd Tony’ego Blaira za udział w nalotach na Serbię, przeprowadzanych pod hasłem „cywilizacja przeciw barbarzyństwu”: „Spójrzmy prawdzie w oczy: ani Clintona, ani Blaira nie obchodzą kosowscy Albańczycy. Ta akcja była kolejnym rażącym i brutalnym potwierdzeniem potęgi USA przy użyciu natowskich pocisków. Jedynym jej celem było przypieczętowanie amerykańskiej dominacji w Europie. Należy to sobie w pełni uświadomić i bronić się przed tym” („The Guardian”). Jego mowa noblowska w 2005 roku zatytułowana „Sztuka, prawda i polityka” poświęcona była niemal w całości krytyce interwencji wojskowych USA sprzecznych z prawem międzynarodowym.

Tymczasem Handke pogrążał się w medialnej grze, nad której regułami nie panował. A przecież Handke to anarchista, buntownik, w latach 60. związany z pisarzami ugrupowania Forum Stadtpark, którzy eksperymentom formalnym i językowym nadali wymiar politycznego zrywu przeciw skostniałemu powojennemu społeczeństwu. W sztuce „Kaspar”, powstałej na fali rewolucji studenckiej 1968 roku, ukazał język jako narzędzie władzy, dyscyplinowania, porządkowania i podporządkowywania. Rebelią przeciwko językowym i myślowym schematom wpisywał się w austriacką tradycję językowego sceptycyzmu, któremu patronowali filozofowie Ludwig Wittgenstein i Fritz Mautner. Przeciwko instrumentalnemu traktowaniu języka wystąpił zresztą już w 1966 roku podczas posiedzenia pisarzy z Grupy 47 w Princeton. Wysłany przez wydawcę jako nieznany debiutant zarzucił m.in. przyszłym noblistom Heinrichowi Böllowi i Güntherowi Grassowi nudę, konwencjonalność i „impotencję opisową”. Jego postawa w zasadzie nie zmieniła się do dziś: na literacką arenę wkroczył, wymyślając uznanym literatom, w teatrze na dzień dobry zwymyślał publiczność, potem już tylko wymyślał dziennikarzom, nadużwającym języka do dezinformacji i manipulacji. Nie chroniąc siebie, obrażał i prowokował. Jakoś nie chciał sklasycznieć, urządzić się duchowo, intelektualnie, produkować karmy książkowej dla czytelników.

Kim jest Handke dziś? Upoetyzowanym cynikiem czy błędnym rycerzem walczącym piórem poezji z mielącymi prawdę mediami wiatrakami?

Kim jest Handke dziś? Upoetyzowanym cynikiem czy błędnym rycerzem walczącym piórem poezji z mielącymi prawdę mediami wiatrakami?

Nie sposób oceniać tragicznego zbłądzenia Handkego w dżungli bałkańskiej wojny domowej, nie biorąc pod uwagę jego pochodzenia. Traumatyczne doświadczenie Europy Środkowo-Południowej wpisało się w jego rodzinną historię. Podziały, konflikty, rany nosi w sobie jako mieszkaniec pogranicza. Zdanie, że Europa Środkowa ma dla niego „znaczenie wyłącznie meteorologiczne”, można odczytać jako kaprys, albo prowokację.

Urodził się w 1942 roku w małej przygranicznej miejscowości w Karyntii, w rodzinie karynckich Słowenów o silnych tradycjach patriotycznych. W referendum 1920 roku jego dziadek głosował za przyłączeniem południowych terytoriów Austrii do nowo utworzonej Jugosławii, czym poważnie naraził się sąsiadom. Handke miał dwóch ojców, Niemców, żołnierzy Wehrmachtu. Pierwszego, biologicznego, poznał dopiero w wieku osiemnastu lat. Drugi go wychował, ale Handke go nie akceptował. Pierwszy opuścił go przed narodzinami, drugi po latach konfliktów okazał się nieprawdziwy. Nienawiść do ojca, Niemca, spotęgowana i wystylizowana w literaturze, była dla Handkego ważnym impulsem twórczym. Jego ukochana matka, Słowenka, udręczona wieloletnią depresją, popełniła samobójstwo w 1971 roku. W „Pełni nieszczęścia”, mikropowieści będącej literackim przetworzeniem tej tragedii, winą za jej śmierć narrator obarczy w dużej mierze właśnie ojca. Dwaj bracia matki, Gregor i Hans, żołnierze Wehrmachtu, zginęli na froncie wschodnim. Do słoweńskich przodków Handke powraca m.in. w „Die Wiederholung”, „In der Niemandsbucht”, a przed kilku laty w dramacie „Wciąż jeszcze burza”, będącym swego rodzaju rodzinnym ustawieniem. Gdy pod koniec wojny wielu karynckich Słowenów trafiło do obozów koncentracyjnych, rodzina Handkego przeniosła się do Berlina, gdzie zamieszkała w zniszczonym rosyjskim sektorze. Na krótko przed blokadą Berlina Zachodniego, w 1948 roku, udało im się uciec i przedostać przez strefy okupacyjne bez papierów do Austrii. Po powrocie do Karyntii Handke u słoweńskiej rodziny matki czuł się podwójnie obco – z jednej strony przynależał do mniejszości, z drugiej wyobcowywał go berliński akcent. Szkolne świadectwa Handkego opatrzone były adnotacją: bezpaństwowiec. Sam Handke bezpaństwowością odczuwaną od najwcześniejszego dzieciństwa tłumaczy odwieczną tęsknotę za peryferiami. Wielonarodowa Jugosławia była dla niego mityczną krainą dzieciństwa, idealizowaną arkadią, „prekapitalistyczną idyllą”.

Nie sposób oceniać zbłądzenia Handkego w dżungli bałkańskiej wojny domowej, nie biorąc pod uwagę jego pochodzenia.

Francuski filozof Alain Finkielkraut, jeden z trzech obok Bernarda Henri-Levy’ego i André Glucksmanna, którym Handke zarzucił stronnicze sekundowanie Bośniakom i Chorwatom, zasugerował w kontekście interwencji NATO na Bałkanach, że antygermanizm Handkego wynika z nieczystego niemieckiego sumienia, które w imię niemieckiej przeszłości każe uchylać się od wyzwań teraźniejszości. Warto odwrócić tę myśl i zastanowić się, czy może w napastliwości mediów i głosach intelektualistów francuskich i niemieckich atakujących Handkego nie odzywa się złe sumienie Europy, która z naiwną radością witała rozpad byłej Jugosławii (podobnie jak kilka lat temu Arabską Wiosnę), bezczynnie patrzyła na narastanie etnicznych konfliktów, a wreszcie nie reagowała na masakrę w Srebrenicy, dokonującą się na oczach błękitnych hełmów? Może wściekłe ataki na Handkego to również rodzaj ekspiacji? Nas wszystkich, Europejczyków, którzy do tego dopuściliśmy?

Handke się niebezpiecznie wychylił, wystąpił przed szereg, zaryzykował wszystko. Rzucił samego siebie na pożarcie intelektualistom, publicystom, moralnym autorytetom całego świata, politycznej poprawności. Wybrał rolę idioty, a nie mędrca, naraził swoją pozycję, nazwisko, wizerunek. W szumie informacyjnym, w zalewie pośpiesznych sądów, powielanych z szybkością internetu, gdy nieustannie zmuszani jesteśmy do wydawania opinii – palec w górę, palec w dół (w rzeczywistości palec pod budkę: ja też popieram, ja też potępiam!) – on wolał mówić: nie wiem, nie widziałem, nie byłem tam, sprawdźcie. Paradoksalnie właśnie on swoją postawą prowokował do nieustannej dyskusji, nie pozwalał zapomnieć, zamieść pod dywan tego, co się wtedy stało w Europie. Paradoksalnie, po dwudziestu latach od zakończenia wojny w byłej Jugosławii mówimy o niej najgłośniej, gdy Handke dostaje jakąś nagrodę. A przecież tyle pytań pozostało bez odpowiedzi. Może w jakiś przewrotny sposób, wbrew utrwalonym (prze)sądom, powtarzanym najczęściej przez tych, którzy Handkego nie czytali, ale wiedzą lepiej, decyzja komitetu noblowskiego potwierdza, że Peter Handke jest przede wszystkim pisarzem. Pisarzem, który gotów jest ponieść każde ryzyko.

Po wiadomości ze Sztokholmu zaszył się na kilka godzin w lesie. Gdy wrócił, pod bramą czekał na niego tłum dziennikarzy z kamerami. Na pytanie, jak się czuje, odpowiedział po chwili: jakby mnie uniewinniono.


Autor
Monika Muskała

Eseistka, tłumaczka, dramatopisarka, dokumentalistka. Za esej „Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia” (Ha!Art, 2016) otrzymała Górnośląską Nagrodę Literacką Juliusz i nagrodę „Literatury na Świecie”. Książka była również nominowana do Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Gdynia.


zygpru1948 2021.01.29; 10:04:01
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
Aforyzm?

Mąż się ze mną rozwiódł bo nie mógł znieść moich skoków w bok.

Colletta, 28 Olsztyn


zygpru1948 2021.01.29; 09:59:08
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
Aforyzm?

Pozornie wyglądam na szczęśliwą, zaspokojoną kobietę. W rzeczywistości jednak jestem prawdziwym wulkanem pożądania, który spala mnie wewnętrznie i zmusza do nieustannych poszukiwań mężczyzn w celu szybkich randek i równie szybkich numerków.

Amelineee, 34 Rzeszów


zygpru1948 2021.01.29; 09:56:47
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
Aforyzm?

Maturę w szkole już zdałam a teraz chciałabym, zdać prawdziwy egzamin dojrzałości...mojego ciała.

Maturzystka2, 19 Poznań


zygpru1948 2021.01.29; 04:30:55
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
NIEBIESKI BLUES - część dziewiąta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
CAŁOWANIE KOBIETY

Motto: Całowanie kobiety jest sztuką.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1109127,niebieski-blues-czesc-ix


zygpru1948 2021.01.29; 04:30:21
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
/ Literatura
https://www.dwutygodnik.com/public/media/article/image_full/8506.jpg


Nowe częstotliwości

Julia Fiedorczuk

Chciałabym użyć pojęcia ekopoetyki do przyglądania się najnowszej polskiej poezji i światom powoływanym w niej do istnienia za pomocą eksperymentu – dziś o poezji Krupskiej i Topolskieg.o



Interesują mnie sposoby budowania świata w wierszach. Co to znaczy? Wiersz, jak mawiał William Carlos Williams, jest „maszynką zrobioną ze słów”, ale ta maszynka powołuje do życia pewną sytuację komunikacyjną. W skrócie: ktoś mówi, do kogoś, o czymś, w jakiś sposób; wybijając na pierwszy plan to lub tamto, wychodząc naprzeciw (oczekiwaniom, potrzebom), albo wręcz przeciwnie – bawiąc się nimi. Ponieważ poezja nie musi stawiać na skuteczność komunikacji, niczego nie sprzedaje ani nie głosi, stanowi – potencjalnie – bardzo szczególną przestrzeń: przestrzeń wolności, w obrębie której dozwolone są eksperymenty na języku, na samej sobie, na czytelniku – i na świecie. W którejś ze swoich książek Marjorie Perloff, niestrudzona komentatorka wszystkiego, co „trudne”, we współczesnej poezji amerykańskiej, zauważyła, że eksperyment ma to do siebie, że może się udać lub nie, i wbrew pozorom nie jest to stwierdzenie oczywiste. Chodzi o to, że poezja (jak każda sztuka) ma prawo błądzić, a nawet musi błądzić, szukając nowych rozwiązań – nowych sposobów na układanie się ze światem.

Interesuje mnie zwłaszcza praca na styku materii i znaczenia. Europejska tradycja filozoficzna uważa materię za bierną, pozbawioną znaczenia masę, której dopiero duch, czyli ludzki (męski) intelekt, nadaje sensowną formę. Poezja ze swojej natury kwestionuje ten dualizm, bo jej sensy ściśle się wiążą z tym, co w języku najbardziej materialne i cielesne: z oddechem, rytmem, brzmieniem, powtórzeniem.

Interesują mnie sposoby budowania świata w wierszach. Co to znaczy? Wiersz, jak mawiał William Carlos Williams, jest „maszynką zrobioną ze słów”.

Kontestowanie tego pęknięcia należy do samej esencji poezji. Istnieją jednak poetyki wykonujące szczególnie ciekawy rodzaj pracy w tej przestrzeni. Spośród wielu nazwisk, które mogłabym przytoczyć, wymienię dwa zapewne dobrze czytelnikom znane: Joannę Mueller, wijącą poetyckie gniazda z fraz, które w jej wykonaniu ujawniają genialną elastyczność i wynalazczość języka, i Inger Christensen, autorkę znakomitego „Alfabetu” (przełożonego na polski przez Bogusławę Sochańską), książki zbudowanej na formalnym ograniczeniu wywiedzionym z kolejności liter w tytułowym alfabecie, mistrzowsko operującej powtórzeniem („Alfabet” ukazał się w Danii w 1981 roku, ale w polszczyźnie mamy go od 2018 roku). U obu autorek mamy do czynienia z budowaniem nowego rodzaju relacji pomiędzy podstawowymi elementami świata, do którego jako istoty ludzkie mamy dostęp głównie poprzez język i jego struktury. Z kolei u Radosława Kobierskiego, zwłaszcza w ostatnim tomiku („Coming out”, 2017), odbywa się pogłębiona fenomenologiczna medytacja nad relacją pomiędzy wnętrzem (podmiotu, domu, tożsamości) a zewnętrzem, nad „skórą” świata, stanowiącą naszą jakże prowizoryczną granicę. W każdym przypadku dochodzi do zakwestionowania ja rozumianego jako samotna wyspa na morzu zjawisk, którym człowiek może się ze swojej uprzywilejowanej pozycji przyglądać.

Budowanie to pewien rodzaj tworzenia, możliwy do powiązania z greckim źródłosłowem poezji, czyli pojęciem poiesis. Świat, jak próbuję go tu rozumieć, to sytuacja składająca się z wzajemnie z sobą powiązanych elementów, do których należą wiersz i piszące ciało, a także ich środowisko. Trochę tylko metaforyzując, możemy tę sytuację określić mianem domu – oikosu. Oikos i poiesis – te dwa słowa składają się na ekopoetykę. Ekopoetyka to pewien wymiar eksperymentującego tekstu, a nie, jak często słyszę, jakiś podgatunek poezji. To po prostu poetyka, czyli sztuka kompozycji, w takim wymiarze, w jakim dotyczy ona układania się ze światem.


zygpru1948 2021.01.29; 04:28:03
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
Świat, jak próbuję go tu rozumieć, to sytuacja składająca się z wzajemnie z sobą powiązanych elementów, do których należą wiersz i piszące ciało, a także ich środowisko.

Chciałabym użyć pojęcia ekopoetyki i zasobów refleksji, które już wokół niego narosły, do przyglądania się najnowszej polskiej poezji pod kątem światów powoływanych w niej do istnienia za pomocą językowego eksperymentu. Jest w czym buszować, ostatnie lata obfitowały w ciekawe tomiki, bogactwo nowych poetyckich głosów jest wręcz ogromne. Traktując poezję jako swoiste laboratorium metafory – szkółkę wyobraźni – porzucam podział na poezję zaangażowaną i niezaangażowaną. Wyobraźniowy eksperyment zawsze stanowi formę polityczności, a najbardziej udany jest wtedy, kiedy zmienia znaczenie samej polityki. Czy nowe postacie świata mogłyby wyłonić się akurat z poezji? A czemu nie? Napisałam „szkółka”, a nie „szkoła”, bo bardziej interesuje mnie miejsce, gdzie produkuje się sadzonki drzew, niż to, w którym formatuje się umysły. Wiersze jako sadzonki? Przecież każda realna zmiana musi najpierw wykiełkować, trzeba ją sobie wyobrazić. Na przykład trudno naprawdę i szczerze przejąć się zwierzętami tracącymi w tej chwili swoje domy, dopóki myślimy i czujemy w kategoriach sztywnych dychotomii: ja – inni, człowiek – zwierzę. Mamy jednak całą masę wierszy podejmujących próbę opisania świata, w którym wszystkie te kategorie przenikają się i wzajemnie warunkują, poszukujących języka dla wyrażenia fundamentalnej intuicji, że nasze oddzielenie od świata, choć boleśnie i realnie przez nas odczuwane, jest także pewnym rodzajem fikcji.

„Mapa zalesienia” Eweliny Krupskiej ukazała się w 2016 roku, nie jest więc nowością, chcę jednak zwrócić na nią uwagę – czytelnicy mogli o niej do tej pory nie słyszeć. W wierszach Krupskiej ja przynależy do ziemi bardziej niż do samego siebie – jest przerośnięte jej zmysłowością, ściśle związane z jej rytmami. Pojęcie „natury” na szczęście w ogóle nie ma tu zastosowania, co zresztą wnioskujemy już na podstawie tytułu książki: „zalesienie” to termin techniczny raczej niż wyjęty z sielankowego opisu, a mapa to (dość już niestety zużyta) metafora języka. W otwierającym książkę fragmencie prozy poetyckiej pt. „Zwiastun” nowa pora roku doświadczana jest poprzez smak krwi na palcu, od popękanych skórek: „Pękają lody szorstkiej jak drewno pozimowej skóry. Rzeki będą przez jakiś czas nie do zatrzymania”. Ja przeżywa czas poprzez smak – najprymitywniejszy ze zmysłów. Wszystko łączy się tu ze sobą, pękająca skóra nie tyle przypomina drewno, ile pełni taką samą jak ono funkcję, a pękający lód uwalnia energię życia mówiącej tu istoty. Pogoda nie jest czymś od niej oddzielnym, bo ona sama jest pogodą – tą właśnie nadchodzącą nową porą roku (i kolejnymi, bo tomik podąża za porami roku). Lektura książki w tramwaju także przynależy do procesu, który się tu rozgrywa (tylko czemu pretensjonalne „karty” książki zamiast zwykłych kartek?). To ciekawe: kiedy czytamy (piszemy, myślimy), zawsze jest jakaś pogoda, a my sami – gdzieś się znajdujemy, przybieramy określoną pozę. Jest nam zimno lub ciepło, w tle słychać jakieś dźwięki, czuć zapachy. Na przykład czytając Krupską, siedzę przy kuchennym stole, za oknem mam październikową noc (pierwsze przymrozki) i uśpione miasto. Moja lektura byłaby inna, gdyby nie te okoliczności.

Porzucam podział na poezję zaangażowaną i niezaangażowaną. Wyobraźniowy eksperyment zawsze stanowi formę polityczności.

Ewelina Krupska, Mapa zalesienia. Convivo 2016, 114 stronEwelina Krupska, „Mapa zalesienia”. Convivo 2016, 114 stron
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/ecc25246-thumb.jpg


W kolejnych utworach – które nie są wolne od błędów (pojawiają się irytujące, podbijające rejestr archaizmy albo niczym nie uzasadnione komplikowanie składni) – natrafiamy na kolejne wyraziste obrazy wszechprzenikania: „cienka warstwa brudu z gołębi, powietrza i ulicy” („Odwilż”). Nieokiełznana wyobraźnia każe szyć „patchwork z pól na martwe ciało” („Duszność”) i łapać lato do słoika: „Wszystkie niesłoneczne dni lata przechowywane są w rejestrze dni przeczekanych” („Słoik z latem”). Chwilami ocieramy się o surrealizm albo realizm magiczny, przywodzący na myśl Schulza – sprawczość została tu rozłożona na wszystkie elementy przedstawionego świata. Ja nie kontroluje swojego środowiska, jest raczej wypadkową zachodzących w nim procesów, właśnie to udaje się Krupskiej zapisać, momentami osiągając znaczny stopień poetyckiej kondensacji, jak w końcówce udanego wiersza „Poza bańką”:

Ja, to przepołowiona nierówno czereśnia, skrzecząca pod nożem chropowatą pestką. Ja, to wypatroszone ciałko chudej, błyszczącej ryby, wciąż jeszcze przepełnione drgawkami ogona, który pamięta nurt. Ja, to zgarbiony ptak nielot o długiej szyi, wpatrzony w przesuwającą się po niebie nieosiągalną zdobycz.

Wierszom towarzyszą wykonane przez autorkę tomiku czarno-białe fotografie, czasem chyba zbyt dosłownie ilustracyjne, ale ładne – czułe i uważne, podobnie jak wiersze. Język Krupskiej wydaje się obiecywać naprawdę dużo – jest soczysty, esencjonalny. Nie występuje u niej dość powszechny w młodej poezji syndrom, który określam jako „przerost projektu” (za dużo planowania w stosunku do realizacji, udziwnianie rzeczy na siłę zamiast udoskonalania techniki, pisanie pod kątem jakiegoś modnego tematu, np. ekologii, lekko tylko zamaskowane zabieganie o uwagę), pojawia się natomiast jakiś szczery, żywy impuls, który odbieram z zaciekawieniem – życząc tej twórczości jak najlepszej dalszej drogi.

W „Mapie zalesienia” Eweliny Krupskiej ja przynależy do ziemi bardziej niż do samego siebie – jest przerośnięte jej zmysłowością, ściśle związane z jej rytmam.i

Maciej Topolski, „Luxus”. Dom Literatury w Łodzi, xxx stron, w księgarniach od xxx 2019Maciej Topolski, „Luxus”. Dom Literatury w Łodzi, 38 stron, w księgarniach od sierpnia 2019
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/105abc58-thumb.jpg


Drugim tomikiem, który dziś czytam, jest „Luxus” Macieja Topolskiego, składający się z poematu „Połać” otoczonego przez kilka krótszych wierszy. Pierwszy, bez tytułu, nakreśla mapę pojęciową całego zbioru. Mamy więc „światło” (pierwsze i ostatnie słowo w książce), mamy „trawy” i „zwierzę” (ludzkie/nieludzkie to jeden z tematów), i mamy strach („teraz jest tak że mamy strach/ niech już zostanie na zawsze” – to końcówka „Tachymetrii” Andrzeja Sosnowskiego, bez wątpienia patrona „Luxusu”). Jednocześnie dostrzegam podobieństwo z poetyką Kobierskiego, bo tu także obsesyjnie wraca się do badania porowatej granicy ja – litanijnie gadatliwego, jakby zaklinającego własne istnienie – i tej budzącej strach reszty:

na razie uczę się patrzeć, zaczynam i trudno mi jeszcze
bo wszystko głębiej wchodzi we mnie, nie zatrzymuje się w tym miejscu

gdzie się dawniej zawsze kończyło, posiadam wnętrze
i wszystko tam teraz wchodzi, także psy (…)
(„re.malte”)


zygpru1948 2021.01.29; 04:25:18
Komentowany wiersz: Pieśń słów z ust kobiety
Kiedy czytamy, zawsze jest jakaś pogoda, a my sami – gdzieś się znajdujemy. Czytając Krupską, siedzę przy kuchennym stole, za oknem mam październikową noc.

Wiersze Topolskiego są formalnie poszukujące, samoświadome (może właśnie do przesady?), wizyjne. Tajemnicze słowotwory towarzyszą metarefleksjom o relacji między językiem a materią:

wprost nieobjęta jest mnogość

ciał pośród języka

choćbyśmy mieli za sklepienie tysiąc oczu
jakim potężnym no jakim
jakim bezradnym

język pozostaje

narzędziem naczyniem
(„Połać”)

Zestawienie ciał i języka brzmi cokolwiek ewangelicznie, ale to nie słowo staje się ciałem, tylko ciała – ich „nieobjęta mnogość” – nawiedza język. Nie da się wszystkich upchnąć w słowa. Byłoby to stwierdzenie cokolwiek banalne („brak słów”, etc.), gdyby nie fakt, że nadmiarowa materia stanowi właściwe źródło energii tych wierszy i właśnie to mnie do nich przyciąga:

patrz
warstwa piachu
warstwa kości
kościół
warstwa liści przed kościołem
warstwa dzieci na placu
warstwa tych co śpią
warstwa pościeli i cegieł

teraz wykrój ludzkie
z tych linii
w tym takcie
(„Połać”)

Wiersze Topolskiego są formalnie poszukujące, samoświadome (może właśnie do przesady?), wizyjne. Słowotwory towarzyszą metarefleksjom o relacji między językiem a materią.

„Ludzkie” pojawia się i znika, jest jak refleks na ekranie (tytułowej „połaci?”). Odzwierciedleniem tej zmienności są nieokiełznane, „luksusowe” wersy, rozlewające się daleko poza punkty graniczne określające nasz zwykły, oficjalny dyskurs. Piętrzą się obrazy i nawiązania intertekstualne, wybijając rytm jakiegoś tajemniczego, sobie tylko znanego obrządku. Nie zawsze wchodzi się w ten rytuał z jednakowym entuzjazmem, echo Sosnowskiego (chyba zwłaszcza z „Konwoju”) bywa zbyt natrętne, ale trafiają się miejsca skutecznie uwodzicielskie:

oko ześlizguje się z pasm światła
oko wchodzi na przedmioty i upada
oko plecie obraz do blasku pruje blask
(„Połać”)

Topolski wprowadza do wierszy ciszę, stosując – nomen omen – światło pomiędzy wersami. To, co pojawia się na tle tego światła, wyraźnie się od niego odcina, dlatego czytamy uważnie na przykład taki fragment:

(…) aż

przebudziłem się

i przebudzałem

tak
z siebie

na połaci

ptaki się gubią
(„Połać”)

Coś ciekawego dzieje się na poziomie brzmienia, słyszymy, rzecz jasna, aliterację; trzeba by się jednak zastanowić, czy rozgrywające się w tych wersach obrazy zasługują na aż tak radykalne uwypuklenie. W przytoczonym fragmencie gubią się ptaki, zaraz potem poemat gubi czytelniczkę, w moim przypadku dzieje się to tu:

więcej a więcej

na przetrawienie na przeżycie na unicestwienie

żuj żryj chodź żyj i przetrawiaj widok
po widoku

Rozumiem, że przetrawianie widoku odnosi się do wzrokocentryzmu (jeśli słusznie założyliśmy, że „Połać” to rodzaj ekranu, horyzont widzialnego), ale zestawienie „żyj” i „żryj” to jednak tani efekt, rodem z nieudanej kampanii reklamowej przeciw otyłości.

Krupska i Topolski eksperymentują, sprawdzają nowe terytoria, ryzykują, wciągają nas w przygody z językiem i światem. Ani „Mapa zalesienia”, ani „Luxus” nie należą do gatunku poezji, który dałoby się łatwo i pasywnie skonsumować – to dwa różne światy, w których można poprzebywać, pomyśleć, doświadczyć samej siebie w nowej częstotliwości.

KBF
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, operatorem programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).


Autor
Julia Fiedorczuk

Poetka, pisarka, wykładowczyni w Instytucie Anglistyki UW, propagatorka szeroko rozumianej ekopoetyki. Laureatka nagrody im. Wisławy Szymborskiej za tom pt. „Psalmy”. Nominowana do nagrody Nike za powieść „Nieważkość” (Marginesy, 2015). Autorka (z Gerardo Beltránem) trójjęzycznego eseju o poezji i ekologii „Ekopoetyka / Ecopoética / Ecopoetics” oraz wprowadzenia do ekoktytyki „Cyborg w Ogrodzie” (W.N. Katedra, 2015). Współredaktorka bloga www.ekopoetyka.com. Mieszka w Warszawie i Serocku, gdzie Bug łączy się z Narwią. W 2019 roku ukaże się jej nowa powieść pt. „Pod Słońcem”.


AN-alyris 2021.01.28; 05:58:06
Komentowany wiersz: Oswajanie puszczyka
cytatum:"Cierpliwość w skale
zatacza urok - w dole płynie rzeka
puszczyk czujny wtapia wzrok
mysz go wabi ruchem traw
dopadnie ofiarę za minutę."


zygpru1948 2021.01.28; 05:08:45
Komentowany wiersz: Dotykiem cię nie skaleczę!
Aforyzm?

Wyglądam nawet młodo na swój wiek i to cały czas słyszę. Lubie dobry sex i chętnie zdradzam męża. Tym razem też tego chcę! Kto chętny?

Jolanta, 45 Zambrów


zygpru1948 2021.01.28; 04:19:25
Komentowany wiersz: Dotykiem cię nie skaleczę!
Aforyzm?

Krótko, prosto i na na temat: szukam ruchacza!

ChętnaR, 25 Tarnów


zygpru1948 2021.01.28; 04:13:28
Komentowany wiersz: Dotykiem cię nie skaleczę!
NIEBIESKI BLUES - część ósma
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
O SPOSOBIE MÓWIENIA W POEZJI

Motto: "Jestem głęboko wzruszona cudem słowa,
co mnie porywa w taniec miłosny...
Dziękuję Ci za ten cud poezji, za ten cud miłości,
który mnie zbliża do Ciebie..."
- Katarzyna Białas -

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1107918,niebieski-blues-czesc-viii


zygpru1948 2021.01.28; 04:12:34
Komentowany wiersz: Dotykiem cię nie skaleczę!
Przechwycenia

Anna Kałuża

Na ile poeci są odpowiedzialni za rozprzestrzeniane po świecie języki i obrazy? Słomczyński, Foks i Dymińska na różne sposoby powtarzają „walczące słowa”.


Niektórzy z nas są przekonani, że artyści i artystki pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, by świat był bardziej przyjazny, bardziej równościowy i bardziej solidarny. Nie wiadomo, skąd bierze się takie przekonanie – nie jest przecież oczywiste, że sztuka a priori wspiera pozytywne wartości, tak jak nie jest oczywiste znaczenie owych wartości i ich estetyczno-polityczne szacowanie. Sami artyści, poeci, poetki najczęściej uważają się za kurierów roznoszących po świecie różne języki. Nawet jeśli odwołują się do języków na przykład seksistowskich, to w powszechnym przekonaniu raczej je „cytują”, „parafrazują”, niż ich używają. Artyści nie stają przecież po żadnej ze stron, choć donoszą o aktualnych ofiarach z pola walki. W liberalno-konserwatywnej filozofii sztuki nie pojawia się jednak pytanie o to, na ile bycie kimś w rodzaju kuriera czyni autora/autorkę odpowiedzialnym za rozprzestrzeniane po świecie języki i obrazy. Takie pytanie niemal natychmiast wywołałoby sprzeciw wobec potencjalnego zagrożenia wolności artystycznej.

Gdybyśmy jednak je postawili – a chodziłoby w nim o charakter odpowiedzialności tych autorów, którzy posługują się „kontrowersyjnymi” cytatami, przechwyconymi językami publicznymi – czy od razu chcielibyśmy wepchnąć tę odpowiedzialność w cenzorskie ręce władzy i osądzać artystów za efekty, jakie wywołują ich teksty? Jasne, że nie. Nie autorzy są źródłem tej mowy, nie oni są podmiotami wytwarzanych i powtarzanych wypowiedzi. A jednak trudno udawać, że zastosowanie „walczących słów” – tak pisała o seksistowsko-rasistowskim języku Judith Butler – jest nieznaczące, że jest tylko neutralnym powtórzeniem, a nie użyciem, które ponownie wprowadza prawa, ryzyko i konteksty tej mowy do estetyczno-politycznej gry. Butler uważa jednak, że krzywdzący język musi zostać powtórzony – inaczej nie sposób obnażyć jego słabości; chodzi bowiem, jak pisze amerykańska filozofka w „Walczących słowach”, o „przywłaszczenie sobie siły krzywdzącego języka w celu rozbrojenia jego raniących efektów” (przekład Adam Ostolski). Według niej stawką takiego działania jest nie tylko polityczna performatywność, ale przede wszystkim warunki naszego przeżycia, bo „krzywdzący język stawia pod znakiem zapytania językowe przetrwanie tego, do kogo się zwraca”. Warunkiem sprzeciwu wobec „raniącego” działania słów jest powtórzenie odbierające moc seksistowskiej, rasistowskiej mowie. Czyż nie dlatego inwestujemy naszą energię w sztukę, że pozwala wyobrażać nam sobie, jak dzięki niej możemy przeciwstawić się opresyjności pewnych języków? Być może gdyby nie ta wiara, na obiady i do łóżka chodzilibyśmy z innymi narzeczonymi.

Trudno udawać, że zastosowanie „walczących słów” – tak pisała o seksistowsko-rasistowskim języku Butler – jest tylko neutralnym „powtórzeniem”, a nie użyciem, które ponownie wprowadza ryzyko tej mowy.

Polska poezja jest w ostatnim czasie ciekawym obiektem badań nad „walczącymi słowami” . Wielu autorów i wiele autorek wprowadza w obręb swojego języka taką mowę. W zbiorze „Dwupłat” (2015) Szymona Słomczyńskiego, który przez Rafała Gawina został pochwalony za „trzeźwy szowinizm”, szczególny pod tym względem jest wiersz „Format”, obracający kliszami pro- i antyaborcyjnymi. Interesujące strategie powtórzenia mizoginicznych klisz wypracowuje od lat w swoim pisaniu Darek Foks. Najdobitniejsza jednak pod tym względem jest jego „Historia kina polskiego” (2015). Seksistowskie frazy wprowadza do monologu swojej bohaterki Dominika Dymińska w „Danke” (2016). Justyna Bargielska przechwytuje figury patriarchalno-mizoginiczne – wypełniony jest nimi zwłaszcza „Nudelman” (2014). Mizoginiczne klisze powtarza Grzegorz Wróblewski, przenosząc je do obcego im imaginarium. Odnowione, stają się w jego tekstach nową walutą na rynku ciał i emocji – tak dzieje się zwłaszcza w tomie „Kandydat” (2010). Gotowe frazy o szowinistycznym zabarwieniu wykorzystują w swoich tekstach Krzysztof Jaworski czy Bohdan Zadura, pokazując zwłaszcza ich moc sprawowania kontroli i ustanawiania pewnych grup. Podobnie postępuje Marta Podgórnik – ona także korzysta z gotowców, które gromadzą się w jej wierszu wokół politycznych racji, moralnego nacechowania ekonomii reputacji i perwersyjnej iluzji przekraczania granic.

Takich przykładów jest w polskiej poezji sporo. Można je oczywiście mnożyć, biorąc także pod uwagę niejawny, seksistowski wydźwięk wierszy różnych autorów i autorek. Tutaj jednak chodzi mi wyłącznie o takie techniki artystyczne, które korzystają z różnych wariantów języka walczącego i czynią go przedmiotem artystycznej obróbki. Gdy mówić o nich w ogólny sposób, wszystko wydaje się w porządku. Co jednak z takich – różnie działających – strategii przechwyceń wynika, gdy przyjrzymy się im uważniej w perspektywie polityczno-estetycznych konsekwencji używania „walczących słów”?

Język walczący staje się przedmiotem artystycznej obróbki. Ale co z takich przechwyceń wynika, gdy przyjrzymy się im w perspektywie polityczno-estetycznych konsekwencji używania „walczących słów”?

I.

Szymon Słomczyński, „Dwupłat”. Biuro Literackie, 68 stron, w księgarniach od czerwca 2015Szymon Słomczyński, „Dwupłat”. Biuro Literackie, 68 stron, w księgarniach od czerwca 2015
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/fc27ac8a-thumb.jpg


„Format” Szymona Słomczyńskiego powtarza języki, jakimi „mówi się” o aborcji. Łatwo opisać sytuację zaaranżowaną w wierszu: dziewczyna zrobiła aborcję, a chłopakowi ktoś tłumaczy jej decyzję. Pozycja arbitra, w jaką wchodzi tu podmiot wiersza wobec swoich bohaterów, zapowiada możliwość skonfrontowania przekonań obojga. Najpierw więc otrzymujemy streszczenie stanowiska dziewczyny. Wygląda ono jak zinfantylizowana trawestacja pop-feminizmu:

Dzięki zagranicznym lekarzom
poszło bezboleśnie. Musiało.
W waszym związku nie czuła się
bezpiecznie. Zaledwie w połowie
było twoje. Po co miała ci mówić
wcześniej, niepokoić cię zawartością
własnego ciała? To jej wielka sprawa,
a tamto mała strata – jak format
dla systemu, tracheotomia dla lalkarza, wybicie
kilku szyb dla pejsatego sklepikarza.

Głos wiersza jest tak ustawiony, że to z perspektywy różnicy między „jej wielką sprawą” (którą nazwałabym prawami reprodukcyjnymi kobiet) a „małą stratą” mówi się do bohatera. Wybicie szyby dla pejsatego sklepikarza, tracheotomia dla lalkarza, format dla systemu to „mała strata” i taką samą „małą stratą” dla dziewczyny naszego bohatera jest wciągnięty w te analogony skutek aborcji. W końcówce wiersza zostają tylko kryształowe noce i ich historyczne znaczenie:

Nie wiem, co ty teraz robisz, ale mogę
się założyć, że ona spaceruje, gotuje,
sączy browar albo wstukuje w płaski
ekranik zabawne, lekkie, obce słowa.
Chyba że noc. Gdzie przebiega twoja?
Każda jej noc truchta w miejscu, cała
kryształowa.

Redukując wieloznaczność trzech elementów analogii do „każda jej noc truchta w miejscu/ cała kryształowa”, Słomczyński uwyraźnia jeden tryb w myśleniu o aborcji, już jednoznacznie nacechowany w kontekście kryształowych nocy. Ta końcowa redukcja analogii jest oczywiście znacząca, ale nie tylko ona osłabia wieloznaczność wiersza czy też – inaczej rzecz nazywając – nie tylko ona wciąga wiersz w polityczną grę, bardziej niż tego chcieliby tradycyjnie nastawieni czytelnicy.

Skrótowo opisana strategia całego utworu wyglądałaby tak: na początku Słomczyński posługuje się quasi-cytatami, które brzmią, jakby zostały zaczerpnięte z młodzieżowego języka. Symbolicznym kapitałem prestiżu i wiarygodności dzielą się z mową codzienną, ograniczoną do kilku myślowych wytrychów. W efekcie otrzymujemy obraz dziewczyny, znany z przedstawień prawicowo-konserwatywnych przeciwników prawa do aborcji, powiedzmy w skrócie: dziewczyny mało refleksyjnej. Następnie te przepłukane stereotypowością, blade i niemrawe zdania zderza Słomczyński z metaforami, w których język pracuje na innych obrotach – bardziej skomplikowanych, złożonych, obrazowo-plastycznych. W końcówce wiersza mamy do czynienia z tą samą strategią: poeta powtarza znane porównania aborcji do holokaustu, używane przez prawicowych przeciwników prawa do aborcji. Używa więc tego porównania na prawach cytatu i parafrazy, ale znowu – jak w przypadku frazy o lalkarzu i formacie – dokonuje tu szczególnej rewaloryzacji. Analogia zjawia się pod postacią estetycznie wygładzonego, choć rozbitego związku frazeologicznego. Powtórzenie nie równa się więc powtórzeniu. Przytoczone przekonania jednej strony nie mogą zostać zrównoważone powtórzonymi przekonaniami drugiej strony, bo aranżujący je głos „estetycznie” gra tylko z niektórymi, pozostałe wprowadza natomiast w trybie ukrytej parodii.

Czy „Format” jest więc wyłącznie medium pewnych racji: prawa do aborcji i niezgody na takie prawo, bo – rzekomo – wyłącznie pokazuje „użycia” języka przez obie strony światopoglądowego sporu? Moim zdaniem tak nie jest – przesunięcia ku argumentom zakazującym prawa do aborcji są tu wyraźne. Pewne sądy powtarza się, przydając im prostacki charakter stereotypów, drugie – otacza opieką wizualnie bardziej sugestywnego języka, oddalając stereotypowe skojarzenia. Czy Słomczyński ma prawo do takiej kompozycji wiersza, by jego wymowa była jasna? Ależ oczywiście. Czy my z kolei mamy prawo uznać wymowę tego wiersza za jednoznaczną, czy też od razu oskarżeni zostaniemy o spłaszczenie złożonej strategii tekstu? Uważam, że mamy takie prawo, uważam też, że trzeba powiedzieć więcej: takie wiersze jak „Format” pracują na osłabienie pozycji kobiet i ich praw. I nie ma tu nic do rzeczy tzw. wolność artystyczna. Tak oto poezja może godzić nas z seksistowskim myśleniem: udając, że stanowi platformę wymiany argumentów.


zygpru1948 2021.01.28; 04:10:35
Komentowany wiersz: Dotykiem cię nie skaleczę!
Takie wiersze jak „Format” Słomczyńskiego pracują na osłabienie pozycji kobiet. I nie ma tu nic do rzeczy tzw. wolność artystyczna. Poezja może godzić nas z seksistowskim myśleniem, udając, że stanowi platformę wymiany argumentów.

II.

Darek Foks, „Historia kina polskiego”. Biuro Literackie, 80 stron, w księgarniach od grudnia 2015Darek Foks, „Historia kina polskiego”. Biuro Literackie, 80 stron, w księgarniach od grudnia 2015
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/dd08a105-thumb.jpg


Także w „Historii kina polskiego” Darka Foksa powtórzenie jest najintensywniej wykorzystywaną strategią. Bohaterem tej historii jest polski reżyser przesłuchiwany przez policję. Obnosi się ze swoim seksistowskim językiem. Seksistowskie pytania rzucają też policjanci („Pan wsadzasz małżonce?”). Na całość tej historii składa się jedenaście scen przesłuchania. W pierwszej sekwencji reżyser przyznaje się do zgwałcenia dublerki Żydówki, w kolejnych – wdowy, kaskaderki, Niemki, narratorki, rekonstruktorki historycznej etc. W każdej wersji, tłumacząc się, powtarza jedno i to samo zdanie: „Objawiła mi się jako wcielenie kina polskiego”. W każdej wersji opowiada o drugiej pani reżyser i zawsze są to męskie porno-fantazje, monotonnie jednolite, z drobnymi różnicami, zawsze też inicjowane w męskim gronie: „Ten największy […] opowiadał właśnie dwóm mocno niedorozwiniętym kolegom, jak poprzedniej nocy swoim dwudziestopięciocentymetrowym kutasem załatwił moją drugą reżyser”. Kolejne sceny tego przesłuchiwania są swoimi własnymi powtórzeniami – można się zastanawiać, z czym mamy tu do czynienia: ze scenami właśnie montowanego filmu i ich dublami, z opowieścią, którą niemal na naszych oczach pisze reżyser, z przesłuchaniem, które ciągle jest przerywane przez zbyt długie monologi bohatera i musi zaczynać się od początku, czy z opowieścią, którą przedstawia Darek Foks, by w ten sposób powiedzieć coś o polskim kinie. Ten system zapośredniczeń, cytatów, kryptocytatów powoduje, że można snuć różne domysły co do statusu zapisów artystycznych, składających się na „Historię kina polskiego”. Sprzyja on też rozrostowi gigantycznej tautologii, która z serialnych form komponuje systemy, by tak rzec, zamknięto-otwarte, ruchome i elastyczne.

Co bowiem kompromituje pomysł, by tekst, w którym bohaterowie posługują się jawnie szowinistycznymi zwrotami, czytać jako seksistowski? Czy chodzi o powtórzenie, które powtarza siebie samo aż do zużycia – wbrew regule, że kłamstwo powtórzone wiele razy staje się prawdą? Czy wystarczy zatem podmieniać Żydówkę na Niemkę, Niemkę na narratorkę etc. i za każdym razem tłumaczyć gwałt paranoicznym przekonaniem o wcieleniu się w te kobiety kina polskiego? Czy wystarczy do tego zdania dodać bardziej pospolite, przemocowo-oczywiste: „Zawsze tak robię, kiedy trafiam na Żydówkę, która ma problem z rozłożeniem nóg”? Jak widać – wystarczy. W serialnych formach, tautologicznymi przechwyceniami, wskazywaniem na materialność samego medium i graniem z jego iluzyjnym znikaniem – Foks wytraca impet „walczących słów”. Daje do zrozumienia, że jego bohater to paranoik, którego slang seksistowski kompromituje bardziej niż nazistów kompromitowały oryginalne nazistowskie zdjęcia propagandowe. Foks unieszkodliwił bowiem podstawowy mechanizm walczącego języka – pozbawił go funkcji interpelacji. „Zły” język chybia tu celu: nie dosięga żadnej z postaci, której istnienie mógłby uszczuplić, staje się po prostu autocharakterystyką podmiotów, które posługują się taką mową.

Chodzi o to, że Foks – inaczej niż Słomczyński – artystycznych strategii nie wykorzystuje do wzmocnienia plastyczności i barwności frazy, ale do zwielokrotnienia napięć estetycznych. Słomczyński estetyzuje „walczące słowa” (kryształowe noce to w zasadzie u niego piękne wizualnie noce, pełne kryształów), autor „Historii kina polskiego” tworzy sytuacje, w których określone kody mogą działać zgodnie ze swoją logiką, aranżuje też artystyczne warunki, które mogą zmieniać tę logikę. Dalekie jest to od wyrażania określonego stanowiska, dalekie od moralizowania, dalekie od pedagogicznej cenzury, a jednak odpowiedzialne artystycznie, bo Foks pozornie tylko pracuje z gotowcami – on raczej demonstruje, jak gotowce się robi, jak one powstają. To pokaz tego, co mogą seksistowskie słowa, i tego, co można seksistowskim słowom zrobić.
[1][2][3][4][5][6][7][8][9][10][11][12][13][14][15][16][17][18][19][20][21][22][23][24][25][26][27][28][29][30][31][32][33][34][35][36][37][38][39][40][41][42][43][44][45][46][47][48][49][50][51][52][53][54][55][56][57][58][59][60][61][62][63][64][65][66][67][68][69][70][71][72][73][74][75][76][77][78][79][80][81][82][83][84][85][86][87][88][89][90][91][92][93][94][95][96][97][98][99][100][101][102][103][104][105][106][107][108][109][110][111][112][113][114][115][116][117][118][119][120][121][122][123][124][125][126][127][128][129][130][131][132][133][134][135][136][137][138][139][140][141][142][143][144][145][146][147][148][149][150][151][152][153][154][155][156][157][158][159][160][161][162][163][164][165][166][167][168][169][170][171][172][173][174][175][176][177][178][179][180][181][182][183][184][185][186][187][188][189][190][191][192][193][194][195][196][197][198][199][200][201][202][203][204][205][206][207][208][209][210][211][212][213][214][215][216][217][218][219][220][221][222][223][224][225][226][227][228][229][230][231][232][233][234][235][236][237][238][239][240][241][242][243][244][245][246][247][248][249][250][251][252][253][254][255][256][257][258][259][260][261][262][263][264][265][266][267][268][269][270][271][272][273][274][275][276][277][278][279][280][281][282][283][284][285][286][287][288][289][290][291][292][293][294][295][296][297][298][299][300][301]
Wiersze na topie:
1. Spojrzenie (30)
2. Uderzasz do głowy (30)
3. Mały świat (30)
4. Powyginane światłocienie (30)
5. Diabelski gon (30)

Autorzy na topie:
1. Zibby77 (460)
2. Klaudia (450)
3. Miłosz R (392)
4. darek407 (224)
5. Jojka (92)
więcej...