Wiersze poetów - poetyckie-zacisze.pl ZAPROPONUJ ZMIANĘ W SERWISIE
Logowanie:
Nick:
Hasło:
Zapamiętaj mnie
Odzyskaj hasło
Zarejestruj się
Dostępne opcje:
Strona główna
O serwisie
Regulamin
Zaproponuj zmianę
Indeks wierszy
Ranking autorów
Ranking wierszy
Dodane dziś (4)

Nowi autorzy:
- JoKo
- Yakov
- ummma
- wspanialaPati
więcej...

Ostatnie komentarze:
Twoje imię
- lucja.haluch
Wyszeptane
- lucja.haluch
Z wiatrem
- Kama
"Paryż"
- lucja.haluch
więcej...

Dziś napisano 3 komentarzy.

Komentarze otrzymane - zygpru1948



zygpru1948 2021.03.05; 08:48:43
Komentowany wiersz: Próby miłości z własną żoną
Paweł Krupka – Józef Mackiewicz – kresy czczą pamięć swego mistrza pióra

23 lutego 2021


Mackiewiczówka w Czarnym Borze – fot. Mariusz Pyż
https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/02/Mackiewiczowka-696x465.jpg


Józef Mackiewicz był za życia postacią znaczącą nie tylko w literaturze, lecz także w polskim życiu społecznym i umysłowym. Utalentowany wileński powieściopisarz, nowelista i publicysta zawsze angażował się w najbardziej gorące i bolesne sprawy swego czasu, budząc uznanie jednych i wrogość innych. Po śmierci nie doczekał jednak sławy wielu rówieśników, a jego dzieło zostało w znacznej mierze zapomniane. Choć przez całe życie pisał po polsku, a jego większość od urodzenia spędził na Litwie, jego utwory nie znalazły dotąd miejsca wśród polskich, ani litewskich lektur szkolnych, a dorobek pisarza znany jest wyłącznie miłośnikom literatury i tematyki kresowej.

Przed kilkunastoma miesiącami o poszerzenie wiedzy o Mackiewiczu postanowiła zadbać fundacja Wileńszczyzna, powstała w Warszawie, lecz działająca na Litwie i zarejestrowana w obu krajach. Stworzyli ją młodzi Polacy z Litwy, którzy osiedlili się w Polsce, ale postanowili nie tylko utrzymać kontakt z ojczyzną, lecz czynnie i na różne sposoby wspomagać swych krajan. Obok licznych projektów społecznych i dobroczynnych, jedną z dziedzin działalności fundacji jest ochrona polskiego dziedzictwa kultury na Litwie. W ramach tej aktywności fundacja od kilku lat prowadzi kilka projektów związanych z postacią i dorobkiem Józefa Mackiewicza. Najbardziej pracochłonnym i kosztownym z nich jest odbudowa zrujnowanego rodzinnego domu pisarza, tzw. Mackiewiczówki, w podwileńskim Czarnym Borze i przekształcenie go w ośrodek pracy twórczej dla młodzieży. Fundacja nabyła go w 2013 roku i prowadzi prace remontowe.

Na domu Mackiewicza jednak się nie kończy. Kilkanaście miesięcy temu dzięki dotacji z funduszy polonijnych KPRM młode wileńskie aktywistki fundacji Wileńszczyzna stworzyły stronę internetową poświęconą Józefowi Mackiewiczowi i redagowaną w trzech językach – polskim, litewskim i angielskim. Nadały jej oryginalny i wymowny tytuł Jedynie prawda jest ciekawa, stanowiący credo pisarskie Mackiewicza. Pierwszą redaktorką strony była Ewelina Borkowska, pochodząca z Jaszun studentka SGH, od najmłodszych lat zaangażowana w wolontariat i pracę społeczną. Obecnie kierowanie stroną przejęła młoda dziennikarka TVP Wilno Joanna Zawalska, skądinąd utalentowana autorka piosenek, która równocześnie tłumaczy materiały na język angielski. O jej litewską wersję językową troszczy się jedna z najbardziej aktywnych przedstawicielek młodzieży literackiej, laureatka wielu konkursów, Agnieszka Masalytė.

Pierwsze artykuły na stronie Jedynie prawda jest ciekawa ukazały się w listopadzie i grudniu 2019 roku. Ich autorkami są nauczycielka historii Greta Bartosewicz i dziennikarka Agata Radulewicz. W ubiegłym roku do zespołu dołączyły dwie bardzo płodne redaktorki, Magdalena Bartoszewicz, pisząca głównie o życiu i twórczości Mackiewicza oraz Paulina Pieszko, prezentująca przede wszystkim zaangażowanie ideowe i społeczno-polityczne pisarza. Oczywiście, obok wartościowych materiałów autorskich, dających wyobrażenie o recepcji twórczości i postawy ideowej Józefa Mackiewicza przez młody pokolenie litewskich Polaków, na stronie znalazła się podstawowa, encyklopedyczna wiedza o pisarzu, jego życiu prywatnym i zawodowym oraz publikacjach.

Redaktorki strony postrzegają postać i dokonania Józefa Mackiewicza przede wszystkim w kontekście II Wojny Światowej i jej następstw politycznych i społecznych. Prezentują wileńskiego pisarza jako radykalnego antykomunistę i odważnego demaskatora zbrodni stalinowskich, a także bronią jego dobrego imienia wobec rozpowszechnionych oskarżeń o kolaborację z hitlerowcami. Podkreślają dążenie do prawdy jako naczelną zasadę, której Mackiewicz podporządkował konsekwencje swe wybory warsztatowe i estetyczne.

Trochę mniej jest w witrynie analiz twórczości literackiej Mackiewicza i charakterystyki filologicznej jego bogatego i wszechstronnego dorobku. Myślę, że na nie przyjdzie czas w najbliższej przyszłości. Wydaje się jasne, że młodym redaktorkom przyświecała przede wszystkim idea krzewienia, głównie wśród młodzieży, osiągnięć Józefa Mackiewicza w wymiarze społecznym, przedstawienia go jako działacza i obrońcy ideałów, które są nadal bliskie wielu młodym Polakom z Litwy.

Strona Jedynie prawda jest ciekawa jest przejrzysta, estetyczna i racjonalnie zakomponowana. W prosty sposób prowadzi czytelnika i daje wyobrażenie o wszechstronnej działalności Józefa Mackiewicza, o jego twórczości literackiej oraz jej recepcji w Polsce i na świecie. Niewielu polskich literatów XX wieku doczekało się tak ciekawych i kompleksowych witryn internetowych. Młodemu zespołowi redakcyjnemu należą się wyrazy uznania. Polecam Czytelnikom stronę Jedynie prawda jest ciekawa, zespołowi redakcyjnemu zaś życzę pomyślności w jej rozwijaniu.

Paweł Krupka


zygpru1948 2021.03.05; 07:01:40
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
Ktoś sobie żartuje, wprowadziłem wiersz
PRÓBY MIŁOŚCI Z WŁASNĄ ŻONĄ - a wyszło tak, powtórka z wczorajszego...

Jeśli na Zaciszu macie wrogów bo w przyjaciół w tej epoce XXI nie wierzcie, to możecie to samo przeżyć co ja w tej chwili.

Dziękuję za powtórkę - autor ZJP


zygpru1948 2021.03.04; 09:01:55
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
Aforyzm - Zygmunt Jan Prusiński

Chodź ze mną na spacer może odnajdziemy ukryte metafory.


zygpru1948 2021.03.04; 09:00:38
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
WNĘTRZE CIENIA - część druga
Dział: Kultura Temat: Literatura

Zygmunt Jan Prusiński
SŁODKI WIDOK KOBIETY

Motto: "...spójrz głęboko w moje oczy,
bo do mnie anioły wchodzą
bez pukania i kawę słodzą..."
- Daria A.G.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1115720,wnetrze-cienia-czesc-ii


zygpru1948 2021.03.04; 09:00:02
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
wiersze - Maciej Michalski


Amnezja



Źle się czuję w roli- moralizatora

nie cierpię patosu – napuszonej mowy

chciałbym zrzec się roli proroka mentora

jak Jonasz – pechowy krzewiciel odnowy



na cóż mi przygany załganych krytyków

co nie mogą ścierpieć ciętego języka

chcą mnie pożreć żywcem – zazdroszczą wyników

jeśli coś dotyczy zazwyczaj dotyka



czy nie umiem spłodzić sprośnych erotyków

być mistrzem opisu lub piewcą klimatu

ale mi nie wolno stosować uników

Łysiakowe credo – prawda przeciw światu



tedy napominam pogrążonych w błędzie

łagodna perswazja – czasem celna kpina

nie piszę co było – ostrzegam co będzie

lecz nikt nie pamięta – zaraz zapomina


31 marca 2020




Ciąg Fibonacciego


Wszechświat jest muzyką to teoria strun

a dźwięk spada falą pośród tylu gam

algebra przez ciągi bada tu czy tam

rezonans unosi - ja czuję i gram



tony i półtony solówki i chór

wykresy bezkresy przez przestrzeń i czas

spirale galaktyk- leje czarnych dziur

śpiewne oscylacje - falujących fraz



w mgławice serpentyn i słoneczny wiatr

spiralną symetrią od wiru po pęd

tornado Vimany - zero jeden start

światłoskrzydły bozon i kwantowy kręt




Czy mnie jeszcze pamiętasz


Słuchałem Grotowskiego słuchałem Nohawicy

sięgałem do Osieckiej gdy było całkiem źle

śpiewały ich elity - śpiewali robotnicy

czy mnie jeszcze pamiętasz - czy pamiętasz mnie



ballady Kaczmarskiego - zesłanie Australia

bezduszna emigracja smutek topiony w szkle

niszcząca obojętność i tragizm i nostalgia

czy mnie jeszcze pamiętasz czy pamiętasz mnie



zastygł na czarnej płycie zapis umilkła fraza

wena nie daje zasnąć - pisuję gdy los tak chce

wokół prostacki pieniądz i sztuczność i emfaza

czy mnie jeszcze pamiętasz czy pamiętasz mnie


mf Wawel 8 stycznia 2020


zygpru1948 2021.03.04; 08:45:45
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
Tadej Karabowicz – Stygmaty mityczne w Wieży wiatrów Roberta Gawłowskiego

23 lutego 2021

https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/02/Wieza-wiatrow-696x1069.jpg


Po dwudziestoletniej przerwie Robert Gawłowski wydał tomik wierszy Wieża wiatrów (Posłowie Urszula M. Benka, Wrocław 2021). Poprzedzają go dwa wcześniejsze tomiki Pył (Wrocław 2020) i Dotknięcie (Sopot 2020). Te trzy książki poetyckie są literacką twarzą obecnego Roberta Gawłowskiego (rocznik 1957) debiutującego w 1977 roku. Warto nadmienić, że debiutancki tomik poety Nie ukrywajmy tego szaleństwa (1983) został wysoko oceniony przez młode pokolenie czytelnicze tamtego okresu oraz krytykę literacką, a zwłaszcza przez organizatora ówczesnego życia literackiego młodych Jerzego Leszina-Koperskiego. Wewnętrzne milczenie, trwające od 2000 roku, spowodowało, że Robert Gawłowski z jeszcze większym natchnieniem powrócił do poezji.

Tomik wierszy Roberta Gawłowskiego Wieża wiatrów, jest próbą opowiedzenia pewnej osobistej historii językiem poezji. Podglebiem poetyckiej konstrukcji, pozostaje filozoficzna narracja czerpania tematów z dorobku kultury starożytnej. Poeta uświadamia mam, że starożytność wypełnia naszą cywilizację i jest przyczynkiem do powrotu w nieznane, bądź nieuświadomione obszary. Duchowość starożytnego świata ukryta jest w tomiku pod mitologicznymi odniesieniami oraz subtelną hellenistyczną symboliką. Egzystencję naszej cywilizacji poeta zderza z historią starożytną, zmuszając do refleksji nad przemijaniem. Poeta odwołuje się także do tradycji romantycznej, by uświadomić nam jej żywotność w literaturze. Tomik otwiera cytat z francuskiego poety René Chara “Poeta przywraca życie, by spieszyć z kolei do kresu”. Kontekst tej myśli, przenosi nas ku odwiecznym pytaniom o sens przekazywania sukcesji i istnienia człowieka w uniwersum życia. To także pytanie o refleksję, czym jest poezja wobec wieczności z pulsującą świadomością stoickiego dystansu wobec egzystencji. W tomiku, wybrzmiewa ważne przesłanie powrotu w polskiej literaturze do ocalałej z pożogi czasu Wieży Wiatrów. Jest to autorskie dookreślenie, że świat starożytny domaga się znowu poetyckiej przestrzeni. Wieża Wiatrów, to ośmiokątna marmurowa budowla po wschodniej stronie forum rzymskiego w Atenach. Na wieży tej, przedstawionych jest osiem ziemskich wiatrów i zegar słoneczny. W tomiku realizuje się więc apelacja do trwania życia w labiryncie przemijania. To także określenie własnych stron świata w literaturze. Ten stan Urszula M. Benka nazywa „istotą bytu”, bowiem symbolika tytułu przekłada się na treść tomiku poety.

Persowie odeszli, ale czy na długo?
Demokracja wyniosła do władzy demagogów,
bo zagrali na prostych potrzebach.

Głodny lud im sprzyja, hołduje, klaszcze.

Persowie jednak czujnie obserwują i wciąż
zbroją armię.

Dawna elita jeszcze pokrzykuje, lecz nie ma już
żadnego posłuchu.

Zanadto pyszna, głucha, ślepa; latami pracowała
na swój upadek.

Przyszedł czas motłochu, każdy ochłap jest w cenie,
mniejsza o jutro.

Persowie przecież nie wrócą. Persowie przecież…

(Wiersz: Persowie, s. 10).

Utwór Persowie, wydaje się być ważnym ogniwem całego tomiku Roberta Gawłowskiego. W sensie formalnym, jego światło przenika do innych utworów, tworząc rozgałęzienia i liczne dorzecza. Splata “zmysłową fizykalność”, jako to powiedziała Urszula M. Benka, z panteistyczną wizją uduchowionego świata. Dzieło poety przypomina o wędrówce człowieka przez pustkowie. Mówi iż życie jest otoczone przyrodą, religią, kulturą. Przywołanie hellenistycznej antyczności, ma zwrócić uwagę na kontekst komunikacji metaforycznej z odległej rzeczywistości ku naszym czasom. Ten wymiar, autor dzieli na przenikające się obszary. Na dziedzictwo, które dotarło do nas poprzez pamięć pokoleń i poprzez cielesność. Są to przekazy myśli i bezładnie kamienie, przypominające magmę cmentarza. Poeta stoi na ruinach antycznych schodów z pnącymi się ku niebu kolumnami i zastanawia się nad istnieniem mitu w jego życiu. Dlatego stara się, jakby po raz pierwszy, wziąć za rękę bliską sobie osobę i przypomnieć pierwszy pocałunek, pierwsze wypowiedziane nieśmiało słowo, pierwszą razem spędzoną noc. W tomiku, te obrazy zlewają się w nieprzeniknioną materię i przypominają o wieczności. Schody, to umykający pod stopami czas, doceniany i niedoceniany, zapamiętany i zapomniany. To sakralna przestrzeń świątyni, gdzie wchodzi się w zadziwieniu i wstydliwej niewinności ciała i tam się pozostaje na zawsze. By opisać swoje zdziwienie, autor używa języka polisemicznego, bowiem ufa, że tylko tak można dotknąć stygmatów mitycznych i znaleźć się w innej przestrzeni. Stąd sakralizuje kategorię prawdy i ukojenia. Jak dobrze być blisko wczorajszego dnia i znowu otworzyć zamknięte wrota, by spróbować zakazanego owocu:

Widziałem pyszne gmachy i świątynie pieniądza,
mrowie niewolników i kupców pędzących za niczym.

Ukryte miejskie straże strzegły uszu, ust i oczu.
Niecne podstępy języka tłumione były w zarodku.

Ramiona opadały z sił, zmęczone dłonie, bez nadziei,
miętoliły ostatni grosz i wezwania do zapłaty.

Miastu brakowało oddechu. Depresja i samotność
atakowały serca. Najsłabsi konali na ulicach.

Króla nie widziano od lat.

(Wiersz: Na powrót z Babilonu, s. 14).

Świat przeszłości napiętnowany pamięcią, powraca w utworze Ostatnia elegia Solona i otwiera podwoje „niewdzięcznych Aten”, „nietykalnych umów” oraz „skrywanego prawdziwego oblicza”:

Już was nie chcę wspominać, niewdzięczne Ateny.
Nie zostałem wygnany, a wygnałem się sam.

Nie stało mi sił, by znów obalać złotoustych. Wygrała
hipokryzja, demos przyjmie każdą obietnicę.

Moje zasługi? Przecież nikt o nich nie chciał pamiętać.
Dobre rady, życzliwość i cała wiedza poszły w niwecz.

A byłem na wyspie, gdzie mnie usłuchano i stanęło
miasto marzeń. Tam jasna umowa była nietykalna.

Nie pytam nawet, cóż byś mi odrzekł Pizystracie?
Latami skrywałeś przede mną prawdziwe oblicze.

Taki czy inny archont, w końcu, jaka to różnica?
Dlatego moje popioły niech rozsypią jak najdalej.

(Wiersz: Ostatnia elegia Solona, s. 22).


zygpru1948 2021.03.04; 08:43:32
Komentowany wiersz: W obrocie tańca z tobą żono
W tomiku Wieża wiatrów, towarzyszy poecie mitologiczna jaźń przeszłości. Rzeczywistość i pragnienie zawładnięcia antyczną przestrzenią, są ważnym elementem zmysłowym. Stąd podejmowane odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, mają coś porywczego i dyskretnego jednocześnie. Towarzyszy im wewnętrzna świadomości, że dzieło literackie bywa niezwykle różnorodne i skomplikowane. Tematyka tomiku, nacechowana literackimi dekoracjami, hołduje irracjonalnej odsłonie duszy. Taka narracja dzieła, nadaje utworom spójności wewnętrznej. Robert Gawłowski jest bowiem twórcą, który świadomie kreuje własne poetyckie zamyślenie i pozostaje wierny pamięci mitycznej:

Pod koniec żywota Kleomenes, król Sparty, oszalał.
Okładał laską każdego, bo dookoła widział wrogów.

Ponieważ obłęd postępował, przywiązano go do pala.
Zapominał samego siebie. Zdradziła go rodzina.

Kiedy delirium sięgnęło pełni, strażnik podał mu swoją
ostrą machairę, lecz więzów nie przeciął.

Mówiono, co powtórzył Herodot, że pokaleczył uda,
biodra, a nawet i brzuch pociął w pasy

(Wiersz: Koniec Kleomenesa, s. 43).

W poezji Roberta Gawłowskiego wypełnia się tęsknota za niebem, utkanym konstelacją Oriona. Patrząc w bezkres wszechświata, poeta przywołuje obrazy mitycznej podróży. Wyprawiając się boso, spotyka Herodota, Permenidesa, Telamona i Hefajstiona. Prosi przeznaczenie, by wypełniły się winem jego stągwie, bo to będzie oznaczać także obecność w obrzędzie życia. W tomiku widoczna jest poetycka wrażliwość na tajemnice umarłych epok. Natomiast pierwiastek mistyczny, zawiera się w tajemniczym słowie kocham. Słowo to, wypowiedziane o wschodzie słońca, trwa niezmiennie w każdej cywilizacji człowieczej. Obecność miłości pieczętuje się w wierszu Nad grobem Homera, utworze na poły filozoficznym, gdzie „Kroki najeźdźców. Jęki porywanych. / Krew na piasku”, są przedprożem namaszczenia mitem:

Gościnne zatoki. Syreni śpiew.
Kamyki w wodzie.

Ciepło domu. Brzęczenie cykad.
Sieci zarzucone w niebo.

Kroki najeźdźców. Jęki porywanych.
Krew na piasku.

Jesteś niemy i ślepy. Już nic
nie pamiętasz.

(Wiersz: Nad grobem Homera, s. 50).

Renata Marciniak-Kosmowska napisała o Wieży wiatrów, że jest to: “Swoista wędrówka duszy [która], wiedzie do spokoju i harmonii, ale nie usypia czytelnika, tylko budzi jego duchowość. Sięgnięcie do motywów i kostiumów antycznych ułatwia autorowi podejmowanie trudnych tematów współczesnych. (…) Homo poeticus konfrontuje się w tych wersach z homo politicus, filozof z mistykiem, uważny obserwator współczesnych zjawisk ze znawcą kultury starożytnej (patrz choćby wiersze – Persowie, Stasis, Idiotai, Niewolność, Podzieleni, czy Poliklet). W wierszu Persowie zdumiewa zaskakująco trafna diagnoza współczesnego populizmu. Dzięki odwołaniom do starożytności poeta unika dosłowności, przegadania i uniwersalizuje gorące tematy społeczne czy polityczne. To, co zapowiadały poprzednie tomiki, w Wieży wiatrów” wybrzmiewa “głośniej” i wyraźniej. W tym zbiorku znajdziemy trafne diagnozy wielu schorzeń współczesności, ukryte zgrabnie w lustrach antyku. Odwołując się do starożytnej historii, filozofii, literatury, sztuki poeta próbuje nie tylko dotykać świata, ale i zaświatów raz odczytywać także to, “co milczące i niewidzialne”.

Kapryśne podmuchy przynoszą tu
sól, igiełki pinii, plewy zbóż,
przynoszą i porywają.

Gnomon cieniem dotyka światła,
chwyta chwile i kreśli linie
na białym marmurze.

„Nie osiem, a nieskończenie wiele
jest stron świata”, widzą usta,
mówią uszy, słyszą oczy.

Wieża jeszcze niby trwa, ale już,
już drżą kolumny, kruszeje czas,
pęka relief dni i nocy.

(Wiersz: Nad grobem Homera, s. 50).

Odczytanie grobu Homera, z jego ponadczasowym przesłaniem, staje się w tomiku emblematem hołdu. Bowiem w symbolice grobu zawiera się trwanie mitu, tak ważnej przesłanki antropologicznej, gdzie w sposób wymowny „drżą kolumny, kruszeje czas, / pęka relief dni i nocy”.

W kończącym tomik Posłowiu poetka Urszula M. Benka napisała: “Robert Gawłowski przyjął szczególną rytmikę i nastrój dawnej greckiej poezji. Wolę ją tu sygnalizować z perspektywy psychologa, a nie filologa. Przede wszystkim poeta nie próbuje być epigonem – nadto rozbija to, co hieratyczne, trochę tak, jak robił to Sienkiewicz z językiem ludzi baroku, gdy zderzał wyrażenia podniosłe i gminne, te „ówczesne” i te własnej doby. Gawłowski czyni zatem podobnie, i podobny uzyskuje efekt: aktualność, świeżość wywodu. Ma przy tym fascynującą metaforykę. Poetyka antyczna zapewnia natomiast faktycznie jakąś nieważkość, tym mocniej odczuwalną, że zupełnie odłączoną od konkretnych wierzeń, założeń dotyczących istoty bytu, sensu życia i zaleceń etycznych. To paradoks: nieważkość po uwolnieniu ze wszystkiego, co było jednak zaledwie – tyle że dawno temu zawartą a ogromnie szanowaną – umową społeczną, dokładnie w znaczeniu nadanym jej przez Jana Jakuba Rousseau w Du contrat social, okazuje się tedy tworem ludzkim, kompromisem jakichś zapomnianych już z kretesem frakcji kapłańskich, wojskowych, kupieckich albo dworskich.
Wieża wiatrów Roberta Gawłowskiego jest w rzeczy samej jednym tekstem zbudowanym z wielu cegiełek i podmuchów, będących dla siebie jak duże i małe lustra; a pojawia się w porze szczególnej, gdy o naszej cywilizacji pada zewsząd, że odchodzi do przeszłości”. [Urszula M. Benka, Posłowie, s. 70].

W konstrukcji duchowej nawiązując do starożytności, poeta odwołuje się także do alegorycznego dzieła Zygmunta Krasińskiego. Sama Wieża Wiatrów, jako symbolika budowli starożytnej, może asocjować się z zameczkiem w posiadłości wieszcza romantycznego w Opinogórze: „[…] Nasz mały zamek, natomiast, to istny klejnot. Jego gotycka wieża góruje nad całą okolicą – Dame Malbrough takiego nie miała. Nasze pokoje są prześliczne, urocze w swym surowym stylu, który pasuje do nich jak poważna zmarszczka do ładnej, uśmiechniętej buzi; okna o ostrych łukach przepuszczają przez swe kolorowe witraże łagodne światło, miłe dla oka i mieniące się wszystkimi kolorami tęczy – a wieczorem widzimy jak słońce zachodzi na horyzoncie rzucając na równinę tysiące harmonijnych, żywych barw”.
(Z listu Elizy Krasińskiej do Róży Branickiej, Opinogóra, 21 sierpnia 1843 r. [w:]
http://mazowsze-krasinskich.pl/index.php/zameczek/).


Tomik Roberta Gawłowskiego, należałoby wpisać w hellenistyczną tradycję literatury polskiej. Symbolika Wieży Wiatrów, była opisywana, jako klucz do wieczności, głównie po to, by nasycić antyczną estetyką obdarte z sacrum czasy wojen i kataklizmów XX wieku. Temat ten podejmował w swojej twórczości Jarosław Iwaszkiewicz, odwołując nas do filozoficznego pojmowania życia. W utworze Wieże z tomiku Muzyka wieczorem (1980), zawarł symbolikę wieży, jako atrybutu zmysłowego. Ślad Wieży Wiatrów obecny jest w wierszu Wieża, Zbigniewa Herberta, gdzie zmitologizowana rzeczywistość posiada apokaliptyczne odwołania. Robert Gawłowski, dotykając przesłania Pana Cogito, w bezpośredni sposób nawiązuje do hellenistycznej Wieży Wiatrów, (Patrz: Wiersz Nad grobem Homera). Jest to zapewne odniesienie do dawnego tomiku Marko Polo szuka nowej drogi z 1984 roku z wyraźnym odwołaniem do filozofii Zbigniewa Herberta. Patrząc za siebie, autor językiem poetyckiej ekspresji, personifikuje przeszłość, głównie poprzez pojęcia abstrakcyjne: „kruszeje czas”. Stąd w obecnym tomiku, uwidaczniają się dwa obszary literackie, wspominany już świat antyczny i polska tradycja romantyczna.

Luty 2021

Robert Gawłowski Wieża wiatrów,Posłowie Urszula M. Benka, Oficyna Wydawnicza Akwedukt, Wrocław 2021, ss. 75, ISBN 978-83-957368-2-7
Robert Gawłowski (ur. 7 czerwca 1957 roku w Mierczycach na Dolnym Śląsku) – poeta, krytyk literacki, dramaturg, scenarzysta, autor audycji i słuchowisk radiowych, w przeszłości związany z Polskim Radiem we Wrocławiu. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddział we Wrocławiu.

Debiutował jako poeta w 1977 roku. Opublikował zbiory wierszy: Nie ukrywajmy tego szaleństwa ( Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Seria “Pokolenie, które wstępuje”, Warszawa,1983), Ograniczony wybór (OTO “Kalambur”, Wrocław 1984), Marko Polo szuka nowej drogi (Kłodzki Klub Literacki, Kłodzko, 1984), Marko Polo (Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa, 1987), Podróż chroniczna (Tikkun, Warszawa, 1997), Georg – ostatnie chwile, ostatnie błyski (SPP Wrocław, Seria: “Z Kołatką”, Wrocław, 1998) oraz Książeczkę o poezji (Witryna Artystów, Kłodzko, 1997). Jest autorem sztuki teatralnej o Edycie Stein: Droga w ciemności (premiera radiowa – 1992, premiera teatralna 1997). Wiersze, recenzje, szkice i eseje publikował w wielu czasopismach literackich w Polsce i za granicą. Laureat Nagrody im. Stanisława Wyspiańskiego (I stopnia w dziedzinie literatury – 1988). Współtwórca Międzynarodowego Forum Sztuk Akustycznych pro arte acustica MACROPHON (1991, 1994) oraz artystycznego Radia Copernicus (2005) – wyróżnienie honorowe światowego festiwalu sztuk multimedialnych Ars Electronica ‘2006.

Po dłuższym milczeniu, poeta znowu powrócił do poezji wydając trzy tomiki wierszy Pył (Oficyna Wydawnicza Akwedukt, Wrocław 2020), Dotknięcie (Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Biblioteka „Toposu”, T. 183, Sopot 2020) oraz Wieża wiatrów(Oficyna Wydawnicza Akwedukt, Wrocław 2021).


zygpru1948 2021.03.03; 06:26:05
Komentowany wiersz: Cisza w ciszy...
Aforyzm - Zygmunt Jan Prusiński

W poszyciu włókien nad jeziorem gdzie trzciny jak szable przypominają mi dawnych rycerzy w obronie miasta i zakochanych.


zygpru1948 2021.03.03; 06:15:35
Komentowany wiersz: Cisza w ciszy...
Słowo jak chleb

Maciej Michalski



Piękny umysł



Piękny umysł na ogół – powinien wystarczyć

jako antidotum na medialne bzdety

dać odpór przemocy z tarczą czy na tarczy

jeśli ma fundament - a jeśli niestety



a jeśli wodzony za nos przez redakcje

które zaprzedane – mocy Kapitału

wysyłają sondy – badając reakcję

dmą do jednej surmy - zmieniając pomału



ileż to ostrzeżeń niemal od stulecia

pompuje w półkule świeży strumień tlenu

gdy władze poznawcze na poziomie ciecia

tulą głowę w piasek jak struś albo emu



co jeśli plazmowych - bogów czci ołtarze

stamtąd czerpie wody niezdatne do picia

drży przed jego mocą - czyni co mu każe

choć żyje - to jakby pozbawiony życia



nie spocznie dopóki nie zagna w niewolę

wolnych którzy jeszcze myślą po dawnemu

to scena z Tolkiena - gdzie Elfy i Trole

piekło ekspanduje - na wschód od Edenu



Słupsk 28 lutego 2021


zygpru1948 2021.03.03; 06:10:21
Komentowany wiersz: Cisza w ciszy...
wiersze autorskie kwiecień 2020

Maciej Michalski




Poezja pod celą


Z każdym dniem szczelniejszy sanitarny kordon

mnożą się restrykcje dla mojego dobra

pośród oblężenia – samotny jak Ordon

depczę ścierwo gada – niech będzie że kobra


sięgam po lekturę – zażywam poezji

zazwyczaj poprawia złe samopoczucie

głęboka refleksja – czasem błysk finezji

działa niczym balsam na medialne trucie


czytam Prusińskiego - nie trąci banałem

wpisuje się w wymóg stawiany poetom

boso lecz w ostrogach – duszą oraz ciałem

po stronie skrzywdzonych przez partyjny beton


na łasce pamięci – wątpliwej przyjaźni

wpisany w gwiazdozbiór osobliwej celi

dozuje samotność w zlewce wyobraźni

jeśli go odwiedzić – pewnie się





Ustecki poeta


Ustecki poeta- raptus i Romeo

wzgardzony przez rajców i notabli Ustki

życie co przez palce z wiatrem przeminęło

sztorm zagłuszy łkanie – piach wypełni pustki


dopadły go mściwe przypadłości wieku

skurczył się i zapadł w groźną melancholię

czytam jego wiersze – ostatnie pół wieku

exodus zwieńczony socjalnym pokojem


kieruję manifest do gnuśnych włodarzy

jak Midas potrafią zmienić piasek w złoto

wycisnąć złotówki z powietrza i z plaży

uczyńcie coś extra – mecenat jest cnotą


zygpru1948 2021.03.03; 06:02:06
Komentowany wiersz: Cisza w ciszy...
WNĘTRZE CIENIA - część druga
Dział: Kultura Temat: Literatura

Zygmunt Jan Prusiński
SŁODKI WIDOK KOBIETY

Motto: "...spójrz głęboko w moje oczy,
bo do mnie anioły wchodzą
bez pukania i kawę słodzą..."
- Daria A.G.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1115720,wnetrze-cienia-czesc-ii


zygpru1948 2021.03.03; 06:01:36
Komentowany wiersz: Cisza w ciszy...
Stefan Jurkowski – Liryka i konkret

23 lutego 2021


Tom Agnieszki Stabro powstał dzięki finansowemu wsparciu mieszczącego się w Krakowie Instytutu Literatury, w ramach Tarczy dla Literatów. Instytut wspiera Oddziały SPP (m.in. lubelski, krakowski, warszawski). Ponadto, w ramach tej samej Tarczy, dofinansowuje również pisarzy z ZLP
https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/02/Lady-tymczasowych-przelotow-696x1124.jpg


Podmiot liryczny wierszy Agnieszki Stabro z tomu „Lądy tymczasowych przelotów” patrzy na rzeczywistość wielowymiarowo. Dostrzega w niej piękno natury, uroki chorwackich miasteczek, a jednocześnie całą ohydę współczesności, od której nie można uciec. Te bowiem zjawiska, które obserwujemy tu i teraz, istniały zawsze, może tylko w różnym natężeniu. Człowiek ma tendencje do idealizowania przeszłości i potępiania czasu obecnego, ponieważ w tym ostatnim jest całkowicie zanurzony, co naraża go na bezpośrednie odczuwanie wszelkich „niedogodności”.
Już w wierszu „Pamięć” otwierającym ten tom poetka mówi:

Zamienić pamięć na zapomnienie
Przestać się taplać w przeszłości
jak w błocie
Zostawić cienie i spojrzeć w światło
nie odwracając wzroku

Wers drugi i trzeci można interpretować dwojako. Taplamy się „w przeszłości jak w błocie” mogłoby być tylko pewnego rodzaju porównaniem. Taka interpretacja byłaby jednak ocierającym się o banał spłyceniem. Ale jeśli zauważymy, że „błoto” ma jeszcze inną konotację – wówczas otwierają się przed nami szersze przestrzenie. „Błoto przeszłości”, czyli to wszystko, co bywa nieprzychylne, zepsute, bezwartościowe, co rani i sprowadza podmiot liryczny na manowce; choć może błyszczy z daleka, ale należy się tego strzec.
Poetka często zastanawia się, co też ocalało – niczym biblijne perły – z owego błota, bo przecież w najmarniejszym czasie można odnaleźć coś niezniszczalnego, uniwersalnego. Może więc warto się trochę „potaplać” szukając owego uniwersalnego światła. Wszak jego blask i oświetla nasze drogi, i dopinguje do odkrywania wciąż nowych inspiracji, rozwiązań, ukrytych poetyckich sensów.

Mam tylko wiersze
Słowa, które przychodzą Stamtąd

Muzykę zapisanych liter,
która wypełnia moje
opustoszałe ciał
(Ciepłe światło lipcowego wieczoru)

Ktoś mógłby odczytać cytowany utwór jako wiersz o „natchnieniu” – jeśli użyjemy tego staromodnego terminu. Poetka mówi, zresztą w innych wierszach także, iż twórczość sama w sobie jest procesem irracjonalnym, który jednak daje się „zracjonalizować”. Metafory, porównania, sposób zapisu – powstają na zasadzie swoistego impulsu, podyktowane jakby „z zewnątrz”. Wieloznaczność, barwa, wewnętrzny rytm utworów pojawiają się z wnętrza owego „opustoszałego ciała”. Tego nie da się zaplanować, wymyślić, zaprojektować z ołówkiem w ręku.
Podkreśliłbym tu jeszcze celność słowa, bogatego w wieloznaczne przesłania, i jednocześnie oszczędnego. Utwory Agnieszki Stabro mówią również o niepewnej ontologicznie sytuacji człowieka, ale i świata. Oto utwór zawierający wersy, które stały się tytułem całego tomu:


Są miejsca dryfujące w przestrzeniach
[jak statki

Gdziekolwiek się jest, zawsze się do nich
[wraca
żegnając bezpieczne lądy
tymczasowych przelotów
(Statki)

Żegnamy więc lądy przelotów tymczasowych, wszystko się zmienia niczym w kalejdoskopie. Ale istnieje druga strona medalu: my także jesteśmy zmienni, tymczasowi. Owe gremialne zmiany u Agnieszki Stabro wydają się mieć charakter cykliczny, a nie linearny. W wyżej cytowanym wierszu poetka wyraźnie to sygnalizuje. A więc nic, co tracimy nie znika definitywnie. W jakiś niewytłumaczalny sposób do nas powraca, i nie przestaje być naszym (niezbywalnym?) udziałem. Przecież my sami także wracamy do „miejsc dryfujących w przestrzeni”.
Podmiotowi lirycznemu towarzyszy w owych „przelotach” tajemnicza obecność. Często bezimienna, niedająca się zdefiniować:

***

Gdziekolwiek będę
dokądkolwiek pójdę
ty pójdziesz ze mną

Jak cień pod powiekami
jak woda obmywająca dłonie

Jakby wszystko inne było dane tylko

[na chwilę

Kim zatem jest ów tajemniczy adresat wiersza? Wspomnieniem? Pragnieniem? A może miłością, bytem osobowym? Albo bagażem doznań i doświadczeń będących swoistego rodzaju Absolutem? Czy też wszystkim po trochu? Cechą poezji Stabro jest niedopowiedzenie i wieloznaczność. Poetka wie, że cała rzeczywistość jest niejednoznaczna, w dużej mierze nieuchwytna, wymykająca się naszej intuicji. Nie poddaje się próbom potocznej werbalizacji. Poeta znajduje się w sytuacji rybaka:

Całe jego życie to odrywanie skorupiaków

[od kamieni

Często wydaje się to wszystko podmiotowi lirycznemu bezcelowe; jawi się jako rzucanie pereł przed wieprze, mijanie się z intencjami:

Każdy wiersz
z gardła wydarty
z głębi rozpaczy wydobyty
morza smutku
wyszarpany z zaciśniętej krtani

Każdy
jak serce bijące na dłoni
jak nerw na zewnątrz ciała
Ktoś przychodzi i mówi

Uroczy
(***Każdy wiersz)

Zna to każdy poeta. Ileż razy na spotkaniach autorskich padają pytania w rodzaju, „dlaczego te wiersze są takie smutne?” To rzeczywiście może autora doprowadzić do szału. W powyższym utworze także jest tyleż smutku, co ironii. Dodajmy, że ironia jest mocną stroną wierszy Agnieszki Stabro na równi z lirycznym wzruszeniem. Takie proporcjonalne „współistnienie” trzyma emocje na wodzy, nie pozwala na ckliwą czułostkowość z jednej strony, ani na brutalny sarkazm z drugiej.
Trzeba też podkreślić, iż poezja Stabro jest mocno osadzona w konkrecie: pejzaż, miasto, klimaty małych miasteczek chorwackich – stanowią tutaj istotne inspiracje, kanwę dla rozważań metafizyczno-filozoficznych. Można powiedzieć, że poetka w potocznie postrzeganych szczegółach dopatruje się tego, czego na pierwszy rzut oka się nie dostrzega. W zwykłości widzi niezwykłość. Każde przeżycie, doznanie, zachwyt lub rozpacz staje się powodem uogólnionej, zaskakującej refleksji. Jak choćby w przejmującym wierszu „*** to już dłużej pali się zapałka”. Dodajmy, iż dłużej, niż trwa umieranie człowieka:

Pocieszają,
że przecież człowiek idzie do nieba
Nie wiem
Nie widziałam nieba
Widziałam tępe twarze grabarzy
wykrzywione w głupawym uśmiechu
(Bo przecież dostaną za nadgodziny)
Czułam ostrą woń
mokrej ziemi
przesypywanej zardzewiałymi łopatami

Kto ci powiedział,
że nie można przeżyć końca świata?

Można
(…)

Bardzo indywidualny jest świat poetycki Agnieszki Stabro: niezmiernie bogaty, zróżnicowany, a przede wszystkim precyzyjnie skonstruowany. Poetka przez cały czas odkrywa nowe „właściwości” otaczającego ją świata. Mówi o nim w komunikatywny sposób, daleki jednak od dyskursywności. Zachwyca tu ostra i celna metaforyka, jednocześnie urzekająca subtelnością. Może to, co napisałem powyżej, zabrzmi jak paradoks, ale tak jest w istocie.
W tym bogatym tomie, nierzadko pełnym gorzkich konstatacji, jest wiele utworów „radosnych”, wprost afirmujących piękno i niezwykłość świata; pochylających się nad osobliwą ciszą, którą można usłyszeć w chwili, jakby na moment stanął świat
zamknięty w srebrnych skrzydłach ważki.

Stefan Jurkowski


Agnieszka Stabro: „Lądy tymczasowych przelotów”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa oraz Instytut Literatury. Warszawa 2020, s.90, cena zł 20. Seria: „Kolekcja Literacka” t.VII pod redakcją Piotra Müldnera-Nieckowskiego, Anny Nasiłowskiej, Małgorzaty Karoliny Piekarskiej.


zygpru1948 2021.03.02; 08:47:35
Komentowany wiersz: Miłość z białą kobietą
Aforyzm - Zygmunt Jan Prusiński

Jeśli dotrzesz tam usłyszysz poniekąd śpiew pękniętej kory z ciała sosny…


zygpru1948 2021.03.02; 04:59:23
Komentowany wiersz: Miłość z białą kobietą
WNĘTRZE CIENIA - część druga
Dział: Kultura Temat: Literatura

Zygmunt Jan Prusiński
SŁODKI WIDOK KOBIETY

Motto: "...spójrz głęboko w moje oczy,
bo do mnie anioły wchodzą
bez pukania i kawę słodzą..."
- Daria A.G.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1115720,wnetrze-cienia-czesc-ii


zygpru1948 2021.03.02; 04:58:56
Komentowany wiersz: Miłość z białą kobietą
Andrzej Walter – Poeta zagubionych serc

1 grudnia 2020



Nie pisałem jeszcze nigdy o jednym z najlepszych polskich poetów przełomu wieków, o którym sam mistrz Artur Sandauer napisał kiedyś, że swoją liryką trafia prosto do ludzkich serc. Jednym słowem nie napisałem nigdy o Józefie Baranie.
https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2020/11/w-wieku-odlotowym-696x983.jpg

Przyznam się szczerze sam przed sobą, a chyba i przed Wami, że tego właśnie poetę odkładałem zawsze na pewną: własną, indywidualną i osobną półkę biblioteczną, niemal w taki zaginiony świat uniwersum wyrazu niepowtarzalności twórczości poetyckiej. Dla mnie Józek Baran jest, był i pozostanie poetą innym, niemal klasykiem, poetą indywidualnym, poetą, którego słowa brzmią jakoś same sobą i kreują w pewnym sensie własny świat, którego już tak naprawdę się skończył, którego już nie ma.

Jego staromodność, albo nazwijmy rzecz godniej: starodawność w poezji, jego niepowtarzalny, acz bardzo osobisty i własny styl oraz charakterystyczny język liryczny zawsze mnie zaskakiwał, zadziwiał i fascynował.

Wiele już przecież napisano o Jego twórczości. Jest dziś chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich poetów, swego rodzaju mistrzem słowa i przekazu oraz wręcz lirycznym „towarem eksportowym”, jeśli nieco strywializujemy (postnowoczesnością) nasz język rzeczywistego i prozaicznego postrzegania. Jednak nie da się ukryć, że wiersze Barana nigdy nie pozostawiają nikogo obojętnym. Są autonomiczne. Oryginalne. Hermetyczne. Jakby opracowana w pocie czół szczepionka z poezji, na przekór kulturze słowa, która podobno się kończy.

Nic się jednak nie kończy, choć w wierszu „Historio historio …” Józef Baran pisze (pisze bez ogródek, acz smutno, chyba trafiając głęboko … do naszych serc) tak…

„i ty poezjo
kopciuszku
przewlekający
przemijalne chwile
przez ucho igielne
liryki
(…)
ocalaj
to co pomija
ślepa na kolory
głucha
na śpiew pojedynczej duszy

historia”

Ocalaj, poezjo. To co pomija, coraz brutalniej pomija, niszczy, plami i wyszydza tę skrzeczącą rzeczywistość. Jeżeli chcecie się oderwać. Uwolnić. Chcecie i łakniecie wytrawności słowa i wyjątkowej, spokojnej, cichej, bardzo prywatnej i osobistej lektury bogatej w różnorodne stany, problemy, spojrzenia: na piękno i na bolączki współczesne i chcecie się zatopić w tekstach znakomitych to musicie, powinniście wziąć do ręki właśnie tom poezji Józefa Barana, zawierający wiersze z lat 2015-2020, zatytułowany z przekąsem – „W wieku odlotowym”.

To tom: pokaźny, bogaty, zawierający niemal dwieście wierszy, podzielonych w pewnym sensie na rozdziały (odnoszę wrażenie, że tematyczne, acz można by rzecz ująć, że dzielące te wiersze na pewne stany duchowe, czy też perspektywy spojrzenia). Tom ten jednak trzyma się pewnej idealistycznej całości, w centrum której zawsze był, jest i pozostanie: człowiek, człowiek bardzo nam bliski… choć być może nawet tam… to po prostu my, ale po „tamtej” stronie zwierciadła.

Jednym słowem Józef Baran stworzył (wybacz przyjacielu) produkt idealny, w którym niby każdy znajdzie „coś dla siebie”. Ja jednak radzę wczytać się w ten tom głębiej, dosadniej, pełniej… wielokrotnie, powtarzalnie, z delektacją, której warta jest ta lektura, ta poezja – jakby będąca być może pierwszą próbą artystyczną puentowania swego artystycznego życia i twórczości przez artystę (prawie) spełnionego. (uważam, że Józek pobędzie tu jeszcze z nami jakiś czas i pomęczy się – zatem tych prób sumowania będzie więcej), a wiek odlotowy, to podskórna kokieteria (na poły) zmęczonego poety – bo któryż poeta – tu, dziś, teraz – w naszej umiłowanej Polsce XXI wieku nie jest: zmęczony, umęczony i sfrustrowany … tłumami wiwatującymi na jego wieczorach autorskich, setkami ludzi stojącymi ciągle w kolejkach po autograf, wyzłośliwiającymi się wiecznie krytykami o ich twórczości i wreszcie wysoką pozycją społeczną swoich książek?

Być może dlatego Józef Baran niemal idealnie odtworzył współczesny obraz środowiska literackiego, któremu dał perwersyjny upust w wierszu „Poezjobójcy”
(a fe)

„coraz więcej współczesnych poetów
radosnych wyznawców onana
podnieca się awangardowo
wydając dzikie okrzyki
bez udziału czytelnika
albo w najlepszym razie
przypominając faceta
który w trakcie tej rozkosznej robótki
osiąga kogucią satysfakcję
wcale nie zauważając
czy partnerka – czytaj publiczność
coś z tego dla siebie ma”

O muzo! Nie być bokserem to jest … nie być wcale. Dlatego Józef Baran przyładował nam w twarz na odlew konsekwentnie utrwalając ten wodewilowy styl opisu ciągnący się już jakiś czas… Miał prawo, bo to święte słowa. Niestety wbrew grupie radosnych wyznawców, którzy szczelnie zapełniają sale tylko dla orłów i wyfruwają potem z orgazmem we włosach przez okna otwarte na świat.

Na sali pozostają potem tylko rzędy milczących pustych foteli, a raczej tylko krzeseł, gdyż sale z fotelami są dziś zarezerwowane dla bardziej przedsiębiorczych. Nie. Nie będę trywializował wielkiej przecież poezji Józefa Barana. To utwór dla wtajemniczonych. Pozostałe wiersze są naprawdę świetne. (choć ten również filuternie mruży oczy)

***


W tomie „W wieku odlotowym”, który jak nieliczne tomy przemawia własnym, prywatnym szeptem prosto do naszych serc odnajdziemy zarówno „piękne impresje borzęcińskie związane z przyrodą i krajobrazem, jak i przejmujące ekspresje szpitalne o cierpieniu. Są tu też wiersze filozoficzne o starości i śmierci, i wiersze o miłości i umiłowaniu życia. Wiersze o bezsensie i o sensie istnienia. Jak i w poprzednich zbiorach prostota sąsiaduje w nich z wyrafinowaniem i mistrzowską celnością słowa.” Tak anonsuje listopadowe krakowskie wirtualne spotkanie autorskie Biblioteka Kraków i ciężko się z tą opinią nie zgodzić, a nawet ciężko podsumować ten tom jakoś inaczej.

Józef Baran debiutował w 1969 roku (…), to właśnie rok, w którym przyszedłem na świat. Jednym słowem autor ten skutecznie zaraził swoją poezją całe moje pokolenie, pokolenie o stopień niżej, pokolenie przełomu światów. Czy tak samo stanie się z kolejnymi pokoleniami, które powoli wyważają drzwi rzeczywistości? Obawiam się, że będzie ciężko. Ich strata, choć zdaje się, iż utwory tego Autora uznane są już przez system edukacyjny jako klasyka, ale niestety poziom wyrobienia tej młodzieży oraz nie oszukujmy się – poziom wyrobienia ich nauczycieli nie dorasta do czasów i wyzwań. A wyzwania te są coraz bardziej, jak wiemy klaustrofobiczne. Być może to jednak jest jakaś szansa na ponowne zbratanie się z poezją? Z nadmiaru czasu? Z nadmiaru upadku cywilizacji? Nie wierzę w to zbytnio, ale kto wie.

Ja drodzy Czytelnicy prochu tu nie wymyślam. O poezji Józka Barana wypowiadali się już inni, a moje odczucie tej twórczości zgodne są przecież z myślą Artura Sandauera o Baranie jako nowoczesnym poecie ludzkich serc i to znajduje jedynie poparcie, że niemal bliźniaczo postrzegają to… „ci inni”.

Czesław Miłosz zauważył, że Józef Baran: „Jest wyrafinowanym poetą, który łączy tradycyjne polskie wartości z nowoczesną formą”. Zbigniew Chojnowski w Nowych Książkach z kolei napisał: „Józef Baran jest kontynuatorem takich mistrzów czarodziejstwa poetyckiego jak Gałczyński, Twardowski czy Harasymowicz. Wszelako Baran odkrył i zajął w świecie poetów niszę jedyną swoim rodzaju, bardzo osobistą, ściśle autobiograficzną, naznaczoną w większym stopniu rustykalnością”.

Ta nisza w świecie poetów jest jednak ukierunkowana i nazwana. Znakomicie wpisuje się to w ducha epoki, w atmosferę dziejów naznaczoną dziś: rozpadem więzi społecznych, narastającą, wszechobecną i coraz częstszą samotnością czy osamotnieniem w relacjach z innymi. Ja zauważyła to Anna Dymna: „Czytając jego wiersze, odkrywam, że pytania, które sobie zadaje, zachwyty czy lęki, są też moimi. Jego słowa pomagają mi żyć: są proste, mądre, prawdziwe i trafiają prosto do serca”.
I wreszcie na koniec przywołam słowa mojego mistrza, człowieka renesansu, jak mało kto czującego poezję, legendarnego już historyka literatury z Krakowa profesora Bolesława Farona, który odniósł się nie raz do twórczości Józefa, ale pozwolę sobie zacytować te słowa o Jego wierszach:

„Z pozoru proste wiersze z wyszukaną bardzo świeżą metaforyką stawiają przed czytelnikiem lustro, w którym może znaleźć swoje odbicie, skonfrontować własne przeżycia z doznaniami poety”.

Każdy chyba polski poeta chciałby mieć poczucie takiej właśnie oceny swojej poezji… Słowa te jednak nie są przypadkowe. Są poparte realistycznym doświadczeniem po lekturze. To nie krytycznoliteracka figura retoryczna, słowa wytrychy mające uwznioślić wyraz poetyczny – to świadectwo prawdy i autentycznego przeżycia. To chyba najcenniejsze w ocenie. Nie szkic w ornamentach, lecz najprostsze odniesienie do faktycznego doznania…

Zazdroszczę Józkowi tych ocen, acz uczucie to nie jest w żadnym stopniu opakowane: zawiścią, zazdrością zaborczą, czy zazdrością negatywną wywołującą chęć zdeprecjonowania osiągnięć. To raczej (na pewno) zazdrość (wybaczcie porównanie) kibica piłkarskiego, również grającego namiętnie w nogę, podczas gdy Lewandowski strzela w 10 minut rywalom czwartego gola z efektownej i imponującej półprzewrotki, a stadion szaleje w amoku. Potem wychodzi się na boisko spróbować i jakoś nie wychodzi. Nic to przyjacielu. Nadal kocha się piłkę, nadal kocha się Lewandowskiego i żyje się dalej. To się nazywa autorytet – w tej sytuacji, ot, taki Lewandowski, Boniek, Deyna, Szarmach czy Lato. W poezji to właśnie Baran, Zagajewski, Wawrzkiewicz, Szymborska, Herbert… i inni. Autorytet – słowo dziś często zapomniane, albo co najmniej przemienione w znaczeniu, koncepcji czy w sensie. Z autorytetu prawdziwego, popartego postawą, prawdą i dobrem uczyniono autorytet celebrycki, którego źródeł doszukuje się w pięknie, bogactwie i popularności – tam dziś powędrowały podskórne idee autorytetu … Mój Boże – jakiż upadek. Tak się kończy ten świat.

Taka to jest poezja Józefa Barana i pewnie dlatego zewsząd słyszę – dajcie już spokój z tym Baranem. Dajmy zatem spokój „z tym Baranem”, zostawmy Barana w spokoju – niech pisze, przecież to wychodzi mu najlepiej. A my przeczytajmy na koniec wiersz Józka Barana jakże źle puentujący ten tekst…

Fraszka na ważniaka

ubierasz swoją nicość
we wszechwiedzące słowa
stroisz niebotyczne miny
balonie nadęty
prochu wygarniturowany którym
za chwilę się staniesz
z szarżą wstęgą tytułem biretem
kaprala
senatora
kardynała
króla
profesora zwyczajnego
albo innego
głupca utytułowanego
jakim wszyscy tu jesteśmy
pod słońcem i gwiazdami

robisz wszystko żeby być Kimś
ale jak już jesteś Kimś
mógłbyś wreszcie
być przez chwilę sobą

Nie jest łatwo być sobą… poza tym cóż to znaczy: być sobą? Czy dziś w ogóle można być sobą, kiedy świat wymaga od ciebie, abyś był wszędzie kimś innym? Masz być: łatwomanipulowalnym konsumentem w otoczeniu elektronicznej rozrywki chłonącym kierunek poruszania się stada i poruszającym się wraz z nim, masz być trybem w maszynie świata, dobrze naoliwionym i niezawodnym, masz być nikim, numerem, peselem, następnym przypadkiem…

A przecież wiemy, jak być sobą. Wystarczy przestać słuchać utytułowanych głupców… Powstaje dziś pytanie jak to uczynić?

Czytajcie Barana. Choć apel to nieco absurdalny. Do kogo? Większość naszych piszących czyta jedynie samych siebie. Ta garstka, która jeszcze czyta innych nie ma siły, aby się odnaleźć, scalić, zsolidaryzować i powiedzieć coś jednym, wspólnym głosem. Cała reszta coś tam czyta, ale poezja jest … za trudna. Wyparto ją z przestrzeni publicznej. A ci, którzy czytają te słowa zapewne i czytali i znają takiego polskiego poetę jakim jest dziś Józef Baran. Pytaniem kluczowym jest – czy potrafią tę poezję: pojąć, odczuć i przeżyć, i czy również trafia głęboko do ich serc… gdyż są to dwie różne sprawy: znać i pokiwać głową – oj tak, ja znam, znam …, a znać naprawdę.

Ech, dajmy już spokój z tym Baranem…


Andrzej Walter


zygpru1948 2021.03.02; 04:00:25
Komentowany wiersz: Uciekasz od hałasu
Nie brudź tu w Saloniku (s.s.)!


drogi pippinie! 2021.03.01; 21:27:20
Komentowany wiersz: Pistacjowe a nawet i magentowe
Zebrała się dwójka idiotów i grafomanów i się męczą.
Mogą tylko spamować, bo co innego mogą? :)
Celince też przesłać?
Chorobliwie kocha moją twórczość, bo się od niej oderwać nie może.


przychlast 2021.03.01; 20:07:47
Komentowany wiersz: Cieliste a nawet i oliwkowe
bełkot


przychlast 2021.03.01; 20:07:32
Komentowany wiersz: Pistacjowe a nawet i magentowe
bełkot


k⭑t⭑s™ 2021.03.01; 16:42:58
Komentowany wiersz: Uciekasz od hałasu
udana kupa ++


zygpru1948 2021.03.01; 04:10:01
Komentowany wiersz: Uciekasz od hałasu
WNĘTRZE CIENIA - część druga
Dział: Kultura Temat: Literatura

Zygmunt Jan Prusiński
SŁODKI WIDOK KOBIETY

Motto: "...spójrz głęboko w moje oczy,
bo do mnie anioły wchodzą
bez pukania i kawę słodzą..."
- Daria A.G.

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1115720,wnetrze-cienia-czesc-ii


zygpru1948 2021.03.01; 04:09:14
Komentowany wiersz: Uciekasz od hałasu
EWA ZDROJKOWSKA – Pranie. Konstanty Ildefons Gałczyński

23 lutego 2021


Pomnik Gałczyńskiego w Praniu autorstwa Gracjana Kaji, fot. archiwum muzeum
https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/02/Zdrojkowska-Pomnik-Galczynskiego-w-Praniu-autorstwa-Gracjana-Kaji-fot-archiwum-muzeum-696x1044.jpg

W środkowej części Puszczy Piskiej, na Mazurach, na wysokim brzegu Jeziora Nidzkiego jest posadowiona leśniczówka Pranie (niem. Seehorst, od 1938 roku Eichenborn). Nazwę swą zawdzięcza dawnym mieszkańcom pobliskiej osady.

O porankach i wieczorami nad otaczającymi ją bagnami i łąkami unosiły się mgły. Mazurzy mówili wówczas, że łąki „prą”.
Do Prania można dostać się samochodem, jadąc od strony południowej przez wsie Karwica i Krzyże, bądź północnej – przez miasteczko Ruciane-Nida. Można też, tak jak niegdyś Poeta, dotrzeć tu droga wodną.

Na dworcu kolejowym w Rucianem-Nidzie leśniczy Stanisław Popowski 15 lipca 1950 roku przywitał mistrza poetyckiego obrazowania, jednego z najważniejszych polskich autorów XX wieku, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1905-1953). Do Prania przypłynęli potem łodzią, a obraz ujrzanej wówczas leśniczówki utrwalił poeta w poemacie Wit Stwosz.


Dom na wzgórzu, z oknami dziesięcioma.
W każdym oknie pelargonia nieruchoma.

Dom ceglany w słońcu się rumieni
jakby wielkie jabłko na jesieni.

Pelargonie stoją w równym rzędzie.
Dzikie wino zwiesza się wszędzie.

Powój pachnie. Pszczoły miód biorą.
W górze las. A w dole jezioro.

Wieczór. Świateł na podwórzu skąpo.
Wielki wóz przesuwa się nad pompą.

za nim gwiazdy, każda ze swa latarnią
i podwórze jest jak planetarium.

* * *

Na wyjazd do Prania namówił rodzinę Gałczyńskich Ziemowit Fedecki, zaprzyjaźniony z poetą tłumacz literatury rosyjskiej. Natalia Gałczyńska szukała miejsca z dala od zgiełku, pozbawionego napięć politycznych i towarzyskich. Miał za sobą bowiem autor Zaczarowanej dorożki trudne przeżycia związane z przebytym zawałem serca i ciężką szkarlatyną. Towarzyszyły mu też – zapewne wolno tak sądzić – minorowe nastroje.

W czerwcu 1950 roku na V Zjeździe Literatów Polskich jego poezję – niezgodną z realizmem socjalistycznym jako metodą twórczą obowiązującą wówczas w Polsce Ludowej – poddano druzgocącej krytyce. Konsekwencją był czasowy zakaz druku, o czym przypomina Wojciech Kass we wstępie do folderu Kronika olsztyńska Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w fotografii Marka Truszkowskiego.

Gałczyński Kronikę… napisał w ciągu kilkunastu dni pierwszego pobytu w Praniu. Znalazł tu ukojenie, serdeczność gospodarzy i wyjątkowe miejsce do pracy. W latach 1950 – 1953 przyjeżdżał do Prania jeszcze czterokrotnie.

W październiku 1960 roku w obecności przedstawicieli uczestników Zjazdu Pisarzy – Przyjaciół Warmii i Mazur, który odbywał się w Olsztynie, wmurowano w ścianę leśniczówki tablicę z następującą inskrypcją: „W tym domu Konstanty Ildefons Gałczyński napisał Niobe, Wita Stwosza, Kronikę olsztyńską”.

– Niobe była najpierw jak gdyby zrealizowanym zamówieniem –przypomina Kira Gałczyńska. – Profesor Stanisław Lorenc, dyrektor Muzeum Narodowego i jednocześnie człowiek, któremu podlegał Nieborów jako oddział Muzeum Narodowego, zamówił u ojca, widząc jego fascynację głową Niobe i całym pałacem, wiersz do przewodnika. A pod wpływem tych mazurskich realiów zrodził się w Gałczyńskim pomysł czegoś większego, nie wiersza o Niobe do przewodnika po Nieborowie, tylko poematu o tym, czym jest sztuka w życiu każdego z nas. Są tam niezwykłe fragmenty, na przykład spotkanie z Szopenem na prańskim podwórzu – w realiach Prania wszystko było możliwe. I chociaż pierwszym poematem napisanym w Praniu była Kronika olsztyńska, to mój ojciec uważał, że był nim wiersz Spotkanie z matką. Pamiętam jego słowa na temat tego wiersza, który był czytany w jadalence pani Popowskiej. Wówczas on powiedział rzecz bardzo rzadką dla niego, a to dlatego, że jak gdyby oceniającą napisany poemat, a mianowicie rzekł wtedy: „To jest mój pierwszy ważny wiersz o Mazurach. Jeżeli będę umiał pójść tą ścieżką, to być może do czegoś dojdę”.

Dokonałam potem, biorę to w duży cudzysłów, bardzo wielu odkryć związanych z tym poematem. Dla mnie to bardzo ważny wiersz, bo jest on opowieścią nie tyle o mojej babce, ile o mojej mamie. Jest także opowieścią o pani Popowskiej, która ojcu w tym bardzo ciężkim, depresyjnym stanie bardzo pomogła przez swoją cudowną prostotę, przez swoje ciche zainteresowanie dla tego, co on robi, a więc jest opowieścią o świecie, który odszedł i który już nigdy nie wróci. Ale mówiłam o odkryciach. Otóż jest taki modlitewnik, który mój ojciec dostał od swojej matki i z tym modlitewnikiem nie rozstawał się właściwie przez całe życie. Ta mała książeczka z końca XIX wieku, wydana przez Gebethnera i Wolffa, leżała zawsze przy jego łóżku. Kiedy umarł, moja mama tam ją zostawiła i ona tam leżała przez kolejne dziesięciolecia. A kiedy mama umarła, poprosiłam Andrzeja Drawicza, autora dwóch bardzo dobrych książek o Gałczyńskim i pierwszym, który napisał pracę magisterską o tym poecie (to był 1955 rok), żeby przyjechał pomóc mi przeglądać bibliotekę ojca, bo z książek wysypywały się jakieś zdjęcia, jakieś kartki rękopiśmienne. Nie miałam w ogóle pojęcia, co to jest. Andrzej przyjechał, zaczęliśmy przeglądać i zobaczyliśmy wówczas masę adresów zanotowanych w czasie rocznej wędrówki ojca po Europie Zachodniej w 1945 roku. Drawicz wówczas powiedział: „Pojedźmy szlakiem tych adresów, znajdziemy jeszcze na pewno, to był 1976 rok, wiele z tych osób”. Ale Andrzej miał inne sprawy na głowie, mnie też się za bardzo nie śpieszyło. Uważałam, że zdążę. I nie pojechaliśmy. Ale przeglądając kartki tej książeczki, znalazłam kawałki drutu, które tworzyły szpilki do włosów, wpięte tak po kilka stron, i wtedy zadzwoniły mi w uchu wersy ze Spotkania z matką: „A możeś jest południowa godzina,/ mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?/ Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach –/ od włosów. Czy to nie twoja?”. I tak zawsze mi się wyobraża, że wtedy, kiedy on zabrał ze sobą ten modlitewnik na Mazury, bo wszędzie jeździł z tą książeczką, może ona mu się otworzyła w tym miejscu, gdzie były te szpilki, i może one przypomniały mu matkę, i powstał taki niezwykły wiersz. Od chwili kiedy to znalazłam, zastanawiam się… Do dziś nie wiem, z czego rodzi się wiersz. Wiersz się może urodzić nawet z kawałka pordzewiałego drutu, jeżeli za tym pordzewiałym drutem stoi coś ważnego.

Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.

Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

Noc.
Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

Spotkanie z matką

* * *

W maju 1965 roku w Praniu utworzono izbę pamięci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Organizatorem było Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie, pieczę nad nią sprawował zaś Dom Kultury w Piszu. Dziesięć lat później nastąpił nowy podział administracyjny i Pranie znalazło się w województwie suwalskim. Wówczas Muzeum Okręgowe w Suwałkach przy pomocy Muzeum Literatury w Warszawie zorganizowało biograficzno-literackie Muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Otwarto je w czerwcu 1980 roku. Przez siedemnaście lat prowadziła je córka poety, Kira. W 1987 roku do Prania przyjechał z Sopotu poeta Wojciech Kass. I on razem z żoną Jagienką Perlikiewicz-Kass, znacznie wzbogacając ekspozycję, czule tym miejscem opiekuje się do dziś.


– Pierwsza sala, do której wchodzą zwiedzający, to pokój, gdzie kiedyś Gałczyński mieszkał – informuje Jagienka Kass. – To tu na żelaznym łóżku, na sienniku wypchanym słomą spał, tu też wieczorem wszyscy spotykali się przy lampie naftowej. W domu nie było prądu, nie było wody, inaczej też wyglądało otoczenie leśniczówki. Ukazują to rozmieszczone na sztalugach zdjęcia przysłane nam przez córkę Hugona Schmidta, ostatniego niemieckiego leśniczego Seehorst.

W pokoju zamieszkiwanym niegdyś przez Gałczyńskiego wyeksponowano również zdjęcia pierwszego polskiego leśniczego Prania, Stanisława Popowskiego oraz zdjęcie łódki, którą rodzina Gałczyńskich przypłynęła z Rucianego do leśniczówki. Zawieszono także replikę półki wykonanej przez Popowskiego. Stoją na niej książki, które czytał poeta w Praniu. Są to wydania klasyków polskich z lat dwudziestych i tom utworów Szekspira. Podczas pierwszego pobytu w Praniu kończył z tego tomu, na zamówienie Juliana Tuwima, tłumaczenie Snu nocy letniej. Z komedii owej zaczerpnął też motto, którym opatrzył Kronikę olsztyńską: „I wieczne lato świeci w moim państwie”.

– Bywało, że ów tom podkładał Gałczyński pod nogę biurka, przy którym pisał – zwraca uwagę Jagienka Kass – i wskazuje na prospekt zdjęcia kulawego biurka umieszczonego na podeście przy ścianie.

Biurko, jedyny autentyczny mebel z Prania, jest w posiadaniu rodziny Popowskich. A na podeście postawiono młynek do kawy, z którym poeta nigdy się nie rozstawał i lampę naftową.

– Tłumaczę młodym ludziom – mówi Wojciech Kass, spoglądając na lampę – że do poezji nie wchodzą przypadkowe rzeczy. Do poezji wchodzi cała rzeczywistość. Jeżeli w poezji prańskiej Gałczyńskiego jest tak dużo księżyca i tak dużo lamp naftowych, to nie jest to ozdobnik, tylko taka była rzeczywistość leśniczówki Pranie. A jak księżyc świeci nad leśniczówką, to jest najpiękniejszym lampionem. Takich lampionów w postaci księżyca nie ma Florencja i Asyż – dodaje w zachwycie.

Wzrok przyciągają pożółkłe kartki umieszczone w gablocie stojącej na środku pokoju. Na każdej zielonym atramentem skreślono nie więcej niż pięć wersów. To rękopisy Kroniki olsztyńskiej.

– Wzruszyło mnie ostatnio przeczytane wspomnienie matki Stanisława Popowskiego – opowiada Jagienka Kass. – Wstawała o świcie, rozpalała w piecach, krzątała się w kuchni, a Gałczyński już pracował. Mówiła, że bardzo intensywnie pracował, ale większość zapisanego papieru lądowała w koszu. Zapisał parę zdań i wyrzucał, i wyrzucał. A ona się z tego cieszyła, ponieważ miała papier na rozpałkę. Szkoda oczywiście, że to wszystko się zatraciło, pochłonięte przez ogień, bo mielibyśmy jakieś wyobrażenie pewnego procesu twórczego.

Dobrze jest nad jeziorem
nawet porą deszczową.
Leśniczy wieczorem
lampę zapala naftową,
po chwili we wszystkich pokojach
naftowe lampy płoną,
a cienie od rogów jelenich
rozrastają się w nieskończoność.

Psy szczekają.
Trąbki północy bliskie.
A chmury pędzą po niebie
jak wielkie psy myśliwskie.
Zasypiamy
Przytuleni do siebie jak dzieci.
Noc się wypogodziła.
Księżyc mruczy i świeci.

Kronika olsztyńska

* * *

Kałamarz z zielonym atramentem stoi na biurku w drugim pokoju prańskiej ekspozycji. Leżą tam również drobne przedmioty: kalendarz, który poeta przywiózł z Pragi i drewniany niedźwiadek podarowany mu przez czeskiego poetę Františka Halasa.

– Nie mamy tylko zielonej gąski, która stała tutaj – nie ukrywa żalu Wojciech Kass. – Ten porcelanowy bibelot otrzymał Gałczyński od rzeźbiarza Alfonsa Karnego. Gąska była biała, ale Mistrz Konstanty powiedział: „W domu Gałczyńskich białych gęsi nie będzie się hodowało”. I obaj przemalowali gąskę na zielono. Stała się ona później inspiracją do stworzenia Najmniejszego Teatrzyku Świata „Zielona Gęś”. Ta figurka w lipcu 1998 roku zaginęła. Na miejsce zbrodni wzywałem policjanta z posterunku w Rucianem-Nidzie. Najpierw powiedział mi, że nie przyjedzie, bo nie ma na paliwo, ale potem zadzwonił z informacją, że jak komendant dowiedział się, iż chodzi o Gałczyńskiego, to pieniądze na benzynę się znalazły. W Praniu w toku prowadzonej wizji lokalnej i rozmów o bibelocie zniesmaczony policjant oświadczył: „Godzinę temu okradziono kobietę, która wychodziła z banku z pieniędzmi na wypłatę wynagrodzeń pracowniczych, a pan mi tu głowę zawraca jakąś zieloną kaczką!”.

Porcelanową figurkę gąski zastąpiła tabliczka z informacją o porwaniu ptaka i prośbą-cytatem: „Przechodniu, zmów paciorek”. A artyści, zaprzyjaźnieni z leśniczówką Pranie, podarowali muzeum dużą gipsową gęś, oczywiście w zielonym kolorze. Stoi na podłodze łańcuchem przywiązana do nogi biurka.

Biurko i prezentowany obok księgozbiór pochodzą z warszawskiego mieszkania Gałczyńskiego przy alei Róż 6. Znajdujemy tam książki z dedykacjami Władysława Broniewskiego, Tadeusza Borowskiego, Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Andrzejewskiego. Są też autografy Gałczyńskiego w książkach ofiarowanych żonie, córce i teściowej, a także dedykacja Tadeusza Różewicza, pochodząca z 2008 roku, skierowana do odwiedzających muzeum. Na stronie z wierszem Anioł mieszczański napisał: „Cieszę się i raduję, że mogę razem z Konstantym I. Gałczyńskim przywitać Was w Muzeum Jego Imienia w Praniu”.

Na ścianie zawieszono lampę dorożkarską. Znalazł ją Gałczyński w stajni w Oborach, wszystkich jednak przekonywał, iż jest to lampa z krakowskiej „zaczarowanej” dorożki. A moc odczuwania poetyckiego klimatu wzmacnia leżąca na biurku, podarowana muzeum przez Leszka Długosza, wizytówka Jana Kaczara, mówiącego wierszem dorożkarza, który pewnej nocy zawiózł Gałczyńskiego na Wawel.

Zgromadzono tu również prawie wszystkie powojenne wydania wierszy Mistrza Konstantego. Ich liczba świadczy o wielkiej popularności poety wśród czytelników. Obok półek z książkami w podświetlonych kasetonach umieszczono zdjęcia rodziców i brata poety, z różnych okresów ich życia.

* * *

Opowieść o latach międzywojennych w życiu i twórczości Gałczyńskiego umieszczono w trzecim pokoju muzealnym. Za pomocą zdjęć, plansz, fotogramów i fragmentów czasopism zobrazowano: naukę w gimnazjum, czas matury i studiów, uczestnictwo w grupie poetyckiej „Smok”, która później przybrała nazwę „Kwadryga”, debiut literacki i pierwsze publikacje, pobyt w Wilnie oraz przeprowadzkę do podwarszawskiego Anina.


Zmobilizowany w 1939 roku, wojnę przeżył Gałczyński w stalagu Altengrabow koło Magdeburga. Jego nieśmiertelnik z numerem 5700 i list z obozu do żony zobaczymy w kolejnej, czwartej, salce muzealnej. Jest ona poświęcona szczecińskiemu i krakowskiemu okresowi życia poety.

Piąte, ostatnie pomieszczenie to pokój poematów: Niobe (1959), Wita Stwosza (1951), Chryzostoma Bulwiecia podróży do Ciemnogrodu (1953) i cyklu Pieśni (1953). Wyeksponowano tu pierwsze wydania utworów, kopię rzeźby nieborowskiej Niobe, prospekt ołtarza Wita Stwosza w kościele Mariackim w Krakowie, który był inspiracją do napisania poematu, a także fragmenty rękopisów poematów i Pieśni X. Jest też brązowy odlew pośmiertnej maski Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego wykonanej przez Alfonsa Karnego.

Wybaczcie mi, ludzie, jeśli
w tych pieśniach dałem tak mało,
że nie takie niosę pieśni,
jakie by nieść należało;

że tyle tu tych piękności,
ptaków, rożnych pobrzękadeł,
złocistości, srebrzystości,
księżyców, Bachów i świateł.

Cóż, kocham światło. Promieniem,
jak umiem, wiersze obdzielam.
O, gdym mógł, to bym zmienił
cały świat w jeden kandelabr.

Myślę, że po to są wiersze,
ich ruch ku sercu człowieka,
by szerzej szła, coraz szerzej
przez kontynenty jutrzenka,

światłami po wszystkich placach,
światłami w każdej ulicy,
ta Eos różanopalca
z dumną twarzą robotnicy.

Jesteśmy wpół drogi. Droga
pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.

Pieśń X

* * *

Pięciokrotnie przyjeżdżał poeta do Prania, do leśniczego Stanisława Popowskiego i jego matki Zofii. Na Mazurach spędził w ciągu trzech lat kilkanaście miesięcy.

– Kiedyś uważano, że Pranie to była własność poety – wspomina Kira Gałczyńska, uśmiechając się. – A on wynajmował po prostu dwa pokoje, w których mieszkaliśmy. Jesienią pakował swoje rzeczy i wracał do Warszawy. Chociaż bardzo do Prania tęsknił. Był taki jeden zimowy pobyt, kiedy to powstał bardzo piękny erotyk zatytułowany Sanie. Miłosny wiersz napisany dla żony, ale jest również w tym wierszu zawarty opis mazurskiej zimy, w przeciwieństwie do pór roku w Kronice olsztyńskiej, gdzie jest i jesień, i lato, takie dojrzałe, cudowne. A zima jest w Saniach. A to z kolei wzięło się stąd, że oni jechali do Prania w sposób najbardziej niezwykły, czyli saniami. Pan Popowski miał konika i tak wędrowali. Dla ojca były to niezapomniane chwile i zamknął je w wierszu. Swój pobyt na Mazurach zakończył czymś, co potem nazwano jego testamentem, czyli Pieśniami. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach Pieśni zostały napisane na Mazurach, a potem dopracowane w Warszawie. Tych wierszy było dużo, poematów było sporo. „Jakże tu opuścić tę żyzną glebę” – pisał w jednym z listów do Kazimierza Rudzkiego. Oni chcieli przenieść się na Mazury, oglądali nawet jakieś opuszczone gospodarstwo. Ojciec odnalazł w sobie świadomość, że w tych bardzo trudnych czasach wszystko, co się dzieje w Warszawie, jest nieistotne, że ważne jest, że tu mu się dobrze pracuje, że się cieszy z tej pracy. A Warszawa była gdzieś bardzo daleko i nie należało do niej na dłużej wracać. Zawsze był ten azyl pod tytułem „Mazury i dom Pomowskich” , taki bliski i serdeczny. Tak myślę, że mazurski tom wierszy to spora książka, a do tego znacząca w naszej literaturze.

To zwyczajna podłoga: widać łebki gwoździ,
farba wyłysiała od wielkiej starości,

za to piec ciągle świetny na chłody jesieni.
Chmiel zwiesza się nad łóżkiem na rogach jelenich.
Żebym tysiąc prób miał zrobić i milion,
będę szukał formy najczystszej,
czas, w którym żyłem, jak twarz lustra
sportretuję,
tylko trzeba słów wolnych od wszelkiej naleciałości
oczyszczonych, odnalezionych,
tylko trzeba wielkiego wysiłku.

Chmiel na rogach jelenich…

– Redagując tomy wierszy ojca,pisząc książki i współtworząc muzeum w Praniu, przyczyniła się pani też do powstawania mazurskiej legendy Gałczyńskiego.


zygpru1948 2021.03.01; 04:06:07
Komentowany wiersz: Uciekasz od hałasu
– Zaczęłam o pewnych sprawach mówić, o których się do tej pory nie wspominało, i stąd może być skojarzenie, że coś takiego jak legenda mazurska została przeze mnie zapoczątkowana. Nie, oczywiście, że nie. Zainicjował ją Gałczyński znacznie wcześniej. Jej początek gdzieś tam się narodził, a on to tylko jakby „oswoił”, ja w tym wszystkim byłam tylko trybikiem. Kiedy zaczynał się listopad na Mazurach, to nie wiadomo było, co ze sobą robić. Do najbliższej chałupy było cztery kilometry, a czasami zasypywało śniegiem równo z płotem, jakoś trzeba było, więc ten czas wypełnić. Właśnie wtedy zaczęłam próbować pisania, odkrywając cały świat Gałczyńskiego dla siebie od początku, dowiadując się bardzo wielu rzeczy. Ja w ten świat weszłam jako człowiek ukształtowany, który to i owo przeczytał, ale mimo to musiałam się Gałczyńskiego uczyć. Na temat wojny na przykład nie wiedziałam nic. On nie chciał mówić o wojnie, o obozie. I ja to „kupiłam”, nie wracaliśmy do tego, tak jak i on nie wracał. Po śmierci ojca mama mi dała jego zapiski z obozu Altengrabow. Otworzyłam, zobaczyłam, że to jest potwornie nagryzmolone, a ja mam teraz super ważne rzeczy na głowie, to gdzie ja będę się zastanawiać co, to za słowo… A potem, kiedy zabrakło mamy, powstawały kwadratowe nawiasy, bo nie umiałam pewnego słowa odczytać. I nawiasy pozostały w kilku wydaniach tego notesu. A to bardzo ważny tekst. Pokazuje Gałczyńskiego jako osobę zupełnie dotychczas nieznaną. Cieszę się, że pan Wojciech Kass przeczytał Notatnik na tyle uważnie, że to mu podsunęło myśl, aby nagrodę imienia Gałczyńskiego nazwać „Orfeuszem”.

– Przypomnijmy, dlaczego łączymy te dwie postaci: poetę Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i syna Kaliope. W rejestrze zdarzeń i refleksji prowadzonych w Altengrabow znajdujemy notatki o Orfeuszu.
– Tam o twórczości jest niewiele. Jedyny motyw twórczy stanowi właśnie Orfeusz, który miał być według niego jakimś cudownym oratorium. Czymś bardzo w formie potężnym. Widział tam chóry. To była jedyna rzecz, która wtedy, w tym okropnym czasie roku 1942, go zajęła. Wracał do tego Orfeusza, rozwijał ten motyw, to musiało być dla niego ważne. Tak, więc lepiej tej nagrody nie można było nazwać.

– Nagroda im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Orfeusz” za najlepszy tom poetycki roku.
– Tak jest. To ważna nagroda. Myślę, że on by się cieszył z jej powstania i z tego, że właśnie tak się nazywa. A ten notatnik musiał być dla niego niezmiernie ważny, ponieważ gubił wszystko, a z wojennej tułaczki wrócił z trzema rzeczami. Trzech rzeczy nie zgubił: małej ikonki, którą mu dała mama, lulki-malulki – tak ją nazywała; modlitewnika, o którym wspominałam, i tego notatnika. Notatnik był na tyle istotny, że on go najprawdopodobniej wielokrotnie czytał, bo są tam podkreślenia czerwoną kredką, którą miał na biurku w pucharku cynowym. Na tym pucharku była wygrawerowana opowieść o Puszkinie: o jego pojedynku, śmierci i pogrzebie. I tej kredki używał do różnych ważnych notatek, uwag dotyczących jakichś szczegółów w danym rękopisie. Numery stron były robione tą kredką i podkreślenia w notatniku także. Było zatem coś ważnego w Orfeuszu, do czego on chciał wrócić. Nie wrócił.

* * *

– Atutem tej nagrody jest patronat mojego anielskiego chlebodawcy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – mówi podniośle Wojciech Kass. – Nigdy nie miał nagrody literackiej swojego imienia poza laurem Srebrnego Kałamarza im. Hermenegildy Kociubińskiej, przyznawanym w Warszawie przez Fundację Zielona Gęś, ale ja nie wiem, czy ta nagroda brzmiała poważnie, bo Hermenegilda jest postacią fikcyjną, kiepską poetką rodem z kpiarskiego Najmniejszego Teatrzyku Świata. Jakąż to latarnią poetycką dla poetów, literatów, autorów wierszy jest dzieło Gałczyńskiego, jakimże to magnesem jest emblemat jego nazwiska dla czytelników, przekonałem się, gdy w 2003 roku – Roku Gałczyńskiego w Polsce – ogłosiłem jednorazowy konkurs jego imienia na zestaw wierszy. Liczba wierszy nadesłanych na adres w Praniu była imponująca! A skoro mowa o adresie, to drugim atutem tej nagrody jest leśniczówka Pranie, najsłynniejsza w Polsce, bo Gałczyński wprowadził ją niejako boczną furtką do kultury literackiej naszego kraju. Pobyt poety w tym miejscu podlegał procesowi mityzacji, samo zaś miejsce obrosło przez lata legendą. W adresie stoi Pranie 1, a dalej kończy się numeracja. Nie ma Prania 2, 3, 4 – jest jedno, w pewnym sensie jest więc cudem. Trzecim atutem jest nazwa nagrody, czyli imię Orfeusza, mitycznego poety, który chodził po świecie w epoce, gdy ten świat był zaczarowany, gdy żadne zwiastuny nie zapowiadały jeszcze pory jego całkowitego odczarowania. Ten niejako drugi patron przyszedł mi do głowy, gdy w Notatniku Gałczyńskiego natknąłem się na zdanie poety: „Sztuką jest żyć w złym świecie i śpiewać”. A zatem patroni, miejsce, mecenasi, autorytety jurorskie, czy to mało, aby ta nagroda zaledwie kilka lat od powstania była wymieniana jednym tchem obok innych ważnych nagród poetyckich naszego kraju? Imienia Szymborskiej, Mackiewicza, Silesiusa, nagrody miast – Gdyni, Warszawy, Poznania, a czemu nie Nike, chociaż tą nagrodę przyznawaną od dwudziestu trzech lat otrzymało jak dotąd tylko sześciu poetów. Może nie jest to laur medialny, ale to dobrze, gdyż medialność ma to do siebie, że odziera miejsca z ich genius loci, tego dyskretnego duchowego światła, które niknie w świetle jupiterów – mówi z przekonaniem Kass.

* * *

Nagrodę Poetycką im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Orfeusz” ustanowiono w 2011 roku. Jest przyznawana w dwóch kategoriach: Orfeusz i Orfeusz Mazurski – tym laurem są honorowani poeci z Powiśla, Warmii, Mazur i Podlasia. Wśród laureatów znajdują się m.in. Krzysztof Karasek, Przemysław Dakowicz, Janusz Szuber, Jarosław Marek Rymkiewicz, Joanna Kulmowa i Jarosław Mikołajewski. A wśród uhonorowanych Mazurskim Orfeuszem: Kazimierz Brakoniecki, Erwin Kruk, Alicja Bykowska-Salczyńska, Marzanna Bogumiła Kielar.

Gala wręczenia nagród otwiera w Praniu Sezon Artystyczny. W lipcu i sierpniu na prańskiej scenie odbywają się koncerty, widowiska muzyczne i poetyckie. Jest to kontynuacja, ale znacznie rozszerzonych w swej formie i treści, zainicjowanych tu przed laty, przez Kirę Gałczyńską, spotkań z poezją i muzyką.

– W 1998 roku powstał program autorski „Leśniczówka Pranie – Ośrodek Promienny”; nawiązywaliśmy do Związku Promienistych Tomasza Zana – opowiada Wojciech Kass. – Poeta i przyjaciel Mickiewicza wierzył w „promionki”, które są mikroskopijnym budulcem ludzkiej duchowości. Uważałem, że tymi „promionkami” emanuje także genius loci leśniczówki nad Nidzkim. Według projektu Zosi Markuszewskiej wybudowałem scenę, która znakomicie wpasowała się w gęstą ścianę drzew rosnących na szczycie jeziornej skarpy. Niebawem kilka tego typu scen powstało w okolicy. To były te prańskie „promionki” podejmowane przez lokalne społeczności. I od tego programu, sceny i założenia Stowarzyszenia Leśniczówka Pranie, do którego przystąpiło wiele znanych osobistości świata kultury na dobre rozhulały się w Praniu wystawy (wpierw umieszczane w namiotach, a potem między świerkami w Alei Nieznanego Poety), recitale, koncerty, spotkania autorskie, rozmaite warsztaty dla młodych ludzi, lekcje edukacyjne, prelekcje i wydawnictwa. W sumie w Praniu od 1998 roku do 2019 odbyło się ponad 400 imprez, w których wzięło udział około 1300 artystów – scenografów, aranżerów, akompaniatorów, kompozytorów, muzyków, wokalistów, malarzy, ilustratorów, fotografików, aktorów, pisarzy, krytyków.


– Z twórczością Zielonego Konstantego jesteśmy osłuchani. Utwierdzać to może w przekonaniu, że wszystkie role i znaczenia w jego życiu są już znane i opisane – zauważam.
– Na światło co i rusz wychodzą rzeczowe pamiątki po Gałczyńskim – listy, zdjęcia, rękopisy, co dla muzealnika stanowi święto – zaznacza Kass. – Jeśli chodzi o spuściznę poetycką, to jest ona przestronna, bez dna, dlatego jest dziełem, dlatego jest arcydzielną. I w tym sensie nadal wiele znaczeń dziedzictwa poetyckiego Gałczyńskiego nie ma uwidocznienia. Dla mnie był ostatnim poetą, który swoim metafizycznym gestem językowym ściągał do wiersza przestwory kosmiczne. Pod tym względem był poetą kosmicznym, vide słynna karykatura Jerzego Zaruby lub portret Gałczyńskiego á la Kopernik w obserwatorium na tle rozgwieżdżonego nieboskłonu autorstwa Szymona Kobylińskiego. W 2017 roku muzeum pozyskało nieznane dotąd zdjęcie wykonane w stalagu w Altengrabow. Pozuje do niego grupa kilkunastu jeńców, wśród nich tylko poeta patrzy w niebo, pozostali w obiektyw. W czerwcu 2019 roku w muzeum odbyła się dwudniowa konferencja naukowa zorganizowana wspólnie z Uniwersytetem Białostockim, zatytułowana „Konstanty Ildefons Gałczyński – Miejsca niedoczytane”. Osiemnaścioro literaturoznawców z kilku ośrodków uniwersyteckich doczytywało zagadnienia związane z obrazem świata, językiem i życiem poety. Pozostał jednak niedosyt, dlatego planuję, aby w Praniu tego typu konferencje realizować w cyklu dwu- lub trzyletnim, a z każdej z nich powstałaby książka zawierająca teksty referatów i relacje z konferencyjnej debaty. Pamiętajmy, poeta należał do cywilizacji druku, w której centrum stała książka jako narzędzie poznawczego i estetycznego opisu tej cywilizacji.


LITERATURA

Gałczyński K. I., Portret Muzy, wiersze zebrane t. 2, Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Kass W., Kronika olsztyńska. Konstanty Ildefons Gałczyński w fotografii Marka Truszkowskiego, Muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Pranie 2019.
Zdrojkowska E., Literacki Atlas Warmii i Mazur. Pranie [reportaż radiowy], Radio Olsztyn, 2013


Karolus81 2021.02.26; 15:45:00
Komentowany wiersz: Za dwa dni przyjedziesz z Avinion
Sorry miało być ;)


Karolus81 2021.02.26; 15:44:30
Komentowany wiersz: Za dwa dni przyjedziesz z Avinion
???? +


zygpru1948 2021.02.26; 12:50:25
Komentowany wiersz: Życie z kropli deszczu
Wiersze z książki „Kraina dzikich poetów"


Zygmunt Jan Prusiński


PROWADZIMY MYŚLI DALEJ

Motto: „szarpiemy się krótkimi oddechami
żeby powrócił upał pierwszej nocy”
- Roman Śliwonik


Twoje noce minęły w ostatnim wierszu
szarpałeś struny pajęczyny by tonację utrzymać
spadziste nierówności zaplątane w liściach
oplatasz wspomnienia to co już było.

Siedzieliśmy przy stole z Janem Himilsbachem
słuchaliśmy jego opowieści – wódka nalana.

- Czy wiesz że Himilsbach był milicjantem?
Jego kumpel o nazwisku Kogut jeszcze żyje
obydwaj zamknęli na Woli mojego znajomego.

Piliśmy za polską literaturę i za twoją książkę
„Bluesy dla Beaty” – pamiętam jak powstawała…

Noce szeleszczą u wrót miasta
ciebie już nie ma by z tobą pogadać.


18.8.2013 – Ustka
Niedziela 13:54


zygpru1948 2021.02.26; 12:48:18
Komentowany wiersz: Życie z kropli deszczu
Zygmunt Jan Prusiński

ROMAN ŚLIWONIK


Taki byłeś zaangażowany
pisałeś ołówkiem wiersze nocą
by zdążyć do świtu -
Bóg czekał i Beata czekała
a ty wybiegłeś z poetyckimi bluesami.

Po co ten pośpiech – takie są ważne
w przyrodzie ważek miłość nad rzeką
chodź tam Romku i flaszeczkę weź -
nie jest ciężka i ogórki weź
posiedzimy nad wodą – ona taka
zalotna ta rzeka jak panna na wydanie.

Pośpiewamy te twoje bluesy do Beaty -
zakochałeś się w niej czy krótki romans
pamiętam okładkę książki – saksofon
i te pędzące wiersze do nieba
może przystaniemy poeto
drzewa takie niespokojne…

Zgasimy białe światło nocą
jutro też jest dzień – opowiesz mi
o powrotach do pustego domu.

20.2.2013 – Ustka
Środa 22:20




DOSZLIŚMY DO WYRWY…

Motto: „Kiedyś
któregoś dnia ogołoconego z liści i blasku
dnia jak wieża”
- Roman Śliwonik


Nie znasz to co ja mam
kobietę w łuskach tajemnic
jest pachnąca jak pachnie książka
świeżo wydana w oficynie.

I jest w niej głos szklisty
rozdźwięki układają przyszłość
choćby jutro zapukać
dowiedzieć się jaka pogoda jest w ogródku…

Poeto z ubiegłego wieku
śpisz od dawna w swoim ulubionym wierszu
a ja ci przypominam
warszawskie flaki u Flisa na Marszałkowskiej
i dwie połówki wypite.

Ursynów bez ciebie
tuli się do pojedynczych drzew
pisałeś o nich z okna bloku
że tylko w drzewa Boga wierzysz.

Doszliśmy do wyrwy Romanie -
stanęliśmy by wyostrzyć wzrok
jak to czyni księżyc nocą.

Śpij na wieczność twoją
tam gdzie dęby się kołyszą.


17.8.2013 – Ustka
Sobota 20:13


zygpru1948 2021.02.26; 12:46:16
Komentowany wiersz: Życie z kropli deszczu
Zygmunt Jan Prusiński


LATAWCE NAD MIASTEM

Motto: „powiem ci o mojej miłości
która będzie świecić za nami jak łuna dalekich ognisk”
- Roman Śliwonik


Tamtędy przejdę
gdzie drogi pachną piaskiem
a konna kawaleria
na rysunkach została
i w wierszach poetów.

Kobiety mijam roztargnione -
kobieta ma więcej myśli od mężczyzny
ten codzienny urok
i dla ptaków i dla krzewów
wystających za parkanem
zamkniętych ludzi.

Chce się dotknąć miłość
a w zamian mgła nuci
a deszcz i tak przyjdzie bez pukania
majestatyczna bezwolna cisza
otwiera oczy kochanka
który głaszcze liście wciąż niepewny.

Niech zostaną struny na drzewach
niech zakołysze wiatr
cudowny odblask w lusterkach
że przed chwilą była ona
i znikła z niedokończonym słowem

podobną drogą co piaskiem pachnie…


14.8.2012 – Ustka
Wtorek 11:31




JUŻ PO ŚMIERCI…

Pamięci Romana Śliwonika


I zobacz Romku, czy my nie mówiliśmy
tak ładnie o śmierci?
Rozgrzewała nas wódka w środku,
a my wciąż na szczyty górskie bez skrzydeł…

Krzyczałeś do mnie
aż ci okulary ciemne spadły
i zbiły się szkła o jeden kamień za dużo.
(Uważaj Zygmunt nie skalecz się,
poezja jest zawsze bolesna)!

O co ci chodzi w tych wierszach
przecież one nie pachną jaśminem -
tłoczą się nieporadne
trochę mnie denerwujesz Romanie.

Kto tobie kazał pisać
kto mnie kazał pisać,
za życia poeta jak szyszka na jodle wisi.
Pędzimy w to gardło ciemności do końca,
że jeszcze jeden dzień przeskoczymy
przez taką małą kałużę na ulicy.

- Zadałeś mi ból Poeto – zadałeś…


19.2.2013 – Ustka
Wtorek 19:23


zygpru1948 2021.02.26; 12:43:54
Komentowany wiersz: Życie z kropli deszczu
Andrzej Walter – Lektura obowiązkowa

23 lutego 2021


https://pisarze.pl/wp-content/uploads/2021/02/R-Sliwonik-portrety-z-bufetem-w-tle.jpg

„Bo pisarz głównie opowiada siebie (…) siebie chciałby utrwalić (…)”

„Parę sekund z (tych) waszych dni chyba ocaliłem. Przeze mnie i (może) tylko dla mnie ocalonych. Bo lepiej i pełniej, a czasem mądrzej się rzeczy i sprawy widzi, niż się opisuje. Widzenie jest czystsze. Pisanie obciążone jest nami, cieniem naszej ręki, zanim zapisze się myśl, upływają wieki pełne zaułków, wątpliwości, słabości, pustoty i ułudy pisarskiej.”

To książka w swej prostocie genialna. Naszkicowana zręcznym i lekkim piórem poety, prozaicznie stworzonym z polotu i rozmachu. To książka degustacyjna, książka wytrawna, książka ewidentnie uszyta dla konesera i dla pewnego rodzaju nostalgika, który rozrzewnia się nad literacko ubarwionym życiem bohemy artystycznej PRL-u, w jego być może odrealnionej postaci, acz przyznać należy: jakże dalece ponętnej i fascynującej…

Jeśli więc też jesteś, czy chciałbyś nawet być: pisarzem, poetą czy prozaikiem, słowem nieszczęśnikiem literaturą (znak czasów) perfidnie skażonym i naznaczonym, jeśli jesteś wyznawcą słowa i słów znaczenia, obrońcą treści i metaforyki, i kultywujesz tę miłość: jedyną, wieczną i niepowtarzalną, do innych miłości niepodobną, musisz tę książkę przeczytać. Obiecuję ci niewiele: czasu nie zmarnujesz, ubawisz się przy niej setnie i wkroczysz w ten inny (niemal mityczny już dziś) świat i zaułki, których już nie ma i już nigdy nie będzie, w czasy, które z pewnością nie wrócą, w czasy, których urok i zmysłowość nie tylko opisał, ale i … ocalił właśnie swoim: kunsztem pióra, brawurą szczerości i odwagą relacji wyjątkowy poeta z czasów zaginionych – Roman Śliwonik.

Ten sam słynny Roman, który, jak mawia anegdota poliszynela, lubił rozpoczynać „dobry dzień” od przyłożenia komuś porządnie w zęby, tak aby mógł dokładnie stan uzębienia przeliczyć, bo wtedy tylko nabierał on dlań sensu i kolorytu, właściwych barw do sycenia się pełnią życia literackiego, ech, co to były za czasy, czarodziejka gorzałka tańczyła w tym gąszczu twórczych emocji, ech …żartowałem… ale czy na pewno? Czy nie patrzę na ten subiektywno-idylliczny obrazek z podziwem, z żalem i z (być może patologiczną i równie nieuleczalną) nostalgią, że to wszystko przemija, kończy się, upada?

I być może wypada tu nieśmiało zaczerpnąć z wieszcza Adama:

Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste!

Chyba podświadomie zazdroszczę Romanowi Śliwonikowi tego czasu, przeżytych dni, szaleństwa życia artystycznego i życia bohemą pióra pomimo pewnej przewrotnej upiorności czasów, ograniczania wolności, smaku socjalizmu (z ludzką twarzą), który sączył się gdzieś bardzo, bardzo daleko i niewinnie w tle, a w zasadzie go nie było, choć przecież jego cień być musiał i niejednokrotnie boleśnie o sobie przypominał. Natura ludzka i pamięć wypierają jednak rzeczy złe, wspominają te dobre, piękne i szlachetne, koloryzują, mitologizują – i dobrze, pamiętamy pozytywnie, upiększamy, cieszymy się i oszukujemy się. Na tym przecież polega szaleństwo dobrego życia. Ocalimy dobroć i poezję – te dwie, spełnić to wzniosłe i szlachetne marzenie Norwida, a całą Resztę przekazać legendzie.

Ta książka powinna być dla młodego literata czymś w rodzaju biblii istnienia z racjonalnie historycznym tłem, od której powinien rozpoczynać swoją edukację wchodzenia w świat literatury i pewien towarzyski sznyt, właściwy literatom aspekt tegoż literackiego życia, świata dziś zredukowanego często do ersatzu, do namiastki, do nieudolnego naśladownictwa usiłującego na wpół odtworzyć to, co jest nieodtwarzalne, a tak perfekcyjnie uchwycone, ujęte i jak na talerzu podane, słowem: opisane przez mistrza Romana, Romana Śliwonika. O kim to pisał mistrz Roman w wierszu:

Wariaci

Wariaci gonią białe ptaki
krzycząc że są niebieskie

kiedy są łagodni
podają serce w ciastku w liściu w słomce

wariaci są
okrągli

tylko czasem wybuchają na tysiąc części
i w przerażeniu czekają na powrót

Panie i Panowie – chapeau bas – kapelusze z głów… mój Boże, jak to jest opisane (myślę o książce „Portrety z bufetem w tle”). Ja, skromny naśladowca, piszący te słowa już z perspektywy człowieka, który przez ponad dekadę zdążył nieco poznać i popodglądać współczesny świat literacki muszę przyznać, że lektura Śliwonika licznymi momentami doprowadzała mnie do nieopanowanego paroksyzmu rozbawienia, które rodziło się z najczystszego i najszczerszego pojmowania: sytuacji, ludzi czy przemyśleń (toku rozumowania) autora. Humor Śliwonika to jednak humor nie dla wszystkich, to humor wyrafinowany, nieoczywisty, humor z pogranicza smaków, znam bowiem w dzisiejszym świecie pewne egzaltowane damy, które z kolegami literatami namaściliśmy jakże szlachetnym mianem poetessy, które z pewnością byłyby szczerze oburzone taką lekturą (…) ach jakże to tak deprawować młodzież, ech, kochane Panie – więcej luzu. Pawlikowska-Jasnorzewska zrozumie, choć i … zresztą … wiele się od niej musicie jeszcze nauczyć. Mrugam wyraźnie kaprawym okiem (zbrodniomyśliciela). Proszę o dystans i nie odnoszenie tych słów do siebie. Wszystkie panie proszę…

(Tutaj mała dygresja: Kochane Panie, drogie damy, szanowna płci piękna, ja wiem, że dla wielu z Was poezja, to między innymi takie oto słowa:

poszłam w masce zwinięta w pelerynę ciemną
z oczami zwężonymi
w migocące sierpy
szczęście mnie nie poznało
i tańczyło ze mną
nie wiedząc że to jestem
ja której nie cierpi
i los też mnie nie poznał
i pomyślał sobie
czemuż nie mam dogodzić
tej obcej osobie

ale zapewniam Was, że istnieje niebagatelny, ważny i doniosły świat innej, bardzo istotnej i śmiem twierdzić bardziej intelektualnie wyrafinowanej poezji, świat poezji jako świadectwa języka, czasów i natury duszy ludzkiej dotykający głębiej i pełniej ciężar naszej przemijalności i egzystencji niż kobiece westchnienia – i piszę to naprawdę nie negując potrzeby i znaczenia tych kobiecych egzaltacji, one przecież są potrzebne i też są jak najbardziej poezją, ale trzeba szanować, cenić i widzieć obydwa te aspekty wagi słów równoznacznie i mądrze…)

Aj, aj tam – zostawmy już samym sobie poetessy, stewardessy i hostessy, świat i tak przecież jest dziś (pełnokrwistą, narowistą) kobietą…

„Portrety z bufetem w tle” to książka dystansu: do siebie, do świata, do ówczesnej rzeczywistości, do życia. To lekko snująca się opowieść o ludziach, atmosferze literackiej, relacjach międzyludzkich, o nadziejach, słowach, o uczuciach i emocjach, o prawdzie życia i bycia w świecie, do którego wstęp miało tylko grono wybrańców losu i artystycznej twórczości. Roman Śliwonik urodził się 28 sierpnia 1930 roku w Puszczy Mariańskiej koło Skierniewic, zmarł 22 września 2012 roku w Warszawie. Debiut zawodowy Romana Śliwonika to reportaż “Z Mławy” w “Trybunie Mazowieckiej” w 1952 roku. Trzy lata później debiutuje jako poeta wierszem “Przypomnienie” na łamach miesięcznika “Twórczość”. Pierwszy tom jego wierszy – “Ściany i dna” ukazał się w 1958 roku. Poeta łączył barwne, po warszawsku, łotrzykowskie życie z liryczną poezją. Był współzałożycielem i jedną z najważniejszych postaci powstałego w 1956 roku czasopisma “Współczesność”. Związanym z tym pismem autorom poświęcił swoje wspomnienia “Portrety z bufetem w tle”. Opisał w nich między innymi spotkania ze Stanisławem Grochowiakiem, Markiem Hłaską, Ireneuszem Iredyńskim, Andrzejem Brychtem, Edwardem Stachurą, Janem Himilsbachem. Cudowna to książka. Jak wspomniałem w tytule, dla adeptów pióra – lektura obowiązkowa.

W jednym z ostatnich wierszy Roman Śliwonik pisze tak:

Mija pięć lat mego pobytu w szpitalu Nie chodzę
nie piszę świat się zamknął
leczą mnie pastylkami i litrami wody
nie trwożę się nie ma we mnie
skargi Słońce ozłaca żyto boje się że są tam
ukryte inne bogi

wszystko jest tylko z gnoju My
tym jesteśmy co zmieniamy
Kogo Panie karmisz co dzieje się po tym Czy karmisz
nami kosmos czy zostajemy błotem
Co z duszą która rzekomo nam dano a po śmierci
Oddziela się od nas
Duszy nie oddam jest z nami dniem
Kołysze się między snami

I popękały sklepienia, łuki
i wysmukłość
która pozwalała na napisanie wiersza

I popękała gdzieś nasza młodość. Popękała gdzieś laterna magica, będą budulcem naszych dusz, kamieniem węgielnym marzeń o kompozycji i ideale. Popękała gdzieś rzeczywistość, kiedyś poddawana szaleństwu, a dziś oddawana w haracz innym bogom. Co nam zostało?

Garść wspomnień, kilku jeszcze żywych, choć słabych już i wątłych, ale będących dla nas nadal światłem w ciemności, wskazówką, drogowskazem, a czasem wręcz wyrocznią. Artystyczny wzorzec mistrza i ucznia, który ktoś chce dziś wyrzucić na śmietnik czasów, ale to się nie uda, gdyż tylko tak może jutro rodzić sztuka wielka: z pokory, z fascynacji, z nauki i z czerpania, aż po brawurę odkrywania nowego świata, ale zawsze z warstwą ochronną i podkładową budulca jakim jest nauka mistrza.

Nie wiem czy taką funkcję spełnia książka Romana Śliwonika. Podryfowałem w tych rozważaniach daleko od świadectw i portretów. Inspiracja jednak była silna. Ta książka ma bowiem jeszcze jedną cechę, narkotyczną właśnie. Jest to narkotyk, być może: lekki, nieszkodliwy, acz zapładniający. Narkotyk niezbędny, aby zobaczyć i zrozumieć.

Andrzej Walter


zygpru1948 2021.02.26; 12:37:33
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
Piórko, nie zrozumiałeś tej frazy...

A wiersz pozostał; jest czy go nie ma?


Pióro Amora 2021.02.25; 07:49:25
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
‘Rozbieram to co nie jest sztuką’
- i z tekstu nie pozostało nic.


zygpru1948 2021.02.25; 03:38:50
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
NIEBIESKI BLUES - część trzynasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
EROTYK DLA BIAŁEJ DAMY

Motto: Tylko ty jedna nazywasz mnie wieszczem...

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1114449,niebieski-blues-czesc-xiii


zygpru1948 2021.02.25; 03:38:22
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
/ Literatura
Bezbronność

Rozmowa z Gwyneth Lewis

Język może być groźną bronią, może zwodzić i omamiać. Pisarze nie mają względem niego żadnych specjalnych praw, ale niewątpliwie mają wobec niego zobowiązania – mówi walijska poetka.


ZOFIA ZALESKA: W jednym z wierszy nazywa się pani „językową fetyszystką”, która język odbiera zmysłowo, a książkami się narkotyzuje. Jakie są pani relacje z językiem?

GWYNETH LEWIS: Niezdrowe. Cechuje mnie niezdrowe zainteresowanie językiem, a na pewno niektórymi jego częściami. Jako poetka spędzam wiele czasu, zastanawiając się nad jego tajemnicami, nie uważam jednak, że poeci czy pisarze mają większą niż inni wrażliwość na właściwe mu niuanse. Język jest istotny dla każdego, sprawne posługiwanie się mową pomaga odnieść sukces w życiu społecznym, towarzyskim czy uczuciowym. Nie zawsze mamy tego świadomość, ale szalenie ważne jest, aby już wieku szkolnym wzmacniać kompetencje językowe dzieci, uczyć krytycznego i twórczego podejścia do języka. Pisarze nie mają żadnych specjalnych praw względem języka, ale niewątpliwie mają wobec niego zobowiązania, są też pewnie bardziej świadomi jego mocy. Język może być groźną bronią, może zwodzić i omamiać. Oczywiście to też jego cudowna właściwość, bo tworząc dzieło sztuki, chcemy czasem wodzić czytelników na manowce. Gdy mówię o fetyszyzowaniu języka, mam na myśli niezdrową obsesję, którą język czasem budzi, a także to, że może on umożliwiać swego rodzaju zawieszenie.

Pisze pani w dwóch językach – po walijsku i po angielsku, czy ta obsesja wiążę się jakoś z dwujęzycznością?
Niewątpliwie. Julia Kristeva pisała o dwujęzyczności jako sposobie na oddalenie od siebie trudnych uczuć. Każde dziecko musi w pewnym momencie zmierzyć się z tym, że matka, którą woła, nie przyjdzie, skonfrontować się z uczuciem smutku, osamotnienia i opuszczenia po tym, jak wołanie zostanie bez odpowiedzi. W ten sposób uczy się radzić sobie z trudnymi uczuciami, oswaja się z nimi. Jeśli jednak dziecko może zawołać matkę w dwóch językach, to daje mu to złudzenie większej mocy i sprawczości, a tym samym opóźnia konfrontację z tym, co nieprzyjemne. To jednak tylko złudzenie, które opóźnia nieuniknione. Dwujęzyczność pozwala chyba dłużej pozostawać w pozornym poczuciu bezpieczeństwa.

Julia Kristeva pisała o dwujęzyczności jako sposobie na oddalenie od siebie trudnych uczuć. Jeśli dziecko może zawołać matkę w dwóch językach, daje mu to złudzenie większej mocy i sprawczości.

W wierszu „Welsh was the Mother Tongue” z poświęconego doświadczeniu dwujęzyczności tomu „Keeping Mum” zawarła pani część własnej historii.
To opowieść o ojcu i córce. Ojciec uczy córkę angielskiego, w czasie gdy matka jest w szpitalu, gdzie rodzi drugie dziecko. Jest w wierszu sugestia, że zachodzi tu jakieś nadużycie, że mamy do czynienia z kazirodztwem, bo w intymności między ojcem a córką jest pewna doza przemocy. Opisana sytuacja jest wzięta z mojej biografii, ale zasugerowane kazirodztwo to tylko metafora specyficznej sytuacji językowej, która wytwarza się, gdy obok siebie występują dwa języki o nierównym statusie. Dziewczynka z wiersza zostaje wyrwana z języka matki i wciągnięta w język ojca. Moi rodzice w rzeczywistości nie spierali się, w jakim języku mnie wychować, w domu mówiliśmy po walijsku. Obraz, który zawarłam w wierszu, wydał mi się jednak wygodny do oddania napięcia, jakie rodzi dorastanie w dwujęzyczności. Niektórzy opacznie rozumieją ten wiersz, dlatego zapytałam kiedyś mojego ojca, czy chciałby, abym przestała go czytać na spotkaniach z czytelnikami, ale powiedział, żebym tego nie robiła, za co jestem mu wdzięczna.

Dorastała pani w kulturze, w której poezja ma specjalny status, jest rzemiosłem, którego uczy się w szkołach, a potem praktykuje w codzienności dla rozrywki i z potrzeby pielęgnowania rodzimej mowy.
To prawda, mamy specyficzne podejście do poezji. Walijski wzór brzmieniowy zwany cynghanedd (co dosłownie oznacza „chiming”) to skomplikowany system asonansów i powiązań, które występują w pojedynczych wersach. Polega on między innymi na tym, aby poprzez uzyskiwanie podobnych brzmień, tworzenie ech między spółgłoskami i akcentami, zwiększyć dźwiękową ekspresyjność wersu. Ten sposób pisania wywodzi się z XIV wieku i narodził się jako połączenie poezji francuskich trubadurów i celtyckiej miłości do wszelkiej maści misternych gier i ornamentów językowych. Skomplikowane reguły miały uczynić z poezji zajęcie elitarne, ale wraz z upływem czasu tworzenie wierszy stało się w Walii coraz bardziej popularne. Dziś w nadającym w języku walijskim Radio Cymru jedną z najbardziej lubianych audycji jest konkurs, w czasie którego drużyny rywalizują ze sobą w tworzeniu poezji.

W Walii nikt nie widzi nic niezwykłego w napisaniu wiersza dla kogoś w podziękowaniu, z okazji rocznicy czy urodzin, dzieci piszą wiersze w ramach szkolnej pracy domowej. Nikt też specjalnie nie idealizuje poetów, choć cieszą się dużym szacunkiem. Ten brak specjalnego traktowania jest całkiem dobry, jeśli zajmujesz się poezją zawodowo. Łatwo uwznioślać tę profesję, tymczasem bardzo trudno jest żyć z pisania wierszy i nie ma w tym zajęciu na co dzień wiele romantyzmu. Niewątpliwie jednak nasz stosunek do poezji niektórych dziwi. Ostatnio, gdy leciałam LOT-em z Amsterdamu do Warszawy, miałam okropnie niewygodne miejsce na samym końcu samolotu tuż przy toalecie. Zagadnięty przeze mnie steward powiedział, że zobaczy, czy uda mu się mnie gdzieś przesadzić, i zapytał, czym się zajmuję. Gdy odpowiedziałam, że jestem poetką, wyglądał na bardzo zdziwionego, myślę, że nigdy nie poznał osobiście żadnej poetki. Zaproponowałam, że w podziękowaniu za jego pomoc – bez względu na to, co z niej wyniknie – napiszę dla niego wiersz. Gdy wręczyłam mu karteczkę z zadedykowanym mu tekstem, był kompletnie zszokowany, być może był zawstydzony, bo całkiem zaniemówił. Tymczasem z mojej perspektywy była to zupełnie normalna reakcja, nic ekscentrycznego. I niewątpliwie jeden z najlepszych interesów, które ubiłam w życiu, bo udało mu się przenieść mnie w wygodne miejsce i nie musiałam nic dopłacać.


zygpru1948 2021.02.25; 03:35:30
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
W Walii nikt nie widzi nic niezwykłego w napisaniu wiersza dla kogoś w podziękowaniu, z okazji rocznicy czy urodzin. Ale nikt też specjalnie nie idealizuje poetów.

W jaki sposób to podejście do poezji wpływa na walijską twórczość?
No właśnie, wszystko to brzmi pięknie, ale wcale nie oznacza, że w Walii istnieje różnorodna, bogata scena poetycka. Nie mamy na przykład wielu awangardowych poetów, to walijskie poetki częściej porywają się na eksperymenty i moim zdaniem w tej chwili tworzą ciekawsze teksty. W naszej rodzimej twórczości nacisk kładziony jest raczej na wspólnotę, dostępność, zrozumiałość i na językowy kunszt, nie zaś na inwencję i trudne treści. To bardzo tradycjonalistyczne i konserwatywne spojrzenie na poezję. Dobrze, że towarzyszy ona Walijczykom w codziennym życiu, nie ma niczego nagannego w pielęgnowaniu rodzimego języka, ale poeci powinni eksperymentować z formą, stawiać czytelnikom wyzwania, mówić trudne rzeczy. Chciałabym, aby walijska poezja spełniała cały wachlarz ról, a nie występowała jedynie w roli pocieszycielki czy nośnika tradycji.

Gwyneth Lewis
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/18b40539-thumb.jpg

Urodzona w 1959 r. w Cardiff poetka i pisarka, tworzy w językach walijskim i angielskim. Pierwsze wiersze pisała po walijsku, jej tomy poetyckie wydane po angielsku to m.in. „Parables & Faxes” (1995), „Zero Gravity” (1998), „Keeping Mum” (2003), „A Hospital Odyssey” (2010) i „Sparrow Tree” (2011). Jest również autorką książki „Sunbathing in the Rain: A Cheerful Book about Depression” (2002), przedstawiającej walkę z depresją, a także tomu „Two in a Boat: A Marital Voyage” (2005), w którym opisała rejs z Walii do Afryki Północnej, który odbyli wspólnie z mężem na pokładzie niewielkiego jachtu. W latach 2005-2006 pełniła w Walii funkcję Poety Laureata. Uhonorowana licznymi nagrodami literackimi, m.in. National Eisteddfod Crown, walijskim odznaczeniem przyznawanym autorowi poematu stworzonego na zadany temat. Poza poezją i prozą zajmuje się także tłumaczeniem, na walijski przełożyła m.in „Burzę” Szekspira. Pisze sztuki teatralne, scenariusze filmowe i telewizyjne, jest także autorką librett dla walijskiej Opery Narodowej. Po polsku wybór jej wierszy w przekładzie Magdy Heydel ukazał się w antologii „Poetki w Wysp” (2015).

Co pani, jako poetce, dało dorastanie w otoczeniu języka, który nie jest dominujący na Wyspach? W jednym z wywiadów powiedziała pani, że siła bycia poetką walijską polega nie na poczuciu mocy, lecz na bezsilności. Bezbronność jako źródło siły?
Przynależność do wielkiej, uprzywilejowanej kultury i tworzenie w dominującym języku, choć na pewno miłe, bywa alienującym doświadczeniem, czyni bowiem ślepym na doświadczenie innych. To komfort, który przeszkadza czasem dostrzec, że większość ludzi na świecie żyje zupełnie inaczej i doświadcza zgoła odmiennych uczuć, niż my. Uczucie bezsilności, bezbronności towarzyszy milionom ludzi na świecie. Dlatego jeśli mówisz językiem, który rozumie tylko garstka, lub twój kraj poddany jest dominacji innej, silniejszej kultury, to pocieszająca rzecz w tym wszystkim polega na tym, że uczucia, których doświadczasz, są właśnie normą, a nie odwrotnie.

Mimo wszystko brzmi to jednak jak nikłe pocieszenie.
Oczywiście, każdy chciałby znaleźć się po tej drugiej stronie, ja na przykład fantazjowałam kiedyś o tym, jak by wyglądało moje życie, gdybym była poetką amerykańską. Z wiekiem zrozumiałam jednak, że jest wiele zalet zdawania sobie sprawy z własnej bezbronności, słabości czy niemocy. Dlaczego? Ponieważ są to kluczowe uczucia dla każdego pisarza. Wobec języka zawsze jesteśmy bezbronni, wszyscy nieustannie próbujemy znaleźć właściwe słowa do wyrażenia swoich opinii, uczuć i emocji i porozumienia się z innymi. Można też spojrzeć na to z szerszej perspektywy: każdy z nas jest bezbronny wobec śmierci. Jeśli zaakceptujesz swoją bezbronność wcześniej niż inni, stawia cię to na lepszej pozycji w tej grze, jaką jest życie i tworzenie. I nie grożą ci pewne nonsensy, które powstają czasem w zadowolonych z siebie, sytych i przekonanych o swojej mocy kulturach. Są więc zalety zdawania sobie sprawy z tego, że koniec końców wszystko i tak skończy się źle.

Jeśli zaakceptujesz swoją bezbronność wcześniej niż inni, stawia cię to na lepszej pozycji w tej grze, jaką jest życie i tworzenie. I nie grożą ci pewne nonsensy, które powstają czasem w zadowolonych z siebie, sytych kulturach.

Wspomniała pani, że walijskie poetki tworzą ciekawe teksty. Ale uważa pani, że sytuacja kobiet pisarek wcale nie zmienia się na lepsze w dzisiejszych czasach, jak chcielibyśmy wierzyć.
Sytuacja kobiet na pewno uległa poprawie w ciągu ostatnich dekad. W latach 20., 30., 40., czy 50. XX wieku w zbiorowych antologiach poetyckich kobiet było jak na lekarstwo. To jednak moim zdaniem była sytuacja skandaliczna. Punkt startowy zmian, które zaszły w kwestii uznania twórczego wkładu kobiet w kulturę, to niemal całkowite wykluczenie ich ze świadomości czytelników. W dzisiejszym krajobrazie literackim poetek, pisarek, artystek czy reżyserek jest oczywiście więcej niż dawniej, ale wciąż nie dość dużo. Proces zrównywania tych proporcji i oddawania kobietom należnego im miejsca w literaturze i sztuce dopiero się zaczyna. Jesteśmy na początku zmian. Nie lubię generalizować, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach doświadczamy też jakiegoś uwstecznienia w sprawach związanych z równouprawnieniem kobiet.

Czytałam przekonująca analizę na temat tego, że w Stanach po zamachach z 11 września kobiece głosy w mediach drastycznie ucichły, tak jakby były pewne okresy niestabilności i braku poczucia bezpieczeństwa w ludzkiej historii, kiedy odmawia się nam głosu i znów spycha na dawne pozycje słuchaczek, obiektów potrzebujących ochrony i mających mniej do powiedzenia. Obawiam się, że teraz znów mamy do czynienia z podobną sytuacją – wojna na Krymie, kryzys uchodźczy, zamachy w Europie, Brexit, pogłębiający się konserwatyzm, który sprawił, że kobiety masowo wyszły na ulice na całym świecie, protestując przeciw próbom ograniczenia praw i wolności, które od dawna uznawały za niezbywalne i oczywiste. To burzliwe czasy, uwstecznienie widać dzisiaj niestety nie tylko w podejściu do praw kobiet, ale też wielu innych dziedzinach życia.

Myśli pani o sobie jako o poetce walijskiej, brytyjskiej? Czy w ogóle zaprzątają panią kwestie etykietek?
Identyfikuję się różnie zależnie od czasu i momentu w moim życiu, choć ogólnie nie jestem raczej zainteresowana przypinaniem łatek. Uważam, że pisząc, warto być raczej nieświadomym rzeczy, które nami kierują. Sama do tego dążę, próbuję ten stan nieświadomości osiągnąć i utrzymać. Oczywiście i mnie czasem dopada niepewność i staram się wtedy uchwycić czegoś pewnego, wpisać się w jakąś bezpieczną i kojącą klasyfikację. Mimo wszystko myślę, że trudno samemu się określać i klasyfikować, to raczej chyba zadanie dla innych.

Gwyneth Lewis
Jestem raczej samotniczką, dla której każde spotkania autorskie i wystąpienie to spory wydatek energii. Normalnie nie prowadzę tylu rozmów, nie spotykam tylu osób naraz, spędzam czas głównie sama, spaceruję z psem, piszę i czytam. Temperament niektórych ludzi skłania ich do spędzania czasu z innymi, ja jednak do takich osób nie należę. Towarzyskość zależy też od tego, w jakim środowisku się obracamy, moje wcale nie znajduje się w Cardiff, gdzie mieszkam na co dzień, a przynajmniej nie tylko tam. Jest rozrzucone po różnych kontynentach. Pamiętam, jak zwierzałam się kiedyś mojemu polskiemu koledze, też poecie, że czuję się w Cardiff bardzo samotna, a on mi na to odpowiedział: ja jestem do samotności tak przyzwyczajony, że już jej nawet nie zauważam. To mi pomogło, bo pomyślałam, że ja też sobie z tym moim uczuciem osamotnienia w końcu poradzę. Polska tradycja poetycka jest dla mnie istotna od czasu studiów, to znaczy od lat 70. Studiowałam w Ameryce, wśród moich wykładowców był między innymi Josif Brodski, który dał nam do czytania antologię polskiej poezji XX-wiecznej autorstwa Czesława Miłosza. Tego, gdzie znajdziesz swoich przyjaciół i wspólnotę, nie determinuje więc wcale miejsce zamieszkania ani nawet czas, w którym się urodziłaś.

Chciałam zapytać panią o doświadczenie autoprzekładu. Tłumaczy pani swoje utwory z walijskiego na angielski. A może powinnam powiedzieć, że po angielsku pisze je pani na nowo?
Oryginał bywa dla mnie rzeczywiście tylko punktem wyjścia. Przekładanie swoich własnych tekstów na inny język to dość nieprzyjemna robota. U Nabokova wiązało się ponoć na przykład z poważnym kryzysem twórczym. Doskonale to rozumiem, bo takie doświadczenie zmusza do skonfrontowania się z własnymi pisarskimi brakami i słabościami, które w dodatku jesteśmy zmuszeni powtórzyć w innym języku. W tej chwili zastanawiam się akurat nad przełożeniem na angielski niektórych moich wczesnych utworów napisanych po walijsku i wydaje mi się, że nie mogę zachować ich w tłumaczeniu w oryginalnym kształcie. Potraktuję raczej każdy z tych wierszy jako pretekst do napisania nowego tekstu.


zygpru1948 2021.02.25; 03:29:49
Komentowany wiersz: W mojej wyobraźni jesteś bezpieczna
Przekładanie swoich własnych tekstów na inny język to dość nieprzyjemna robota. Zmusza do skonfrontowania się z własnymi pisarskimi brakami i słabościami, które jesteśmy zmuszeni powtórzyć w innym języku.

Pierwsze utwory pisała pani po walijsku. Czy dziś czuje się pani równie swobodnie w obu swych językach?
Niezupełnie. Nie potrafię być równie twórcza w obu. Muszę przestrzegać form kształtujących każdy z nich i czasem czuję, jakbym prowadziła pojazd zaprzęgnięty w dwa konie, z których każdy ciągnie w inną stronę. Łatwiej byłoby pewnie powozić jednym. Często w jakiś dziwny sposób moje wiersze powstają równocześnie po walijsku i po angielsku. Na przykład wiersz zatytułowany „Macierzysta mowa” oryginalnie napisałam po walijsku, ale potem, gdy przekładałam go – z jakiegoś powodu w pośpiechu – na angielski, zrobiłam to właściwie za jednym posiedzeniem, nie poprawiłam ani jednego zdania, jeden wers wyszedł mi tylko dłuższy niż w oryginale. To mnie skłania do myśli, że właściwy angielszczyźnie rytm już w oryginale był. Może osoby wielojęzyczne po prostu od razu myślą w kilku językach naraz i to ujawnia się w pisaniu?

Jeden język rzuca cień na drugi?
Coś w tym jest. Wszystko zależy od tego, w którym z nich akurat pracujesz, który z nich cię otacza i jest istotniejszy z jakiegoś powodu w tym konkretnym czasie twojego życia. Czasem prowadzi to, jak wspominałam, do konfuzji i problemów, ale w większości wypadków jednak da się nad tym zapanować. Nie mogę powiedzieć, że wolę pisać po walijsku lub po angielsku, jestem po prostu wdzięczna za wszystko, co do mnie przyjdzie, w każdym z tych języków.

A przychodzą do pani bardzo różne rzeczy: pisze pani wiersze, ale też powieści, libretta dla Walijskiej Opery Narodowej, sztuki teatralne i scenariusze telewizyjne.
Staram się być ambitna i często podejmuję nowe tematy, inaczej mam wrażenie, że marnuje czas. Bardzo ważna jest dla mnie jakość moich tekstów i to, żeby nie popaść w lenistwo. Jesienią ukaże się nowy wybór moich tekstów po walijsku, pracuję też teraz nad scenariuszem filmowym, a także nad przekładem utworów jednego z najwcześniejszych poetów walijskich dla serii Penguin Classics. Na szczęście współpracuję przy tym zadaniu z innym tłumaczem, ale i tak jest to dla mnie prawdziwe wyzwanie.

Co sprawia pani największą satysfakcję?
Zdecydowanie poezja. Gdy jesteś już publikowanym i rozpoznawalnym autorem, to pojawia się pokusa, aby pisać pod publikę, tworzyć rzeczy, które już raz się spodobały i przyniosły uznanie. Staram się tej pułapki unikać. Tworzę przede wszystkim po to, aby uchronić się od stania się jeszcze gorszą osobą, niż jestem. Gdybym nie pisała, na pewno byłabym nie do zniesienia. Szybko dopadłaby mnie frustracja, stałabym się zgorzkniała. Właściwie mogę powiedzieć, że piszę dla radości, którą pisanie mi przynosi. Mam też domu szafkę porażek, w której przechowuję nieudane teksty. Jest ona całkiem spora i zapełniona, ponieważ zachowuję wszystko, co napisałam. To moja szafka wstydu.

Tworzę przede wszystkim po to, aby uchronić się od stania się jeszcze gorszą osobą, niż jestem. Gdybym nie pisała, na pewno byłabym nie do zniesienia.

Czy myśli pani o swoich czytelnikach, gdy siada do pracy?
I tak i nie. Na pewnym etapie pracy nie myślę o niczym innym, a są momenty, gdy nie myślę o nich wcale. Nie pobłażam sobie jednak w tej mierze. Uważam, że porozumienie z czytelnikami jest bardzo istotne, nie warto pisać dla samej siebie, jeśli nikt cię nie rozumie, to pisanie traci sens.

W wywiadach wspomina pani o pewnej dziwnej przypadłości, która towarzyszy pani przy pisaniu – o tym, że tekst wyprzedza czasem realne zdarzenia, fikcja niejako stwarza rzeczywistość.
To prawda, myślę, że to po prostu odwrócenie zwykłej sytuacji. Nie piszemy tylko o czymś, co przeżyliśmy, pisanie może wyprzedzić doświadczenie. Wordsworth napisał w przedmowie do „Ballad lirycznych”, że poezja to zapis emocji przywołanych w chwilach niczym niezakłóconej kontemplacji: „emotion recollected in tranquility”. To była jego definicja poezji. Niekiedy tak to właśnie działa, ale innym razem jest inaczej, to wszystko dotyczy bardzo tajemniczych i trudnych do zdefiniowania związków między życiem a twórczością. Czasem nasze wiersze nie wynikają z wcześniej przeżytych emocji i doświadczeń, ale je wyprzedzają. Innym razem wloką się gdzieś z tyłu i żywią przeszłością.

Nie wiem, czy widziała pani kiedyś wyścigi niewidomych biegaczy, które odbywają się podczas Paraolimpiady. Każdy ze sportowców startujących w wyścigu ma towarzysza-przewodnika, który jest z nim połączony linką. To piękna sprawa, oczywiście sportowiec jest w tym wyścigu najważniejszy, ale jednak polega też na pomocy swojego towarzysza. Podobnie widzę te tajemnicze związki, o które pani pyta. Nas też wiąże z tekstem jakaś lina, czasem on nas prowadzi, a czasem my biegniemy przodem, czasem lina jest poluzowana, a innym razem napięta. W końcu chodzi przecież o to, aby wiersz trafił do innych, ale także każdorazowo odmienił tego, kto go stwarza.

W jaki sposób powstają pani wiersze? Czytałam, że przed pisaniem robi pani rozpoznanie, dużo czyta wokół interesującego panią tematu. Jak wyglądały na przykład przygotowania do napisania tomu „Sparrow tree”, którego głównymi bohaterami są ptaki?
Forma jest niezwykle ważna w poezji, ale wiersz musi przecież też o czymś mówić. Dlatego przed pisaniem czytam i robię notatki. Staram się też nieustannie rozwijać słownictwo, jestem zapaloną kolekcjonerką słów. Te poszukiwania nie służą jednak temu, aby mój język stał się bardziej uczony, są raczej próbą nadążania za zmianami i przeobrażeniami, jakim język nieustannie ulega. To, o czym mówisz w wierszu, jest równie istotne jak to, w jaki sposób to mówisz. Tymczasem tendencja jest raczej odwrotna, większość twórców zdaje koncentrować się na formie. Jeśli chodzi o tom „Sparrow tree”, to o ptakach miałam już pewną wiedzę wcześniej, bo od dawna je obserwuję. „Royal Society for the Preservation of Birds” ma na Wyspach więcej członków niż jakakolwiek partia polityczna, jesteśmy zapalonymi ornitologami amatorami. Ale zawsze można się jeszcze czegoś nauczyć, dlatego ten temat także wymagał ode mnie wcześniejszych studiów, jak większość moich tekstów. Na przykład wiersz pod tytułem „How to knit a poem” powstał przy okazji programu radiowego, który przygotowywałam dla radia BBC. Tematem audycji było dzierganie, zgłębialiśmy związki między dzierganiem i literaturą, poezją, nauką – w matematyce istnieje na przykład teoria węzłów, badaliśmy historię wzorów i wykrojów. Siadając do pisania wiersza, należy jednak zapomnieć wszystko, czego się wcześniej dowiedzieliśmy. Jest czas poszukiwań, chłonięcia wiedzy i informacji i czas zapominania, czyli pisania. Koniec końców trzeba wyrzucić z głowy wszystko, czego się dowiedzieliśmy, i starać się myśleć i pisać jak najprościej.

Prostota jest dzisiaj zdecydowanie niedoceniana. Zauważyłam, że studenci często są pełni obaw, że nie są odpowiednio dobrzy, wyedukowani, pomysłowi. Tworzą prozę i wiersze napakowane ideami, trudnym słownictwem, co sprawia, że ich teksty często brzmią sztucznie i nieprzekonująco. Za wszelką cenę chcą być oryginalni. Tymczasem wydaje mi się, że samo przekazanie własnych myśli drugiej osobie to ogromna umiejętność, nie trzeba przy tym od razu być porażająco błyskotliwym. Porozumiewanie się to samo w sobie wystarczająco trudna praca. Ja lubię myśleć o poezji jako o dialogu między formą i treścią. Może dlatego, że w ogóle jestem z natury podejrzliwa wobec wszelkich jednostronnych narracji i wolę rozmowę od wykładów.

Prostota jest dzisiaj zdecydowanie niedoceniana. Samo przekazanie własnych myśli drugiej osobie to ogromna umiejętność, nie trzeba przy tym od razu być porażająco błyskotliwym.

Podobno prowadzi pani w Cardiff poetycką grupę detektywistyczną, co to takiego?
Kiedyś prowadziłam zajęcia z grupą ludzi, wśród których była kobieta bardzo niechętnie nastawiona do poezji. Starałam się przekonać ją, że klucze do zrozumienia wiersza są zwykle ukryte w nim samym i warto się pomęczyć, aby je odnaleźć, dać szansę tekstowi, zanim się go skrytykuje. Ta kobieta była z zawodu policjantką i na moje zachęty odparła, że może spróbować zdekonstruować wiersz na zasadzie pracy śledczej, niczym detektyw. Po jej słowach przeżyłam iluminację i pomyślałam, że metafora pracy detektywa jest bardzo dobra na oddanie tego, czym jest czytanie i rozumienie poezji. Szczególnie, gdy ktoś czuje się onieśmielony i ma poczucie, że brakuje ma narzędzi, aby zrozumieć i czytać wiersze. To wtedy wpadłam na pomysł, że mogłabym poprowadzić poetycki kurs detektywistyczny w Cardiff, w swojej okolicy.

Udało się – spotykamy się co tydzień i rozmawiamy o poezji, dochodzimy przy tym do niesamowitych wniosków i konkluzji. Wszyscy są mile widziani, kurs jest bezpłatny. Wśród słuchaczy są emerytowany doktor, psychiatra, artysta, student filozofii, ludzie w różnym wieku i różnych profesji. Regularnie spotykamy się w ósemkę, to bardzo miłe godziny, które pozwalają chyba wszystkim poczuć się mniej samotnie. Zwykle ja wybieram tekst, który analizujemy, coś, co będzie dla nas wyzwaniem. Robimy też małe ćwiczenia pisarskie. Kilka razy uczestnicy przynosili coś, co sami wybrali, lubię te momenty, bo sama niekiedy dzięki temu poznaję nowych autorów i autorki. Niedawno czytaliśmy na przykład teksty rumuńskiej poetki Niny Cassian. Grupa była do nich na początku nastawiona niechętnie, a potem powoli wszyscy zmienili zdanie. To wspaniały cel spotkania – nakłonienie kogoś do zmiany zdania.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).

Autor
Zofia Zaleska

Ur. 1981, absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Szkoły Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Zeszytach Literackich” i „Dwutygodniku”. Autorka książki pod tytułem „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie”. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Warszawie. Stale współpracuje z dwutygodnik.com.


zygpru1948 2021.02.24; 04:03:30
Komentowany wiersz: Wiatr ukryje nas
NIEBIESKI BLUES - część trzynasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
EROTYK DLA BIAŁEJ DAMY

Motto: Tylko ty jedna nazywasz mnie wieszczem...

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1114449,niebieski-blues-czesc-xiii


zygpru1948 2021.02.24; 04:02:18
Komentowany wiersz: Wiatr ukryje nas
Gazeta Pomorska
Artykuły Archiwalne

Błazny i Judasze

Adam Willma 7 stycznia 2005

- Ja jestem w Polsce radarem - mówi o sobie Zygmunt Prusiński

Przewodniczący Polskiej Partii Biednych pozwał do sądu arcybiskupa Gocłowskiego. Za antypolskość biskup będzie musiał zapłacić albo wydać moje wiersze - zapowiada.

"Ten samuraj globalizmu (biskup Gocłowki - AW) przekroczył już wszelkie normy nie tylko swoich uprawnień, ale i przyzwoitości powszechnej, usiłując za wszelką cenę zniszczyć kapłana Henryka Jankowskiego".

Biały blues

I dalej: "Epopeja wojny satanisty Tadeusza Gocłowskiego z Wiarą i patriotyzmem świętego ks. prałata Henryka Jankowskiego nie jest nowa, bo rozpoczęła się już kilka lat temu na zlecenie byłej PZPR".

Podpisano: Zygmunt Jan Prusiński, poeta, eseista, publicysta, krytyk literacki, zawód wyuczony: muzyk, przewodniczący Polskiej Partii Biednych oraz prezes Stowarzyszenia Białego Bluesa Poezji i Polskiego Centrum Haiku.

Z Prusińskim niełatwo się skontaktować. Jako przewodniczący partii polskiej biedy telefon komórkowy dostał dopiero niedawno w prezencie od swojej muzy. Biedny pozostaje jednak nadal, od trzech lat żyje z zasiłku wynoszącego 418 złotych, na co ma zaświadczenie.

Bieda przemawia u Prusińskiego nie tylko prozą życia (na dowód prezentuje rozklejone lakierki), ale i rozkwita w poezji. "Do sejmu zaprosiła ich bieda...- nie wtargnęli/ bo nie o to chodzi/ by rozebrać nagiego króla" albo "- Kto się boi zimna?/ Biedni i bezdomni,/ bo nie mają pieniędzy/ nawet na szczoteczkę / i pastę do zębów".

Bieda wyniosła Prusińskiego na scenę Ustki, a nawet Słupska. - Przemawiałem już przed ratuszem w Słupsku do 1300 osób - _Prusiński wypina pierś. - Nawet Marcin Daniec mówił podczas swojego występu, że jeśli ogarnie Polskę rewolucja, to nadejdzie ze Słupska.

Kolumb i pederasta

Choć poezja Prusińskiego jest "głęboko antykomunistyczna", a on sam uważa, że ostatnim istniejącym państwem polskim była II Rzeczpospolita, to jednak atmosfera rewolucji jest mu bliska od dzieciństwa, kiedy to rodzice Zygmunta usiłowali przeprowadzić się do Otwocka. Nie mogli tam znaleźć dachu nad głową, wpadli więc na pomysł, aby włamać się do miejscowego teatru i urządzić mieszkanie na scenie. Tak też zastała ich grupa warszawskich aktorów, którzy zjawili się na próbie. Prowokacja przyniosła skutek i niebawem Prusińscy otrzymali pokój z kuchnią nad siedzibą Rady Narodowej.

Od tego czasu minęło kilkadziesiąt lat, a Zygmuntowi stuknęła 50, po której poczuł się - jak twierdzi - dojrzałym mężczyzną.
Siedzimy w kuchni obok wielkiego kartonu mieszczącego poetycką i publicystyczną twórczość literata, popijamy kawę, Prusiński cytuje jeden ze swoich ulubionych wierszy o Kolumbie i pederaście pod tytułem "Trójwymiar w pejzażu wyklętym" - Kolumb i pederasta! Nikt wcześniej nie wpadł na takie zestawienie - zapala się Prusiński. I czyta dalej : - "Kolumb szykuje flotę na nową wyprawę/ pederasta szuka partnera".

Brama do raju

Brygida, ostatnia muza poety z Ustki krząta się przy śniadaniu. - Taki pożytek z poety, że kobieta wszystko musi robić sama, nawet palić w piecu. Jak Zygmunt raz spróbował, to omal nie rozsadziło kaloryferów - narzeka.
Pani Brygida woli zresztą, żeby Zygmunt już o niej nie pisał. - Jak tylko się pokłócimy, pół Ustki czyta o tym wiersze, jak się pogodzimy jest to samo.

W poemacie "Moje cztery żony" Brygidzie poświęcona jest ostatnia część. Zaczyna się tak: "Brygida/ to krzak pośród/ niezapominajek i fiołków, / Sama myśl o dzikiej miłości/ czyniła w niej eskapadę/ zrujnowanej bezwstydności./ Erotyka z nią, to pozrywane struny./ Jej jedyną ozdobą była/ zdradliwa brama do raju".

Od pewnego czasu Zygmunt pochłonięty jest Internetem. W pokoju syna nagrywa każdą audycję swojego przyjaciela Jerzego Izdebskiego na falach internetowego radia Supermova nadawanego z Londynu. Dzięki Izdebskiemu Prusiński szczyci się, że - choć biedny - jest najczęściej występującym w radiu poetą.

Dziecko Solidarność

Zresztą nie zawsze był biedny. Zanim w 1981 roku postanowił wyemigrować do Austrii handlował w trzech miejscach w Ustce warzywami. Wyrobił sobie też papiery do prowadzenia imprez rozrywkowych. Śpiewał przeboje Marino Mariniego w restauracji "Bałtyckiej", papierosy caro popijał żubrówką. Talent poetycki Prusińskiego objawił się na łamach "Zielonego Sztandaru" wierszem "Moja Wieś" (- Nie jestem ze wsi, ale każdy z nas nosi wieś w sobie). Oprócz debiutu w literaturze zaliczył też debiut za kratkami: - Byłem niewygodny, więc kiedy nadarzyła się okazja, próbowali mnie wrobić w usiłowanie gwałtu. Ale przesiedziałem tylko 8 miesięcy.

Z Polski Prusiński wyjechał, bo - jak przekonuje - uwierał go komunizm. Do Solidarności się nie zapisał (- Bałem się, że wślizgnie się tam agentura SB.), ale "dziecko o imieniu Solidarność" nosił w sobie.
Trafił do Wiednia, gdzie czynnie włączył się w nurt realnego kapitalizmu pracując jako budowlaniec przy konstruowaniu basenów. - Centralna siedziba policji w Wiedniu jest dziełem moich rąk - podkreśla z dumą.
Prusiński twierdzi, że austriackie władze nakłaniały go do przyjęcia obywatelstwa, ale odmówił: - "Spójrzcie na mnie - powiedziałem do urzędników - czy wyglądam na Austriaka? Ja jestem rasowy Słowianin. Wszystko we mnie jest polskie, nawet brud za paznokciem".

Zamiast ptaszka

W 1989 roku wrócił do kraju, ale ten nie przypominał jego wymarzonej Polski. - Namawiali mnie, żebym pisał o motylkach i ptaszkach, ale ja postanowiłem pisać o ojczyźnie.
I pisze. Do tej pory ma na koncie około tysiąca wierszy. - Są różne - przyznaje Prusiński. - Ale około 30 procent to utwory doskonałe artystycznie.
Blisko było mu do chadecji, czuł duchową więź z Hallerem, Piłsudskim i Sikorskim. Wybrano go sekretarzem koła ROP w Ustce. Aż wreszcie w 1999 roku naszedł go sen (- Poczułem, że fluidy łączą mnie z Martinem Lutherem Kingiem), że krajowi potrzebna jest Polska Partia Biednych.
Od tej pory Prusiński zaczął uprawiać politykę na własną rękę (- Ja jestem w Polsce czujnikiem, radarem). Wystartował nawet w wyborach na burmistrza Ustki. Na 10 kandydatów zdobył 5 miejsce. W kolejnych wyborach również nie popuści, chociaż nie zdecydował jeszcze, gdzie będzie kandydował. Na razie ma ważniejsze sprawy: - Pora rozliczyć władzę. Nie może być tak, że rządzić nami będą wrogowie wewnętrzni i zewnętrzni.

Do rozliczania wykorzystuje na razie drogę sądową. Aleksandrowi Kwaśniewskiemu wytoczył trzy procesy (- O Jedwabne, o sprawę Marka Siwca i jeszcze trzeci, ale zapomniałem o co). Swój proces z przewodniczącym Polskiej Partii Biednych ma Wojciech Jaruzelski (o stan wojenny), Jerzy Hausner (za niskie zapomogi) oraz wojewoda Tomasz Sowiński (za odmowę zezwolenia na demonstrację). Spraw cywilnych zebrało się ponad 50, do tego 150 doniesień do prokuratury.
Procesy sądowe stały się zresztą częścią twórczości Prusińskiego: "Wytaczam procesy każdemu/ z osobna/ w biały dzień w sądzie -/ za co chętnie pozwani przykuć by mnie chcieli/ pod szyldem unijnych/ krzyżówek" - pisze Prusiński w wierszu "Rozbój w lustrze obcego ciała".

Rozum diabłów

Niedawno Prusiński postanowił spotkać się w sądzie z arcybiskupem Gocłowskim i pisarzem Pawłem Huelle. Ten ostatni, podobnie jak gdański arcybiskup, uraził poetę uderzeniem w prałata Jankowskiego, najważniejszy dlań autorytet wiary rzymskokatolickiej po papieżu Janie Pawle II i księdzu Jerzym Popiełuszce. "Czy pozwany Paweł Huelle może udowodnić, że w Polsce rządzi rząd Polski" - pyta Prusiński w piśmie skierowanym do sądu. I dodaje: Jestem polskim poetą, mogę dodać, narodowym poetą, w co wątpię, by pozwany Paweł Huelle mógł powiedzieć (...). Pozwany Paweł Huelle jedynie pisze po polsku, tak jak niedawno zmarły Litwin, poeta Czesław Miłosz.

Huelle ma wybór - może zapłacić Prusińskiemu za obrazę 5 tysięcy złotych albo wydać jego wiersze z tomu "Grzesznicy z kryształowego sadu". Arcybiskupowi Gocłowskiemu przypadł w udziale tom zatytułowany "Diabły też mają rozum". Na kolejnych wrogów polskości czekają następne: "Z piekła uciekłem, do piekła wróciłem" albo "Błazny i Judasze".

Sąd Rejonowy w Gdańsku zażądał co prawda od Prusińskiego wpłacenia 400 złotych wpisu za każdą ze spraw, ale poeta jest biedny, więc może domagać się sądzenia bez kosztów.

Jak prezydent z poetą

Obecnie głowę zaprzątają Prusińskiemu inne sprawy. Kończy właśnie list do prezydenta Busha: "Proszę, by to Pan, wielki Prezydent Ameryki pomógł mi w wydaniu antologii "Biały blues poezji". To tylko 4 tysiące dolarów! Będę Panu Prezydentowi (nawet i w niebie) wdzięczny! A gdyby Pan planował wizytę w Polsce, moje skromne mieszkanie w gościnie czeka. Czy nie może się spotkać Prezydent Ameryki z poetą w Ustce?!

adam.willma@pomorska.pl


zygpru1948 2021.02.23; 13:20:17
Komentowany wiersz: W bajecznej erotyce cię opiewam
Zofia M.

Pisze Pan wiersze, takie lekkie jak piórko, dla duszy to pokrzepienie.


zygpru1948 2021.02.23; 05:16:38
Komentowany wiersz: W bajecznej erotyce cię opiewam
NIEBIESKI BLUES - część trzynasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
EROTYK DLA BIAŁEJ DAMY

Motto: Tylko ty jedna nazywasz mnie wieszczem...

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1114449,niebieski-blues-czesc-xiii


zygpru1948 2021.02.23; 05:16:09
Komentowany wiersz: W bajecznej erotyce cię opiewam
/ Literatura

Obcowanie

Esther Kinsky

Jak jasny lub ciemny staje się mój „czerwony”, gdy dowiaduję się, że w innym języku nazywa się on red lub rouge? Jak wątłe lub rozłożyste staje się nagle moje „drzewo” jako tree lub arbre? Świadomość istnienia tego, co inne, wytwarza za każdym razem dystans do tego, co własne.


Jedna z moich prababek ze strony matki, starsza pani, która większość życia spędziła w położonym na pustkowiu gospodarstwie, wychowując jedenaścioro dzieci zgodnie z obowiązującymi w nim podstawowymi zasadami, kręciła głową, gdy jej wnuczka z dumą powtarzała pierwsze zapamiętane francuskie słówka. „Ale tak nie można”, powiedziała podobno: „Stół to stół, nie można tak po prostu nazwać go tabl!”.

Z tego błogiego w podeszłym wieku przeświadczenia o tożsamości słów i bytów pokpiwali nawet ci członkowie rodziny, którzy sami nie opanowali żadnego języka obcego. Podśmiewali się z niej prawdopodobnie dlatego, że na podstawie własnych przelotnych doświadczeń lub opowieści innych ludzi byli zdania, iż obcy wyrażają się w obcy sposób, co z kolei być może stanowiło dla nich świetną okazję, by zrugać tych obcych i sprawić, że zamilkną.

Prababka zaś w sumie miała rację. Ów stojący u niej w izbie stół, otoczony krzesłami, może nawet z leżącym na nim zeszytem do francuskiego – własnością jej wnuczki, mógł pozostać dla niej wyłącznie stołem; obraz i słowo splotły się ze sobą, toteż nazwanie go w inny sposób wiązałoby się z koniecznością przemianowania wszystkiego wokół. Gdyby pokazać jej zdjęcie całkowicie innego stołu – okrągłego w biało-czerwone kropki albo złotego, z ozdobnymi, powyginanymi nogami – w drodze wyjątku zaakceptowałaby może określenie tabl i pogodziła się z faktem, że mebel spełniający bardzo podobną funkcję co jej stół, ale o całkiem innym wyglądzie, nazywa się inaczej. Obce przedmioty, obce nazwy – dopuszczała taką możliwość, byleby tylko nie nazywać jej świata w obcy sposób. Gdyby kiedykolwiek choć przez chwilę zastanowiła się nad kwestiami związanymi z przekładem, prawdopodobnie uznałaby swój świat za nieprzetłumaczalny.

Prababka miała rację. Ów stojący u niej w izbie stół mógł pozostać dla niej wyłącznie stołem. Nazwanie go w inny sposób wiązałoby się z koniecznością przemianowania wszystkiego wokół.

Nie wiem, czy stosunek kręcącej głową prababki do znajomości francuskiego przez jej wnuczkę z czasem uległ zmianie. Epizod dotyczący słów „stół” i table był jedną z tych drobnych rodzinnych anegdot, które miały coś zobrazować, co oczywiście w mniejszym stopniu wiązało się z tłumaczeniem niż ze statusem i powszechnością obcości, stanowiąc ukryty zwiastun swego rodzaju postępu. Starsze kobiety, żyjące tak jak moja prababka, przed sześćdziesięciu, siedemdziesięciu laty musiały pogodzić się z tym, że wnuczka formułuje, mamrocze, czyta i pisze słowa, które są dla nich niezrozumiałe i nie mają nic wspólnego z ich światem. Prababka prawdopodobnie umarła, nim moja mama zdołała pogłębić swoją znajomość francuskiego i stosować potem magiczną sztuczkę znaną nam z dzieciństwa, kiedy to przed obcojęzycznymi znajomymi wydobywała słowa z językowego cylindra, wypuszczając je niczym przerażone króliki. Przyglądaliśmy się temu z coraz mniej rozdziawionymi buziami, aż wreszcie pojęliśmy, który królik odpowiada któremu przedmiotowi lub czynności; stół i chleb, szklanka i talerz, wszystkie przedmioty mogły nazywać się inaczej, a mimo to w naszych oczach pozostawały takie same. Nawet jeśli nazywanie przedmiotów w obcy sposób nadal miało w sobie wówczas coś z cyrkowej sztuczki, nie czułam się przez to wyobcowana i choć nie znałam słowa „tłumaczyć”, przetłumaczalność otaczającego mnie świata była dla mnie czymś oczywistym.

Akceptacja powierzchownej przekładalności świata występuje tam, gdzie spotkanie z językiem obcym stanowi codzienne doświadczenie, a nie coś szczególnego; to jednak, że ktoś uznaje mówienie po obcemu za oczywistość, naturalnie nie czyni z niego jeszcze tłumacza. Aby nim zostać lub w ogóle mieć taki zamiar, bez wątpienia potrzeba zamiłowania do języka jako materiału, podobnie jak muzyk musi przejawiać zamiłowanie do danego instrumentu, rzeźbiarz zaś – do tworzywa. Język nie jest ustalonym systemem, w obrębie którego słowa można wedle określonych reguł przesuwać wzdłuż wyznaczonych torów, lecz materiałem oferującym nieprawdopodobnie szeroki wachlarz możliwości pozwalających dać wyraz światu.

Akceptacja powierzchownej przekładalności świata występuje tam, gdzie spotkanie z językiem obcym stanowi codzienne doświadczenie, a nie coś szczególnego.

Język to z jednej strony panująca konwencja, z drugiej zaś nasza najbardziej osobista własność. Choć stanowi produkt zbiorowej historii, to każdy ma własne wyobrażenie o każdym słowie, własny stosunek do nazw rzeczy, zakorzeniony w osobistych doświadczeniach, nawet jeśli bardzo rzadko mówi się o jego swoistym charakterze, drzemiącym na różnej głębokości pod skorupą funkcji porozumienia. Spotkanie z językiem obcym jest za każdym razem przywoływaniem owego językowego świata, zarówno w wymiarze osobistym, jak i zbiorowym, przy czym tego ostatniego – poprzez zwykłą konieczność konsensu – dotyczy to w mniejszym stopniu.

Jeśli zapisany tekst rozumiemy jako stworzony ze słów świat sam dla siebie, to tłumaczenie jest nazywaniem tego świata w inny sposób. Ujmując sprawę bardzo powierzchownie, można powiedzieć, iż jedno z założeń polega na tym, że język tłumaczenia ma w zanadrzu materiał – słownictwo i możliwości gramatyczne – przygotowujący grunt pod tekst. Wyobraźmy sobie języki, w których nie ma określenia na dane zjawisko przyrodnicze ani trybu warunkowego; jeśli w tłumaczeniu tekstu ważną rolę odgrywają te właśnie środki, przeszkodą zawsze będą przeciążone konstrukcje służące jego interpretacji. W językach, między którymi odbywa się wymiana literacka, słownictwo – czyli to, co wskazywane – stanowi zazwyczaj mniejszą trudność niż uwarunkowania gramatyki. Przykładowo ani w angielskim, ani w językach słowiańskich nie istnieje jednoznaczna forma mowy zależnej, przez co przekład długich tekstów, których stylistycznym wyznacznikiem jest właśnie mowa zależna, przemienia się w ryzykowny taniec na linie, ponieważ tłumacz tworzy język na własną rękę. Przekładalność tego typu materiału wymaga od tłumacza ciekawości i zaufania w stosunku do tego, co można zrobić z językiem niczym z gliną, z której ludzie przed wzniesieniem wieży uformowali cegłę jako pierwszy wynaleziony przez siebie materiał budowlany.


zygpru1948 2021.02.23; 05:14:27
Komentowany wiersz: W bajecznej erotyce cię opiewam
Jeśli zapisany tekst rozumiemy jako stworzony ze słów świat sam dla siebie, to tłumaczenie jest nazywaniem tego świata w inny sposób.

Poza tymi uwarunkowaniami języka jako materiału w przypadku tłumaczeń literackich chodzi o przeniesienie tego, co nazwane, wraz ze wszystkimi odniesieniami i konotacjami, wraz z całą jego historią, do innego, obcego, nowego uniwersum, w którym odniesienia i konotacje siłą rzeczy przesuwają się lub zacierają, u podstaw słów leży inna historia, a konsens można osiągnąć wyłącznie poprzez wybór dróg okrężnych. Banalnym tego przykładem jest pojęcie Kakerlaken (karaluchy). Po polsku to „prusaki”, pochodzące od nazw Prusy, Prusacy. Określenie to z jednej strony wywodzi się z łacińskiej nazwy gatunku Blatella germanica, z drugiej jednak oczywiście stanowi wyraz zrozumiałej wrogości wobec Prusów i Niemców i jest zakorzenione w tym kontekście historyczno-społecznym. W przypadku nowszych dzieł tak wrogi wobec Niemców wydźwięk w oryginale schodzi przeważnie na dalszy plan i mamy do czynienia z normalnym, potocznym określeniem na robactwo. Kiedy natomiast sięga się po starsze utwory, pojawia się pytanie, jak przełożyć to słowo. Posiłkując się dawniej powszechnymi i również wrogimi nazwami tych owadów: Franzosen lub Russen, ingerujemy w istniejący w polszczyźnie kontekst i nadajemy mu obcy charakter; decydując się na zastosowanie słowa Preußen i jego objaśnienie, tworzymy dystans burzący płynność tekstu; wybierając zaś neutralne słowo Kakerlaken, przenosimy się na inny poziom językowy i nadajemy tłumaczeniu koloryt, który nie odpowiada oryginałowi i prawdopodobnie odbiega również od brzmienia oraz zabarwienia reszty utworu. Niuanse te mogą wydać się czytelnikom nieistotne lub wręcz niewarte uwagi. Tłumacz jednak ma zobowiązania wobec każdego słowa w oryginale i odpowiada za każde słowo przekładanego utworu, co nieustannie musi prowokować go do rozważań i podejmowania decyzji: w jakim stopniu nawiązać w przekładzie do oryginału, co to oznacza dla powstającego tekstu, jak dużo pozostanie obcości, jak bardzo oryginał wskutek przeobrażenia go na tłumaczony język zostanie wyobcowany ze swojej pierwotnej, autoryzowanej wersji? Proces, w trakcie którego odnajduje się odpowiedzi na te pytania, ma charakter bardziej intuicyjny niż analityczny i bardziej niż wewnętrzne rozważania dotyczące za i przeciw przypomina testowanie brzmienia, strojenie językowych instrumentów.

To, co i nne, zawsze w pewnym stopniu odbiera poczucie pewności temu, co własne, podaje w wątpliwość obrazy, porządki i wartości wiążące się ze słowami i zdaniami, ponieważ cechuje je różna walencja środków wyrazu. Różnice te zaobserwować można zarówno na płaszczyźnie zbiorowej, jak i indywidualnej. I tak na przykład w języku niemieckim pojęcie Führer jest obciążone do tego stopnia, że jako tłumaczenie angielskiego guide czy polskiego „przewodnika” może funkcjonować tylko w niewielu kontekstach, opatrzone objaśnieniami. Jak jasny lub ciemny staje się mój „czerwony”, gdy dowiaduję się, że w innym języku nazywa się on red lub rouge, jak wątłe lub rozłożyste staje się nagle moje „drzewo” jako tree lub arbre, co dla mojej krótkiej wypowiedzi ich ging fort oznacza znajomość innego języka, w którym istnieją różne czasowniki wyrażające Gehen (chodzenie, chód), a ich użycie zależy od tego, czy chodzę wielokrotnie, czy pokonuję krótką trasę i czy uwzględniam dotarcie do celu? Świadomość istnienia tego, co inne, wytwarza za każdym razem dystans do tego, co własne , i w innym świetle ukazuje środki wyrazu oraz możliwości swojskiego języka. Sposób obchodzenia się z owymi środkami i możliwościami tego, co własne, w świetle tego, co inne, sondowanie głębin swojskiego języka na tle horyzontu tego obcego stanowi znaczną część pracy tłumacza, polegającej na nieustannym badaniu każdego słowa.

Tekst pochodzi z książki Esther Kinsky „Obcowanie z obcym”, która w przekładzie Sławy Lisieckiej i Zofii Sucharskiej ukaże się 21 lutego nakładaem Wydawnictwa Od DoTekst pochodzi z książki Esther Kinsky „Obcowanie z obcym”, która w przekładzie Sławy Lisieckiej i Zofii Sucharskiej ukaże się 21 lutego nakładem Wydawnictwa Od Do
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/d51303d1-thumb.png


Ze słowem wiąże się także pusta przestrzeń, która występuje przed nim i po nim, podobnie jak wraz z tym, co wypowiadamy, pobrzmiewa również to, co niewypowiedziane. Dawno temu czytałam historię o starszym mężczyźnie, który w intencji zmarłej matki miał odmówić kadisz, żydowską modlitwę za zmarłych. Minęły dziesięciolecia, od kiedy po raz ostatni miał styczność z hebrajskimi słowami i pismem hebrajskim, a jeszcze więcej czasu od upłynęło od chwili, gdy w dzieciństwie nauczył się odczytywać tekst tej modlitwy. Ponieważ nie zdążył odświeżyć swojej znajomości języka, usiłuje zapamiętać hebrajskie znaki i ich zapis fonetyczny. W chwili gdy ma odmówić modlitwę i odtworzyć jej brzmienie, pomaga mu wyłącznie przywołanie pustych przestrzeni między słowami. Holokaust jako wydarzenie definiujące ubiegłe stulecie jest tak obecny wśród większości świata czytelników, że można zakładać, iż w oryginale i w tłumaczeniu widać odniesienie do nieobecności, do zaniku narodu żydowskiego; to, co istnieje – tekst – staje się zrozumiałe jedynie przez to, czego nie ma. Jak jednak czytać tę historię w jakiejś kulturze, w której dzieje Europy są znane wyłącznie z przekazów − o ile w ogóle są znane? Jeśli została przełożona na język chiński, w jaki sposób czyta ją na przykład dwudziestoletni Chińczyk w Chongqing, który całe dnie spędza na składaniu komputerów z poszczególnych części? Jakie znaczenie uzyskuje zarówno to, co niewypowiedziane – odniesienia historyczne – jak i same puste przestrzenie wypełniające miejsca pomiędzy nimi? Jak wyrazić to, co niewypowiedziane i oparte – podobnie jak to, co wypowiedziane – na konsensie, nie przerywając przy tym milczenia ustanowionego przez autora? Wypowiedzenie tego, co w oryginale pozostaje wyraźnie niewypowiedziane, to drastyczna ingerencja. Czy wyręczać się przypisami, objaśnieniami? Uzupełnić tekst o klucz, którym zdezorientowany czytelnik może posługiwać się do woli? Od obcego mówienia bardziej problematyczne jest tylko obce niemówienie. Do mówienia po obcemu należy także milczenie po obcemu.

Autor
Esther Kinsky

Ur. 1956, pisarka i tłumaczka z języka polskiego, rosyjskiego i angielskiego, studiowała slawistykę i anglistykę w Bonn i Toronto. Za przekłady z języka polskiego otrzymała m.in. nagrodę im. Karla Dedeciusa w 2011 r. i międzynarodową nagrodę im. Hermanna Hessego w 2018 r. Wśród przełożonych przez nią polskich autorów znajdują się Miron Białoszewski, Ryszard Krynicki, Olga Tokarczuk, Magdalena Tulli i Joanna Bator. Esther Kinsky jest także wielokrotnie nagradzaną autorką utworów poetyckich, prozatorskich i esejów. W 2018 r. ostatnia powieść autorki „Hain” zdobyła nagrodę Lipskich Targów Książki. Po polsku ukazała się jej powieść „Nad rzeką” (w przekładzie Sławy Lisieckiej, Biuro Literackie 2017


zygpru1948 2021.02.22; 20:46:58
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
Posłucham Rudzik Ciebie, a te dwa wersy skorzystam do nowego wiersza jako motto.

Dziękuję i pozdrawiam - Zygmunt z Ustki


rudzik 2021.02.22; 17:49:19
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
Całość świetna, ale uważam, że dwa ostatnie wersy są zbędne.

Pozdrawiam


zygpru1948 2021.02.22; 06:35:58
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
Aforyzmy Zygmunta Jana Prusińskiego


Wygląda to na czujność
niczym ptaki wysoko nad stokami
gdzie tyle jest elementu nieba.


Te nagie tajemnice miłości zostawimy w książce na pamiątkę.


Niedaleko zakwitłaś kobietą, tam gdzie moje drzewa rosną.


Te samotne ranki – okno krwawi, sypialnia otoczona trenami.


Odbieram cię na odległość falami – twoja spontaniczność iskrzy.


zygpru1948 2021.02.22; 04:19:34
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
NIEBIESKI BLUES - część trzynasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
EROTYK DLA BIAŁEJ DAMY

Motto: Tylko ty jedna nazywasz mnie wieszczem...

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1114449,niebieski-blues-czesc-xiii


zygpru1948 2021.02.22; 04:11:17
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
/ Literatura

300: Niby mała rzecz

Filip Łobodziński

Po co tłumaczyć piosenki? By zasilić polszczyznę odmiennymi stanami wrażliwości, wsączyć do jej krwiobiegu nowe krwinki. Tłumaczymy Platona i Sylvię Plath – i po to samo tłumaczmy Leonarda Cohena, Céu i Seldę Bağcan. Nawet jeśli nikt ich nigdy po polsku nie zaśpiewa
Ten artykuł jest częścią numeru 300. Zobacz wszystkie artykuły z tego wydania.

Kto ma powyżej 33 lat, ręka w górę. Kto ze trzy dekady temu miał w domu dostęp do telewizora i oglądał dobranockę „Siostrzeńcy Kaczora Donalda” (później emitowaną w sobotnim paśmie Disneya jako „Kacze opowieści”), może pamięta piosenkę z czołówki. Śpiewał Mietek Szcześniak (w nowszych wersjach go podmieniono, ale co klasyk, to klasyk). W oryginale początek leciał tak:

Life is like a hurricane
Here in Duckburg
Race cars, lasers, aeroplanes
It’s a duck-blur!
Might solve a mystery
Or rewrite history!

DuckTales! Woo-hoo!…

Czyli: „Życie jest jak huragan / tu, w Kaczogrodzie / auta wyścigowe, lasery, samoloty / istna kacza zadyma! / Może rozwiążemy tajemnicę / albo napiszemy na nowo historię! // Kacze opowieści! U-uu-u!…” itd. Ale sięgnijmy po muzykę tejże czołówki.


Chyba tylko genetycznie dotknięci niewrażliwością na frazę i rytm nie dostrzegą, że tych słów w tę melodię się nie upchnie nawet kolanem. No, powiedzmy, że pierwszy wers się da, tyle że kompletnie rozchwieruta się konstrukcja akcentowa: „ŻY-cie JEST jak HU-ra-GAN”. Owszem, transakcentacje są możliwe, zwłaszcza w przyśpiewkach ludowych („Miała baba KO-gu-TA”) bądź w ich pastiszach. Tu szczytowym bodaj osiągnięciem umyślnego literackiego wykorzystania przesunięć akcentowych jest piosenka Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego „Kapturek 62”, ale „Kacze opowieści” to nie wysmakowana gra literacka, a żwawa pioseneczka, mająca wpadać w ucho i z niego nie wypadać, brzęczeć latami, przywoływać dobre wspomnienia. I, wedle starej zasady, bawiąc – uczyć. A każdy nauczyciel wie, że dziecko nie powinno wymawiać HU-ra-GAN.

„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc. Tekst Filipa Łobodzińskiego zamówił redaktor Paweł Sołtys. Ilustracja: Patryk Mogilnicki.
„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc.

Tekst Filipa Łobodzińskiego zamówił redaktor Paweł Sołtys.

Ilustracja Patryk Mogilnicki.
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/e747fe34-thumb.png

Zaś zmieszczenie wyścigówek, laserów i samolotów byłoby możliwe w fiacie 126p (pamiętam, bito rekordy, ile osób wejdzie do tej limuzyny i pojedzie – wyniki budziły szacunek), ale nie w trzecim wersie. A już rytmiczne wykrzyknięcie na dwóch sylabach „Kacze opowieści!” – nie, nie, dajcie spokój. Nie jesteśmy w Hogwarcie.

Zatem pierwszy smok do pokonania to dobranie takich słów i fraz, które będą przynajmniej z grubsza odpowiadać treści oryginału i nie wywrócą całości rytmicznie. Ale kierownik muzyczny polskiej wersji językowej zwrócił mi wtedy, w 1989 roku, uwagę na jeszcze jeden szczegół: OBRAZ. Na przykład: kiedy w słowach pojawiają się „race cars, lasers, aeroplanes”, na ekranie pojawiają się kolejno stylowa bryka, jakiś błysk i aeroplan.

Efekt może państwo pamiętają. Nie zdołałem tych nieszczęsnych aeroplanów zmieścić dokładnie w momencie, gdy w oryginale brzmi „aeroplanes”, przerzuciłem je jako samoloty do wersu kolejnego („it’s a duck-blur”). Nie ma ani słowa o huraganie, kaczych zadymach, kaczych opowieściach, tajemnicach czy pisaniu historii. Jest – zupełnie inaczej:

Wciągnął nas przygody wir
i kłopoty,
mamy auta, laser i
samoloty…
Być albo nie być –
tu trzeba przeżyć!

Kaczki! U-uu-u!…

Aha – pod koniec piosenki, w miejscu, gdzie oryginał mówi ogólne „tales of daring do good and bad / luck tales”, a po ekranie mknie podziemna kolejka jak z „Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady” – ja dałem „raz na wozie, raz pod wozem”.


Dokładne? Nie. Wierne?

Zależy, jak zdefiniujemy wierność. Rzecz dotyczy w ogóle przekładu literackiego, w którym sztuka polega nie tyle na odnalezieniu konferencyjnego odpowiednika konkretnych słów w języku docelowym, ile na stworzeniu w tymże języku odpowiednika całości. Ja, tłumacz z 42-letnim już doświadczeniem, określam to tak: chcę, by odbiorca przekładu przeżył coś jak najbardziej zbliżonego do tego, co przeżywa odbiorca oryginału.

Dokładne? Nie. Wierne? Zależy, jak zdefiniujemy wierność

Zacząłem tę krótką rozprawkę od piosenki z dobranocki, która jako żywo jest piosenką, ale nie jest piosenką literacką, a więc taką, której tekst może funkcjonować również sauté, na papierze. W dodatku w piosence w filmie, zwłaszcza dla dzieci, gdzie wszystkie głosy są podkładane przez polskie aktorki i aktorów, pojawia się jeszcze jedna trudność: bohaterowie filmów często wykonują te piosenki nie z offu, a na ekranie. Ich usta otwierają się i zamykają (jak mówi branża: kłapią). Kierownicy muzyczni tych polskich wersji bardzo dbają, by w momencie, gdy ekranowa postać rozdziawia paszczę AAA lub OOO, polski dźwięk unikał UUU lub BWW. I vice versa. Taki reżim sprawia, że rozwiązywanie sudoku to właściwie zabawa w piaskownicy. Tworzenie polskich wersji piosenek od niedawna wyświetlanej w Polsce „żywej” wersji „Aladyna”, gdzie aktorki i aktorzy widoczni są w zbliżeniach, przypominało pokonywanie Wielkiej Pardubickiej skokami w worku. Miały zgadzać się samogłoski i spółgłoski, treść, nastrój i charakter postaci. Zaprawdę, powiadam wam, widzowie, nawet nie macie pojęcia, ile potu kosztowały mnie niecałe trzy minuty takiego „O skok”…

Ale zostawmy Sknerusa McKwacza, Dżasminę i dżina. Są to nierzadko przepiękne piosenki, pamiętane przez pokolenia (ja do dziś pamiętam song „Cruella DeMon” ze „101 dalmatyńczyków”, widzianych w kinie gdzieś w czasach drugiej wojny punickiej, czy „Supercalifragilisticexpialidocious” z „Mary Poppins”). Ale ich przekład czy ściślej – tworzenie polskich wersji językowych – wynika z zamówienia producenckiego, z konieczności. Ich funkcja też jest raczej bliższa gałązce estragonu na potrawie niż potrawie jako takiej.

Jestem uzależniony od przekładania piosenek. (Cześć, Filip…) Wyjąwszy piosenki filmowe i sporadyczne zlecenia, niemal wszystko, co w życiu przełożyłem, wzięło się z własnej ochoty. Zatem punkt pierwszy tego procederu to wybór.

Oto lubię piosenkę. Podoba mi się jej melodia, rytm, podziały, frazowanie, nastrój; coś we mnie robi ten cały przedziwny amalgamat elementów. Jeżeli jeszcze rozumiem tekst, siedzące we mnie licho szepcze: „Przełóż, Tadeusz, przełóż!”. Z reguły odpowiadam wtedy sobie (i lichu) na dwa pytania: 1. czy tekst jest wart przełożenia, bo jest dobry lub fajny, 2. czy jego prezentacja po polsku może mieć sens.

Są bowiem piosenki/utwory z całkiem fajnym tekstem, który wszelako po polsku stałby się kompletnie nieczytelny. Bywa ściśle związany z realiami, w których powstał, tak jak kawałki Public Enemy, za które kiedyś usiłowałem się wziąć i których przekład mógłby się spodobać co najwyżej zagorzałym, świadomym fanom tych gigantów rapu. Gdyby zatem hipotetycznie (bo w realu to się chyba nie zdarza) jakiś raper zechciał wykonać polski cover „Black Steel in the Hour of Chaos”, polska publika przyjęłaby to w najlepszym razie obojętnie.

Zatem „co?” oraz „po co?” to pytania zasadnicze. Zresztą przy każdym przekładzie (a może szerzej – twórczości, bo przekład jest twórczością; jak głosi słynny już znaczek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury: „Szekspir nie pisał po polsku”).


zygpru1948 2021.02.22; 04:08:34
Komentowany wiersz: Wielobarwność w tobie pojmuję
„Co?” oraz „po co?” to pytania zasadnicze. Zresztą przy każdym przekładzie.

Wbrew pozorom odpowiedź na pytanie „po co?” jest bardzo pomocna na kolejnym etapie, czyli „jak?”. Gdy już wiem, że ta piosenka Boba Dylana, Serge’a Gainsbourga, Joni Mitchell, Patti Smith, Lluísa Llacha czy Suzanne Vegi spada na mój tapet, natychmiast zaczynam słuchać jej tekstu. Ale nie tylko w wykonaniu oryginalnym. Czytam go sobie na głos. Szukam współbrzmień, powtórzeń, ech. W piosence „To Ramona” Dylana jest wers „from fixtures and forces and friends your sorrow does stem”. Aż cztery słowa rozpoczynające się na F. To nie przypadek, nie u Dylana. W mojej wersji mamy więc „z przyjaźni, przywyknięć, przymusów się bierze twój ból”. Pierwszą zwrotkę wcześniejszej „Song to Woody” tegoż (wówczas 20-letniego) autora kończy wers „your paupers and peasants and princes and kings” – ja w końcu zamiast jednej trzykrotnej aliteracji zdecydowałem się na dwie podobne pary: „świat panów, pachołków, świat biesiad i bied”. I dalej: „it’s tired and it’s torn” – u mnie „pełnym smutków i skaz”. Nie są to rozwiązania kongenialne, ale skuteczne.

Dlaczego o to dbam? Bo wierzę, że również autor(k)om oryginałów zależało na takich efektach. Chcę to uszanować.

Jak widać, miotam się bez przerwy pomiędzy piosenką jako tekstem (zaznaczyłem już wyżej, że wybieram teksty, które bronią się również drukiem, bez muzyki) a piosenką jako bytem oddziałującym na słuchaczy. Naturalnym ekosystemem piosenki jest wykonanie na żywo – jej rejestracja na nośniku czy wręcz zapis nutowo-tekstowy to platońskie cienie. Staram się przy wyborze piosenek tłumaczonych działać tak, by upiec dwie pieczenie – móc bez wstydu opublikować sam tekst i móc zagwarantować piosence samodzielny i bezstratny byt koncertowy.

To pierwsze zapewnia jej warstwa literacka – zawartość, sens powierzchowny i głęboki, poetyka, układ, wersyfikacja. To drugie to już wyłącznie moje zadanie – nadać polskiej wersji taką postać, by była maksymalnie adekwatna do oryginału i czytelna w wykonaniu. Jeśli (jak zdarza się często u największych tuzów poezji piosenkowej) w piosence pojawiają się rekwizyty i postacie znane w środowisku naturalnym oryginału, muszę pamiętać, by polski tekst podać tak, by przekaz pozostał równie mocny, ale nie wymagał objaśnień. Czasem po prostu omawiam, wchodzę na wyższy poziom, z Paula Revere’a robię Ojca Założyciela.

Naturalnym ekosystemem piosenki jest wykonanie na żywo – jej rejestracja na nośniku czy wręcz zapis nutowo-tekstowy to platońskie cienie.

Wykonawca na koncercie nie może dawać przypisów na dole sceny, przerywać w pół wersu i tłumaczyć, kim jest ten „król Kanut” bądź że wersy „do you know how to pony like bony maroney / do you know how to twist, well it goes like this, it goes like this / baby mash potato, do the alligator, do the alligator / and you twist the twister like your baby sister” w „Land” Patti Smith to wiązanka cytatów z rock’n’rollowych przebojów sprzed lat. Piosenka musi oddziałać natychmiast, tu i teraz. Nawet jeśli jej tekst jest hermetyczny, to oznacza, że może zmusić do myślenia, ale choć zagadkowy, ma być czytelny. Zalatuje sprzecznością wewnętrzną? Nie – zagadkę musimy zrozumieć, choć nie musimy jej rozwiązać. Gdy w utworze „Soon after Midnight” Bob Dylan śpiewa „Charlotte’s a harlot / dresses in scarlet / Mary dresses in green”, jak śpiewak zdoła powiedzieć coś, co się kryje w głębokich skojarzeniach? Kim są Charlotte i Mary? Epizodystkami lub statystkami w przedstawianej scence? Jak wskazują egzegeci, zieleń to jedna z tradycyjnych w malarstwie barw, w jakich niegdyś przedstawiano Matkę Bożą. O tym może nie wiedzieć także przeciętny słuchacz oryginału. Pozostaje sam obraz. Ja ten obraz zachowuję, tworząc w polskiej wersji: „Charlotta kokota / w czerwonych botach / a Maria w zieleni szat”.

Nad tytułem Dylanowskiej „Sad-Eyed Lady of the Lowlands” biedziłem się bodaj pół roku. Nie dlatego, że „smutnooka pani z nizin [szkockich]” nie siedzi we frazie. Chciałem uzyskać coś więcej, coś, co pozwoli odzwierciedlić także aliterację – kilka L i podobne sylaby „saad-laad(y)-laaands”. Ostatecznie wymyśliłem „Smutnooka pani w sari” – jest powtórzone inicjalne S, jest asonans „pani-sari”, a w dodatku poprzez „sari” (nieobecne w tekście oryginalnym, ale w 1966 Ameryka chętnie zerkała w stronę Indii) mrugam okiem – inspiracją do utworu była wówczas niedawno poślubiona żona Dylana Sara Lownds (prawie jak Lowlands, prawda?). Czy słuchacz będzie wiedział? Nie wiem. Ale ma szansę rozpoznać trop.

Ale wciąż nie dochodzę do sedna. A sedno polega na wyjaśnieniu, jak z polszczyzny wystrugać piosenkę maksymalnie jednokładną wobec oryginału. Piosenka ma swoją strukturę, w której mogą wybijać się pewne powtarzalne elementy. Na przykład jakieś wyrażenie, zwrot, refren. Przystępując do pracy nad piosenką, zawsze zaczynam od rozkminki tego, co w niej najwyrazistsze. Bo co z tego, że pięknie odtworzę parkan, jeśli ogrodu nie tknę? Dlatego gdy siadałem do potężnego „Like a Rolling Stone” Dylana, wiedziałem, że najpierw refren. A nawet – najpierw fraza tytułowa. Na blogu (jeśli czasy grania wrócą, ja też tam wrócę) opublikowałem kilka lat temu obszerny wpis, w którym relacjonuję kolejne etapy powstawania polskiego tekstu, tłumaczę też, skąd fraza „Jak błądzący łach” zamiast oryginalnego „kamienia” czy choćby „włóczykija”. Wierność (ech, ta wierność…) nie oznacza bowiem dla mnie aptekarskiej ścisłości, tylko adekwatność impulsu i zgodność z duchem całości.

Wierność nie oznacza aptekarskiej ścisłości, tylko adekwatność impulsu i zgodność z duchem całości.

Bywa, że zmieniam tytuł. Georges Brassens opublikował w roku 1976 piosenkę „Les casseuses”. Tytuł w świetle treści oznacza istoty żeńskie, które specjalizują się w maltretowaniu (rozbijaniu, miażdżeniu) jąder istot męskich. Mimo parotygodniowych bojów z własną wyobraźnią nie znalazłem słowa, które ujmowałoby materię krótko i, by tak rzec, z krzepkością imadła. Dlatego ruszyłem w kompletnie innym kierunku i opatrzyłem moją wersję tytułem niemal jak z osiemnastowiecznych ksiąg: „Ballada o zgubnym wpływie ciosów poniżej pasa na nastrój mężczyzny”.

Przekłady piosenek, wbrew temu, co sądzą kostyczni akademicy, nie przynoszą tłumaczom ujmy. Dość powiedzieć, że Brassens trafił na listę lektur szkolnych (we Francji, ale jednak). Dość przypomnieć, że Dylan zainkasował osiem milionów szwedzkich koron, bo zachwycił tamtejszych akademików, którzy niekoniecznie musieli lubić go słuchać, ale śpiewane przezeń teksty przeczytali. Dość zaznaczyć, że literatura wzięła się najpewniej właśnie ze śpiewu, muzycznych opowieści. Homer śpiewał.

Piosenka stanowi więc tak samo istotny skarbiec kultury i królestwa duchowego jak proza, taniec, rzeźba, „Stabat Mater” czy kreskówki Marjane Satrapi. Sam fakt, że za pomocą często krótkiego, trwającego może i minutę, zaśpiewanego utworku możliwe jest opowiedzenie historii, odmalowanie pejzażu, zadanie pytań – zakrawa na fenomen. Piosenka to niby mała rzecz. Ale stworzenie dobrej piosenki wymaga sporego kunsztu. Bo to, jak „łączą słowo z dźwiękiem kompozytor i ten drugi” (to Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski w utworze „Piosenka jest dobra na wszystko”), zakrawa właściwie na alchemię. Melodia, wsparcie muzyczne, rytm, frazy, słowa, struktura – i treść. Świetna piosenka działa na umysł, ciało, bebechy i strunę religijną – także u osób niereligijnych. Jest jak wyśmienity grzaniec, garam masala, zegarek – nie wiadomo, jak to zrobiono, a działa wyśmienicie. Dlatego zdarzają się piosenki arcydzielne, dużo lepsze niż poważne, namaszczone przez akademików dzieła książkowe. „W żółtych płomieniach liści” Agnieszki Osieckiej odsadza o kilka stadionów niejedną nagradzaną powieść czy sztukę teatralną.

Sam fakt, że za pomocą często krótkiego, trwającego może i minutę, zaśpiewanego utworku możliwe jest opowiedzenie historii, odmalowanie pejzażu, zadanie pytań – zakrawa na fenomen.

Z tego też powodu tak ważne jest tłumaczenie piosenek. Osobliwie tych dobrych, ważkich, niesłużących wyłącznie jako pretekst do gibania się, ale swędzących, szturchających, niepokojących, ćmiących nawet jak prawa dolna szóstka. Sam Dylan, człowiek religijny, powiedział kiedyś: „Żaden kapłan, ksiądz czy rabin nie nauczyli mnie tyle, ile nauczyłem się z piosenek”. Po co je tłumaczyć? Po to samo, po co przekładamy literaturę stricte papierową. By zasilić polszczyznę odmiennymi stanami wrażliwości, wsączyć do jej krwiobiegu nowe krwinki, które poszerzą perspektywę. Tłumaczymy Platona, Imre Kertésza, Sylvię Plath, Marię Stiepanową – i po to samo tłumaczmy Leonarda Cohena, Céu, Seldę Bağcan czy Nicka Cave’a. Nawet jeśli nikt ich nigdy po polsku nie zaśpiewa, miejmy przynajmniej szansę – kupmy ten los na loterii.

Aha, ale ja wciąż nie zmierzam do sedna. Może następnym razem.

Autor
Filip Łobodziński

Ur. 1959, tłumacz z hiszpańskiego (proza), katalońskiego (poezja, piosenki), angielskiego (literatura faktu i piosenki) i francuskiego (piosenki). Niegdyś dziennikarz. Uzależniony od książek i muzyki. Wolontariusz na rzecz bezdomnych zwierząt. Zdecydowany słuchowiec. Członek dwóch zespołów muzycznych – Zespołu Reprezentacyjnego i dylan.pl, z którymi wykonuje zagraniczne piosenki przełożone na polski. Nagrodzony przez Instytut Cervantesa w Warszawie za przekład „W cieniu inkwizycji” Artura Pereza-Reverte, nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia za przekład „Tarantuli” Boba Dylana. Kilka lat temu wyemigrował z południa Warszawy na północ, ale mimo to tłumaczy dalej.


zygpru1948 2021.02.21; 05:14:05
Komentowany wiersz: Bliżej, wciąż bliżej...
NIEBIESKI BLUES - część trzynasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
EROTYK DLA BIAŁEJ DAMY

Motto: Tylko ty jedna nazywasz mnie wieszczem...


https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1114449,niebieski-blues-czesc-xiii


zygpru1948 2021.02.21; 00:44:06
Komentowany wiersz: Bliżej, wciąż bliżej...
NIEBIESKI BLUES - część dwunasta
Dział: Kultura Temat: Literatura


Zygmunt Jan Prusiński
PIEŚŃ SŁÓW Z UST KOBIETY

Motto: "Tylko na Ciebie czekam każdego dnia..."
- Barbara Piłat -

https://www.salon24.pl/u/korespondentwojenny/1113220,niebieski-blues-czesc-xii


zygpru1948 2021.02.21; 00:43:35
Komentowany wiersz: Bliżej, wciąż bliżej...
/Literatura

Z ukrycia

Mateusz Skucha

Antologia „Dezorientacje”, przez zebranie i opisanie polskiej literatury queer, ustanawia nową przestrzeń. I staje się lekcją wszelkiej odmienności. Nie da się wymienić wszystkich pisarek i pisarzy, poetek i poetów, których utwory zostały tu przedrukowane.


Wielce Szanowni Panowie! A cóżeście, Panowie, uczynili tym zbieraniem swoim?! Ja rozumiem, że Iwaszkiewicz. Że Gombrowicz, że Czechowicz, że Witkowski – rozumiem. Że Dąbrowska i Filipiak – też rozumiem. Ale Mickiewicz?! Sienkiewicz?! Kraszewski?! I Miłosz?! I Różewicz?! Miejcież, Panowie, litość. „Ale Świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były, ale Świętości nie szargać: to boli”. Oj, boli, boli. Już widzę zastępy Bladaczek: Amenta zgubić mnie chce! Kaliściak, ja mam żonę i dziecko! Niech Warkocki przynajmniej nad dzieckiem się ulituje. Niech się zlituje! I jeszcze te liczby (mam nadzieję, że dobrze zrachowałem): 910 stron, 14 stron samego spisu treści, 100 nazwisk, 103 biogramy, 296 utworów lub fragmentów, 175 tytułów lektur uzupełniających, 1003 przypisy, 215 pozycji bibliograficznych (z czego 78 monografii, 127 recenzji i artykułów, 10 antologii), 4 części, 3 redaktorów. Można oszaleć numerologicznie! Kto to widział, Wielce Szanowni Panowie?!

W finale „Ludzi bezdomnych” Stefana Żeromskiego czytamy o dramatycznym rozstaniu doktora Tomasza Judyma (rozdartego jak rozdarta sosna) z Joasią Podborską. Trochę na marginesie pozostaje w powieści postać melancholijnego inżyniera Korzeckiego, zawsze świetnie ubranego dandysa, który – rozczarowany światem – popełnia samobójstwo. I właśnie między tymi dwoma opisami – jego śmierci a rozdartej sosny – znajduje się taki oto fragment:

Gdy tak siedział [Judym] zatopiony w sobie, drzwi się cicho otwarły i ktoś wszedł.
Był to wysoki blondyn. Miał duże, jasnoniebieskie oczy.
Judym go poznał.
Człowiek ten wszedł szybko do izby, gdzie leżał umarły. Nie dostrzegł wcale Judyma.
Oczy jego skierowały się na bezduszne ciało z jakimś dziecięcym zdumieniem. Wylękłe usta coś szepnęły. Schylił się nad zwłokami, podłożył delikatnie i ostrożnie ręce swoje z dwu stron pod głowę nieżywą, unosił ją do góry, jakby pragnął ocucić śpiącego.
Z kolei wziął w swoje dłonie rękę lewą.
Usiłował rozprostować pięść zaciśniętą, zgiąć palce. A gdy nie poddawały się zmartwiałe członki, chuchał na te bolesne stawy i rozgrzewał je wargami. Zdziecinniałymi w bólu ruchy poprawiał włosy zmarłego, zapinał guziki jego surduta... Dopiero po długiej chwili zatrzymał się i stanął nieruchomy.
Trwożliwą ręką otarł swe czoło...
Judym widział głębinę jego duszy, która wtedy ujrzała istotę śmierci.
Nieznajomy przychodzień usiadł obok nóg Korzeckiego i patrzał nań szerokimi oczyma.
Piersi jego wznosiły się z jękiem urwanym i rzężącym, jakby z nich miał wybuchnąć krwotok. Skrzywione usta ciskały jakieś krótkie, urwane słowa...

Postać bezimiennego pięknego młodzieńca – wdowca po Korzeckim – jest zazwyczaj pomijana w trybie szybkiej lektury lub równie szybkiej interpretacji. Co prawda sceptycy mogą powiedzieć, że to po prostu przyjaciel inżyniera. Aczkolwiek intymna adoracja ciała zmarłego kochanka i niema rozpacz chłopca nie pozostawiają raczej wątpliwości. Istnieje jeszcze jeden sygnał, że obu mężczyzn łączyło coś więcej niż przyjaźń. Mianowicie, tuż przed śmiercią Korzecki czytał „Apologię Sokratesa” Platona. Takie nawiązania German Ritz uznaje za „tajne znaki”, stanowiące element „poetyki niewyrażalnego pożądania”.

Literatura polska skrywa więcej podobnych fragmentów – mówiących nie tylko o miłości między mężczyznami, lecz także o miłości między kobietami, o transgresjach i przekroczeniach. Czasami natrafiało się na te urywki przypadkiem, niechcący. I nagle stawały się ważne. Często niezrozumiałe, przeczute jedynie, ale istotne, bo zawierające jakąś niepojętą prawdę. Później wracało się do nich, zaczynały żyć własnym życiem, wchodziły w skład intymnej kolekcji. Z nich uczyło się siebie oraz języka mówienia o sobie, swoich emocjach i pragnieniach. Zazwyczaj jednak należały do rzadkości i pozostawały nieodkryte, również przez tych, którzy najbardziej ich potrzebowali.

Literatura polska skrywa więcej podobnych fragmentów – mówiących nie tylko o miłości między mężczyznami, lecz także o miłości między kobietami, o transgresjach i przekroczeniach. Czasami natrafiało się na te urywki przypadkiem, niechcący.

Otóż literatura polska skrywała podobne fragmenty do dziś, ponieważ właśnie ukazała się obszerna książka „Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer” w wyborze i opracowaniu Alessandra Amenty, Tomasza Kaliściaka oraz Błażeja Warkockiego. Redaktorów tomu nie trzeba przedstawiać. Dość powiedzieć, że od lat zajmują się tą problematyką, publikują kolejne książki, biorą udział w licznych dyskusjach i są – po prostu – niekwestionowanymi specjalistami w tej dziedzinie, autorytetami i fachowcami od queeru. Jak sami wyznają, pomysł na książkę zrodził się „tak dawno, że niemal ginie w pomroce dziejów”, czyli – mniej więcej – piętnaście lat temu. Były rozmowy, spotkania, konferencje. Były poszukiwania i żmudna praca w bibliotekach oraz archiwach. Były dylematy, wybory i decyzje. Efekt zaś przeszedł najśmielsze oczekiwania. Powstała publikacja imponująca i ważna. Od razu chcę podkreślić jej popularyzatorski charakter – jest przeznaczona zarówno dla akademików, jak i amatorów, co czyni ją jeszcze atrakcyjniejszą.

„Dezorientacja. Antologia polskiej literatury queer”. Red. Błażej Warkocki, Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 912 stron, w księgarniach od stycznia 2021„Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer”. Red. Błażej Warkocki, Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 912 stron, w księgarniach od stycznia 2021
https://www.dwutygodnik.com/public/media/image/a48801f7-thumb.jpg


Na uwagę zasługuje już sam wstęp, który można potraktować w gruncie rzeczy jako pierwszą historię polskiej literatury queer od końca XVIII wieku po rok 2018. Oczywiście, polska biblioteka tego tematu jest stosunkowo sporych rozmiarów. Mamy pionierskie prace Germana Ritza, świetne książki rodzimych badaczek i badaczy (rzetelnie odnotowane w bibliografii), w końcu – znakomitą „Homoseksualność staropolską” Tomasza Nastulczyka i Piotra Oczki. Natomiast wspomniany wstęp to pierwsze ujęcie monograficzne, obejmujące przeszło dwieście ostatnich lat.

Autorzy wychodzą od dwóch nazw funkcjonujących w międzywojniu – „literatura przewrotna” (Napierski) i „literatura mniejszości seksualnych” (Żeleński), wskazując, że pierwsze określenie odnosiło się do wybitnych twórców francuskiego modernizmu, drugie zaś – do literatury użytkowej („naiwnych czytanek”). Wyjawiają tym samym pewien nadrzędny zamysł, towarzyszący im podczas pracy nad antologią, mianowicie – różnorodność: tematyczną, gatunkową, jakościową. „[T]a rozpiętość – piszą – stanowiła i stanowi konstytutywną cechę literatury mniejszościowej, odmiennej, queer. Nie należy się jej bać, lecz przyjąć ją z dobrodziejstwem inwentarza. Łączy ona bowiem «w poprzek» różne sposoby ekspresji, społeczne zobowiązania i punkty identyfikacji. Jest jednocześnie w samym centrum (kanonu, kultury) i na obrzeżach; w tym samym momencie widoczna i niewidoczna (bo zależy od tego, kto i kiedy patrzy)”. Pozostaje to w zgodzie z jedną z funkcji antologii jako gatunku, który w zasadzie od początku łączono z potrzebą demokratyzacji wiedzy. Antologia popularyzuje ją, przez co uczy społeczeństwo, ale też – dostarcza niekłamanej rozrywki i przyjemności.
[1][2][3][4][5][6][7][8][9][10][11][12][13][14][15][16][17][18][19][20][21][22][23][24][25][26][27][28][29][30][31][32][33][34][35][36][37][38][39][40][41][42][43][44][45][46][47][48][49][50][51][52][53][54][55][56][57][58][59][60][61][62][63][64][65][66][67][68][69][70][71][72][73][74][75][76][77][78][79][80][81][82][83][84][85][86][87][88][89][90][91][92][93][94][95][96][97][98][99][100][101][102][103][104][105][106][107][108][109][110][111][112][113][114][115][116][117][118][119][120][121][122][123][124][125][126][127][128][129][130][131][132][133][134][135][136][137][138][139][140][141][142][143][144][145][146][147][148][149][150][151][152][153][154][155][156][157][158][159][160][161][162][163][164][165][166][167][168][169][170][171][172][173][174][175][176][177][178][179][180][181][182][183][184][185][186][187][188][189][190][191][192][193][194][195][196][197][198][199][200][201][202][203][204][205][206][207][208][209][210][211][212][213][214][215][216][217][218][219][220][221][222][223][224][225][226][227][228][229][230][231][232][233][234][235][236][237][238][239][240][241][242][243][244][245][246][247][248][249][250][251][252][253][254][255][256][257][258][259][260][261][262][263][264][265][266][267][268][269][270][271][272][273][274][275][276][277][278][279][280][281][282][283][284][285][286][287][288][289][290][291][292][293][294][295][296][297][298][299][300][301]
Wiersze na topie:
1. ***[między nami pole minowe...] (30)
2. na znak (30)
3. jest dobrze (30)
4. po sąsiedzku (30)
5. ludzka utopia (30)

Autorzy na topie:
1. TaniecIluzji (446)
2. Jojka (319)
3. darek407 (271)
4. Gregorsko (154)
5. pawlikov_hoff (76)
więcej...